Archiwa tagu: natura

Coffeelosophy LXII – czyli Ojciec Strach (i Matka Natura) – cz. 2

Dawno, dawno temu, kiedy przeciętni ludzie byli od nas niżsi i bardziej owłosieni, urodził się pewien człowiek – równie niepokaźny i kosmaty, ale o wnikliwszym spojrzeniu na świat. A może o większej wrażliwości bądź inaczej ukierunkowanej ambicji.  Człowiek ten, podobnie jak inni, przyglądał się otaczającej go przyrodzie. Jego uwagę przyciągnęło, między innymi, stado drapieżników. Imponowała mu ich siła, zwinność, sprawność i skuteczność. Czuł wobec nich autentyczny respekt, ale tego rodzaju, w którym szacunek miesza się z grozą. Czuł wobec nich podziw i zazdrość.

Obserwując i analizując ich organizację życia w stadzie – no dobrze, przesadziłem – gapiąc się na to, jak żyją… spostrzegał pewne prawidłowości. Któregoś dnia samica z trudem upolowała jakieś bydlątko i z niemałym wysiłkiem przywlekła do legowiska. Zbiegły się jej młode i pozostałe osobniki. Nim którykolwiek zdołał zatopić kły w ciepłym mięsie, wparował między nie najsilniejszy w stadzie samiec, rozgonił niedoszłych biesiadników i sam zabrał się do konsumpcji. Kiedy indziej, w okresie godowym samce rywalizowały o samice, najsilniejszy miał pierwszeństwo wyboru, a sama wybranka niewiele do powiedzenia. Innym razem, przewodnik stada – gdy jego rywalowi urodziło się dorodne potomstwo – zagryzł młode, by przerwać tę linię genów. Nie baczył na to, że tym samym uszczuplił liczebność i osłabił stado. A kiedy na ich terytorium zaczęło brakować zdobyczy, zwierzęta ruszyły do walki o sąsiedni obszar, zabijając nawet przedstawicieli własnego gatunku z innego stada.

Człowiek patrzył na to i rozumiał, że hierarchię i ład tworzy się głównie w oparciu o siłę. Taki był porządek rzeczy. Co więcej, wszystkim ludziom wokół wydawało się to naturalne i oczywiste. Spojrzał on na swoją wspólnotę. Może to była tylko rodzina, może grupa, może stado… nie ważne. Widział, że jego pobratymcy zachowują się podobnie do obserwowanych zwierząt. Ale zobaczył coś jeszcze. Coś, czego nie dostrzegł u większości zwierząt. Zobaczył łzy.

A gdy sam dostał kilka szturchańców, kiedy i jemu silniejszy brat zabrał owoce, kiedy poczuł słony smak własnych łez, pojął, co czują inni, kiedy płaczą. I stwierdził, że to mu się nie podoba. Nie użył na pewno sformułowań, że takie wyrządzanie przykrości i wykorzystywanie jest złe. Prawdopodobnie nie potrafił poprawnie wartościować czynów. Zaś pojęcie sprawiedliwości zostawił do wymyślenia swym następcom. Po prostu czuł niezadowolenie – potęgowane przez bezsilność. Wtedy to, w tej kudłatej, sfrustrowanej głowie zaczęła kiełkować myśl rewolucyjna. Tak się złożyło, iż był w gronie tych szczęśliwców, którzy oprócz inteligencji, otrzymali od natury również krzepkość. Gdy zatem podrósł i przybrał na sile, uznał, że nadszedł czas na zmiany i nowe porządki. Posortował sobie w głowie, które zachowania szkodzą członkom wspólnoty, a które są korzystne. Następnie musiał już tylko do tego przekonać lub zmusić pozostałych.

