Archiwa tagu: Tomasz z Akwinu

Na święta – radosnego sumienia!

Sumienie to – biorąc pod uwagę tysiące lat ludzkości – stosunkowo nowy wynalazek. I najwidoczniej jeszcze niedopracowany. Najsmutniejsze jest to, że ledwie zaczęło się na dobre rozwijać i konkretyzować, człowiek postanowił je zagłuszyć i zepchnąć na margines.

Najdawniejsi starożytni nie posługiwali się pojęciem sumienia. Nie znali go. A może… po prostu nie mieli sumienia. Nie słyszeli wewnętrznego głosu moralnego. I dlatego nie musieli wynajdywać dlań żadnej nazwy. Czyżby zatem sumienie pojawiło się w ludziach z czasem, czyżby wyewoluowało w pewnym momencie, na jakimś granicznym etapie społecznego rozwoju. Czy może przykładowo w ludzkim mózgu rozwinął się lub uaktywnił pewien obszar, który zajął się sądami moralnymi? A może w złożonej sferze ludzkiej psychiki ujawniła się pewna funkcja, która u starożytnych była uśpioną zdolnością.

Założenie, jakoby starożytni byli pozbawieni sumienia wydawałoby się wygodne. Człowiekowi bez sumienia łatwiej popełniać najohydniejsze z czynów, a przecież historia starożytna obfituje w takowe. Brak sumienia byłby jednym z prostszych wyjaśnień dla podłości i okrucieństw. Rzecz nie jest