Najłatwiej szło z tymi, którzy na własnym futrze odczuli dyskomfort związany z jakąś stratą. Albo stracili jakąś zdobycz, albo kogoś bliskiego, zabitego w czasie porachunków, albo na przykład zdrowie w wyniku pobicia, a przy tym swoją pozycję w grupie, gdyż zdeptano ich godność… Ponieważ żaden z nich nie chciał kolejnej straty, godzili się przyjąć nowy porządek. Był to zaczyn umowy społecznej. Gdy liczba podobnych im osobników stała się znacząca, mogli wraz ze swym krzepkim przywódcą, wymusić na swych dotychczasowych oprawcach podporządkowanie się nowym regułom. Trudno zgadnąć, z jakim powodzeniem w tym przypadku. Z pewnością jednak podobnych historii było więcej i niektóre miały pomyślny finał. Na przestrzeni dziejów, jedne systemy norm zastępowano innymi, zawsze na potrzeby tych, którzy byli władni takie zmiany przeprowadzać (a jeśli wprowadzane i przyjmowane normy nie służyły dobru ogółu, to raczej nie zasługują na miano moralności).

Tak moim zdaniem rodziła się etyka i moralność. Pełniły funkcję ochronną, zwłaszcza dla słabszych jednostek. To wyraźnie współgra z pragnieniem każdego gatunku, jakim jest przetrwanie. A cały późniejszy rozwój etyki i moralności opierał się w gruncie rzeczy na jednym i tym samym. Otóż podwaliny moralności to nic innego, jak strach. I to moje wcześniejsze rozważanie na temat istoty strachu, miało być właśnie punktem wyjścia do odkrycia fundamentu moralności, a co za tym idzie, źródeł definiowania dobra i zła.

Moralność ma u podstaw strach. Przede wszystkim strach przed karą za czyn, przez ogół nieakceptowany. Dobrze obrazuje to mit o pierścieniu Gygesa. Ów antybohater starożytnej Grecji znalazł się w posiadaniu pierścienia, który obrócony na palcu czynił człowieka niewidzialnym. Mógł więc robić co chciał, nie narażając się na zdemaskowanie. Jak się okazało uczynił sporo złego. Nie obawiał się bowiem konsekwencji. Kara jest czymś przykrym, powoduje, iż tracimy stan ducha lub ciała, w jakim byliśmy przed jej wyznaczeniem. Człowiek stara się zatem nie czynić tego, co w jego otoczeniu uchodzi za niewłaściwe, bo woli nie doznać straty, jaką by pociągnął za sobą ów czyn. Owszem, bywa że korzyści są daleko bardziej pociągające, tak iż człowiek ulega pokusie, ale potem najczęściej żyje w strachu przed potępieniem.

Nie ważne, czy sankcje mają charakter czysto prawny, czy też wymiar religijny. Strach przed karą doczesną albo cierpieniem w zaświatach bywa równie skuteczny. A wieczne potępienie na drugim świecie wymyślono zapewne dla tych, których nie przerażała bądź nie potrafiła dosięgnąć kaźń na tym świecie. Pozwolę sobie użyć przykładu z kręgu religii judeo-chrześcijańskiej. Gdy Mojżesz na górze Synaj poznawał dziesięć przykazań – wielu Izraelitów niecierpliwiło się. Nie mając swego pośrednika z Bogiem, wykonali posąg złotego cielca, do którego mogli się zwracać z modłami. Kiedy Mojżesz wrócił, wpadł w gniew. Przyniesione kamienne tablice z dekalogiem roztrzaskał. Zwołał tych, którzy gotowi byli stanąć po stronie Pana i przekazał im wolę Boga, aby mieczami zgładzili grzeszników. Później z nakazu Boga wykonał nowe tablice i przekazał ludowi prawa. A Izraelici usłuchali go, bowiem nie wygasła w nich bojaźń boża. Strach przed gniewem Boga przywiódł ich do porządku moralnego.

Bojaźń boża, o jakiej mówi Stary Testament, wydaje się być podobna do strachu przed bóstwami, jaki obserwujemy u ludów starożytnych. Bogowie, jako potężni, częstokroć okrutni, mściwi i surowi władcy, budzili naturalny strach i respekt. Z czasem ta bojaźń boża nabierała nieco innego charakteru. Oznaczała raczej po prostu religijność, pobożność, czy pewną postawę moralną. Jeszcze dziś do kogoś, kto źle postępuje, mówimy: bój się Boga. Ale nie oznacza to, że Bóg jest straszny i wypada lub należy się go bać. Zwykle unikamy tego, co budzi w nas strach, a przecież nie chodzi o to, by unikać Boga. To powiedzonko jest raczej formą napomnienia moralnego. Bój się żyć niezgodnie z wolą Stwórcy, bo to grzech – a więc zerwanie więzi z Bogiem, utrata jego łaski. Grzesząc nie tyle narażasz się Stwórcy, ile po prostu szkodzisz sobie, niszczysz samego siebie, swoją godność, swoje człowieczeństwo. Ostatecznie spotka cię straszny finał i to najprawdopodobniej jeszcze na tym świecie. Kto zatem czuje bojaźń religijną, ten w zasadzie nie chce stracić dobrych relacji z Bogiem ani przekreślić wiekuistej szczęśliwości.

Zmianę w rozumieniu bojaźni bożej widać w Nowym Testamencie. Jezus nie grzmiał serią nakazów i zakazów Dekalogu. Nie próbował dla posłuchu wzbudzić strachu. Wolał obiecywać i przestrzegać. Głosił potrzebę miłości i przebaczenia. Nauczał, co wystarczy robić, aby doczekać nagrody. Z jednej strony mówił, iż w domu jego Ojca jest mieszkań wiele, z drugiej dawał do zrozumienia, że nie każdy otrzyma tam swój lokal. Na to trzeba sobie zasłużyć. Chrystus co prawda naucza w duchu miłości, ale stawia też pewne warunki. Tym samym, chcąc nie chcąc, budzi strach. Ale nie przed sobą, lecz przed utratą szansy na zamieszkanie w Królestwie Niebieskim.

Wspomniałem wcześniej o bajaźni bożej, której towarzyszy głos sumienia, lecz należy zauważyć, iż jest on towarzyszem dużo starszym od niej. Bojaźń boża, bowiem – moim zdaniem, to zjawisko dużo późniejsze, zarówno od samego strachu jak i od sumienia. Mogła się narodzić dopiero wtedy, gdy człowiek nabrał przekonania, że istnieje jakiś bóg. A to było możliwe wówczas, kiedy ludzki mózg, a właściwie ludzki rozum, czy intelekt wyewoluował na tyle, aby pojęcie boga stworzyć, intuicyjnie rozumieć i w końcu jako tako definiować. Tymczasem głos sumienia istniał już wcześniej, gdyż ściśle wiąże się z moralnością. Moralność zaś jest czymś przedboskim i przedreligijnym; wyrosła na gruncie podstawowych zasad i norm społecznych, regulujących relacje w grupie. Te zaś normy i prawa powstały w oparciu o szereg wyższych emocji, jak współczucie, miłość, przywiązanie, radość, a także poczucie sprawiedliwości, bliskości, bezpieczeństwa itp. To wszystko z kolei stoi na fundamencie instynktownych reakcji, pierwotnego strachu przed utratą jakiegoś dobra. Tak oto cofnęliśmy się do prapoczątku; czyż nie wyłania się spośród mgły i oparów sprawczy duet, jaki tworzą Ojciec Strach i Matka Natura.

CDN

Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam we czwartek, 9 stycznia o godzinie 18:00 do Restauracji Radiowa, ul. Strzelców Bytomskich 8. Temat brzmi: Ojciec Strach i Matka Natura. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć… naturalnie bez obaw.

Coffeelosophy XLVII – czyli złudne piękno ptasich trelów

To dla mnie wciąż zadziwiające, z jaką lekkością wielu ludzi nadinterpretuje świat zwierząt i przykłada jego przejawy aktywności do swojej miary. Antropomorfizujemy przyrodę i to nie tylko w bajkach, przysłowiach, lub fraszkach. Weźmy dla przykładu ptasie chóry, których wiosną tyle koncertuje. Wysokie tony, gwizdy, świergoty i przeciągłe kwilenie kojarzymy z głosikami dzieci, delikatnością dziewczęcych chichotów, piskiem rozbawionych maluchów, czymś śpiewnym, melodyjnym i jakoś tak niegroźnym, niewinnym. Tymczasem, gdyby przetłumaczyć ptasie trele na ludzki język, okazałoby się, że wykrzykują mniej więcej takie słowa:

Pójdź, pójdź mała! Patrz, podziwiaj! Piórrrka innych są okropne.
Ze mną będziesz wyżej fruwać. Stwórzmy gniazdko, ćwierkam szczerze.
Spadaj, sąsiad! To mój teren! Precz, precz! Zwiewaj, bo cię dziobnę!
Bój się, bój się. Czuj, czuj, czuwaj! Kot, kot! Fruńmy, bo nas zeżre.

Krótko mówiąc, ptaki głosem (choć nie tylko nim) określają granice i bronią swego terytorium, wszczynają alarm przy zagrożeniu oraz przywołują partnerki. Czyli ludzi zachwycają groźby, zaczepki, przechwałki, histeryczne wrzaski i nachalne podrywy. Że też człek nie rozmiłował się w tym, jak psy ujadają broniąc swego podwórka, albo jak koty marcują, jazgocząc w rywalizacji o teren i samiczki. Ba! nawet nie wszystkie ptaki fascynują ludzi, gdy wyrażają dokładnie to samo, ale wykluły się gęsią, kurą, sroką, czy też sójką, mewą albo przykładowo kormoranem. Gdyby stworzyć nagranie ze „śpiewem” powyższych opierzonych nie byłaby to relaksacyjna ścieżka dźwiękowa. Czytaj dalej

Coffeelosophy XXXVII – czyli życie w nieznanym świecie

Znów pierwszy poniedziałek miesiąca zgromadzi nas na spotkaniu w formule filozoficznej kawiarenki.

Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. Innymi słowy, jeżeli nie mamy świadomości swojej straty (lub czyjegoś zysku) łatwiej nam to znieść. Ale to poczucie nie musi dotyczyć prywatnej własności. Bywa, że chodzi o pewne dobra wspólne, jakiejś społeczności, narodu, a nawet ogólnoludzkie. Gdy na przykład bezcennemu dziełu sztuki grozi zniszczenie czujemy żal. Nierzadko, aby podkreślić, jak coś jest wartościowe, mówimy, że bez tego świat by zubożał. A przecież…

W obecnej chwili na pewno też jest uboższy o coś, co uległo zniszczeniu, bądź przekształceniu zanim się narodziliśmy. Uboższy o rzeczy, jakie mogłyby istnieć, gdybyśmy byli nieco inni. Gdybyśmy w toku dziejów wybrali inną drogę i dzięki temu stworzyli dzieła o wiele wspanialsze, niż te, które znamy. Rzecz w tym, że po prostu o tym nie wiemy, a dzięki temu nam nie żal. Warto nadmienić jeszcze o jednym: wiedząc o czymś wyjątkowym, co już przepadło, zupełnie nieźle sobie z tą świadomością radzimy.

Cudów nie ma

Weźmy taki zestaw 7 cudów świata – akurat antycznego, ale co to szkodzi (wykaz sporządził grecki poeta Antypater z Sydonu). Świątynię Artemidy w Efezie i posąg Zeusa w Olimpii unicestwiły pożary; mauzoleum w Halikarnasie, wiszące ogrody Semiramidy, kolosa Rodyjskiego i latarnię morską na Faros zniszczyły trzęsienia ziemi. Do dziś przetrwała tylko piramida Cheopsa w Gizie; o pozostałych mamy jedynie wzmianki, przekazy, rysunki.

Niby świat jest przez to uboższy, a przecież doskonale układamy sobie życie bez nich. Wielu ludzi nawet nie wie, że kiedyś te wspaniałości istniały, więc w ogóle nie znajduje powodów by żałować, iż nie można ich zobaczyć. Cieszą się tym, co zastali, jako dostępne. I Egipcjanie też się cieszą – tak na marginesie paradoksu: bo najdłużej trzyma się budowla postawiona na piasku, wbrew biblijnej nauce, by budować na skale. Czytaj dalej

Coffeelosophy XXIX – czyli człek po ludzku nieludzki

Z łaciny bestia to po prostu zwierzę. Natomiast bestialstwo rozumiemy, jako szczególne okrucieństwo. Dlaczego? Z jakiego powodu zezwierzęcenie jest synonimem ujmy, podłości i zła. Czy zwierzęta są okrutne, bezlitosne, perfidne, nienawistne, podstępne, fałszywe…? Chociaż można podać przykłady zachowań, które pasowałyby do tych pojęć, tak naprawdę będzie to nasza projekcja, rodzaj antropomorfizmu. Przykładamy do zwierzęcych poczynań ludzkie cechy, wydajemy sądy etyczne i oceniamy według naszych kryteriów. Tymczasem bezduszny, nikczemny, bezlitosny i kłamliwy jest… człowiek.

Bestia, Diabolina, Faun i Hellboy – w każdej bestii więcej jest z człowieka niż zwierza.

Tym, co odróżnia człowieka od innych żywych stworzeń jest między innymi sztuka. A zatem używanie wyobraźni i zdolności technicznych do tworzenia rzeczy, bez których pewnie jakoś byśmy sobie poradzili. Krótko ujął to Oscar Wilde: Każda sztuka jest bezużyteczna. Niezależnie od tego, czy jest użyteczna, na pewno potrafi być pożyteczna. A Giordano Bruno stwierdził: Dobrem w dziedzinie sztuki jest to, co naśladuje przyrodę. I tu nam się wątek zapętla; człowiek kultury odżegnuje się od zwierzęcej natury, a jednak poprzez sztukę wraca do niej i to z uznaniem. Czytaj dalej

Na święta: Ekscytująca osobliwość obojętności

Czy bez emocji bylibyśmy jak maszyny? I jeśli w jakimś sensie tak, to czy bylibyśmy dobrzy. A przynajmniej statystycznie rzecz biorąc, to stalibyśmy się przez to gorsi, czy lepsi? Przecież – co prawda kosztem pięknych i pozytywnych uczuć – pozbawilibyśmy się emocji złych, destrukcyjnych i toksycznych. Stąd obojętność wydaje się nęcąca.

Spodziewam się głosów oburzenia. Dowodów na to, że emocje były przyczynkiem rozwoju cywilizacji i kultury. Zgoda. Wiele pięknych dzieł, u podstaw których leżało głębokie, bądź silne uczucie, pewnie by nie powstało. Ale jeśli stracilibyśmy zdolność emocjonalnego odbioru, to byłoby nam obojętne, czy coś takiego istnieje. Że co? Że świat byłby uboższy? I co z tego?! Nie byłoby efektów pozytywnych uczuć, ale nie byłoby też skutków tych negatywnych.

Ogólnie panujące apatia i niewrażliwość wydają się posępną wizją. Ale to dlatego, że patrzymy nań z naszej dzisiejszej, emocjonalnej perspektywy. Gdyby zobojętnienie było stanem powszechnym, gdyby rodząc się, człowiek zastawał taki właśnie świat, to traktowałby go jako naturalny. Nie wyobrażałby sobie innego ani za innym by nie tęsknił.

Kiedy człowiek coś posiada, czymś dysponuje, to do pewnego stopnia potrafi wyobrazić sobie sytuację, w której to traci. Zamknie oczy, lub zatka uszy i wchodzi w stan osoby niewidomej bądź głuchej. Odwrotne użycie wyobraźni bywa trudne lub niemożliwe; kiedy ktoś rodzi się bez wzroku lub słuchu zna inny świat, porusza się w innej rzeczywistości i chyba nie potrafi sobie wyobrazić, jak to jest widzieć, czy słyszeć.

Gdyby wszyscy ludzie z natury rodzili się jako istoty niesłyszące i pozbawione wzroku, to z pewnością rozwój cywilizacji przebiegałby inaczej. Nie byłoby zachwytów nad pięknem krajobrazu, nie byłoby malowideł ani innych dzieł o charakterze wizualnym, nie porozumiewano by się mową, nie ostrzegano sygnałami dźwiękowymi, nie komponowano by muzyki. Nie wiedzielibyśmy o istnieniu chmur i gwiazd, nie wiedzielibyśmy, że ptaki śpiewają, a morze szumi. Nasz zasób słów i pojęć byłby dużo mniejszy, bo nie wiedząc o pewnych sprawach, nie wymyślalibyśmy dla nich nazw. Tworzylibyśmy kulturę w oparciu o smak, węch i dotyk. Czy świat byłby uboższy? Z naszego obecnego punktu widzenia tak się może zdawać, lecz dla gatunku ludzkiego bez tych dwóch zmysłów raczej nie.

Obecnie większość ludzi ma do dyspozycji pięć zmysłów. A co jeśli są możliwe jeszcze jakieś dwa, albo trzy inne? Tylko że dla nas są niedostępne. Czy wobec tego świat, w jakim żyjemy powinniśmy uważać za uboższy? Bo pozbawiony wielu spraw, tematów, dzieł i możliwości, jakie by znalazły swój przejaw, gdyby te dodatkowe zmysły były naszym udziałem. Podobnie, moim zdaniem, byłoby z emocjami. Czytaj dalej

Marnotrawstwo naturalne

Są ludzie uważający, że natura jest mądra. W jej różnorodności, złożoności i jednoczesnym sprawnym funkcjonowaniu, w prawach, którymi się rządzi i które da się logicznie opisać, doszukują się ukrytej inteligencji. Niektórzy są przekonani o istnieniu wszechobecnej rozumnej siły, albo wręcz o drzemiącym w naturze geniuszu…

Miałem dwa koty; kiedy szedłem do pracy zostawały same w domu na kilka godzin. Nie miały nic do roboty, większość czasu przesypiały. A przecież natura mogłaby obdarzyć zwierzęta zdolniejszymi mózgami. koty zamysloneW toku ewolucji miała dość czasu na to, by również inne gatunki bardziej twórczo wykorzystywały zwoje nerwowe. Dzięki temu, moje koty, mając tyle wolnego czasu, spędzałyby go na rozmyślaniach i dysputach, prowadzących do doskonalenia siebie oraz ulepszania świata. Tymczasem nudę wypełniały snem. Czyż to nie jest marnotrawstwem? Gdyby natura faktycznie starała się wykorzystywać swój potencjał w sposób rozumny, to czy pozwalałaby sobie na taką niegospodarność.

Kłaniam, Martinus

Człowieka jeszcze nie ma

Byłem wówczas dzieciakiem (mowa o latach osiemdziesiątych); chodziłem do podstawówki, a w niektóre popołudnia do przykościelnej salki katechetycznej na religię. Choć czasy były socjalistyczne, to w mojej małej szkole indoktrynacja nie była jakoś szczególnie nasilona. Może dlatego, że szkoła znajdowała się między kościołem a cmentarzem. I nauczyciele bez oporów pozwalali urwać się z lekcji, gdy pasowało nam załatwić coś na gruncie religijnym, a końcem października w trakcie lekcji chodziliśmy porządkować opuszczone groby przed Zaduszkami. W takiej atmosferze koegzystencji nauki i wiary uzupełniałem wiedzę o świecie.

Ile Boga stoi za ewolucją

Pytania o powstanie tegoż świata i genezę człowieka kwitowałem odpowiedzią z katechizmu, że Bóg wszystko stworzył. Pamiętam też, jak musiałem to skonfrontować z broszurką, czy ulotką, którą przyniósł do szkoły kolega. Przedstawiała ona rycinę z sylwetkami idących za sobą stworzeń: od zwykłej małpy, poprzez człekokształtne, po człowieka pierwotnego i obecnego. Miało to obrazować ewolucję naszego gatunku. Ten rozdźwięk między religią a nauką nie wywoływał we mnie jakiegoś silnego dysonansu poznawczego – wielu rzeczy wtedy nie wiedziałem, lub nie rozumiałem i dość łatwo przychodziło mi się z tym pogodzić. Czułem, że po prostu kiedyś i to ktoś mi wyjaśni. Temat więc pozostając w zawieszeniu, nieco nabrzmiały, dojrzewał.

I jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to właśnie jakoś w tych czasach dane mi było obejrzeć amerykański film pt. „Kto sieje wiatr”. Niedawno sprawdziłem, że nakręcono go w 1960 r. W skrócie, opowiada on o procesie sądowym z 1925 r. wytoczonym nauczycielowi, który w purytańskim miasteczku uczył o Darwinie i jego teorii. Generalnie: kreacjonizm kontra ewolucjonizm. Z całego filmu zapadł mi w pamięć fragment mowy obrońcy (grał go Spencer Tracy). Słońce Bóg stworzył dnia czwartego. Zatem te wcześniejsze dni, pozbawione słońca (choć istniała światłość i ciemność), były dość umowne. Podobnie czas ich trwania. Jeden taki „dzień” mógł więc trwać np. 25 godzin, lub dłużej, np. 10 tysięcy lat. I spodobał mi się ten tok rozumowania. Czytaj dalej

Odpowiedź na apel

Znów się wzruszyłem. Ach ten Martinus! Logiczna spójność, klarowność wywodu i sceptyczny dystans wobec pozornych oczywistości to tylko niektóre wśród rozbrajająch zalet wpisów Martinusa. A przecież on jako jedyny wśród redagujących stronę Pogadalni nie jest zawodowym filozofem! Z logicznego punktu widzenia redukcyjne wnioskowanie „filozofa, a przy tym zapalonego sportowca” o przyczynie na podstawie skutku jest prawie tak naiwne jak uczonego z głupiego dowcipu, który po wyrwaniu szóstej nogi pszczole stwierdza, że straciła słuch, bo nie reaguje na polecenia… Jednak będę bronił sportowca filozofa, bo chciał wypowiedzieć ważną myśl na temat ludzkiej natury.

    Spokój jaki daje odpowiednia motywacja w czasie gry nie jest oczywiście jedynym warunkiem wygrywania, jednak jest to ten właśnie składnik gry, który jak żaden inny, zasługuje na poetycki rozmach przy próbach jego opisu. Przyzwyczailiśmy się traktować sport jako dziedzinę sprawności fizycznej i zalety ciała rzucają nam się najbardziej w oczy, gdy oglądamy zmagania współczesnych gladiatorów. Jednak to siła mentalna decyduje o prawdziwym mistrzostwie. Ile to już razy obserwowaliśmy polskich piłkarzy sparaliżowanych wizją porażki ze słabszym przeciwnikiem, gdy poważne grona eksperckie zgodnie orzekły, że zwycięstwo jest ich „obowiązkiem”. Silne pragnienie zwycięstwa i „dawanie z siebie wszystkiego” nie są warunkami wystarczającymi dobrej gry. Wręcz przeciwnie, pełną koncentrację, wewnętrzny spokój i elastyczność niezbędne do wykorzystania pełni naszego twórczego potencjału uzyskujemy na ogół wtedy, gdy świetnie się bawimy, kiedy czujemy, że to, co robimy jest niezakłóconym, radosnym doświadczaniem chwili obecnej. O perfidnych sposobach na jakie nasze zawsze pragnące wygrywać ego przeszkadza nam osiągnąć ten stan (nie tylko w sporcie) warto napisać osobny tekst…

    Nie zgadzam się na demitologizowanie najważniejszej zasady mojej filozofii, jaką jest zachowanie zdrowego dystansu do siebie, do swoich rzekomych wielkich sukcesów i dramatycznych porażek. Potrzebny jest nam dobry mit, który pomoże nam pamiętać na co dzień, że wszystko co nam się przydarza przychodzi spoza nas, że zamiast zaspokajać ambicje zawsze pragnącego wygrywać ego warto zwyczajnie cieszyć się tym, co do nas przychodzi i być wdzięcznym! Stworzenie takiego mitu to zadanie godne miłujących mądrość!

Tekst pierwszej pomocy nr 1

W tej serii będę zamieszczał fragmenty tekstów pomocnych w sytuacji, gdyby np. nikt nie dyżurował w Pogadalni. Na początek Marek Aureliusz (zapraszam do komentowania):

Zaczynając dzień, powiedz sobie: zetknę się z ludźmi natrętnymi, niewdzięcznymi, zuchwałymi, podstępnymi, złośliwymi, niespołecznymi. Wszystkie te wady powstały u nich z powodu braku rozeznania złego i dobrego. Mnie zaś, którym zbadał naturę dobra, że jest piękne, i zła, że jest brzydkie, i naturę człowieka grzeszącego, że jest mi pokrewnym, nie dlatego, że ma w sobie krew i pochodzenie to samo, ale że ma i rozsądek, i boski pierwiastek, nikt nie może wyrządzić nic złego. Nikt mnie bowiem nie uwikła w brzydotę. Nie mogą też czuć gniewu wobec krewnego ani go nienawidzić. Zrodziliśmy się bowiem do wspólnej pracy tak, jak nogi, jak ręce, jak brwi, jak rzędy zębów górnych i dolnych. Wzajemne więc szkodzenie sobie jest przeciwne naturze, wzajemnym zaś szkodzeniem jest uczucie gniewu i nienawiści.

Czytaj dalej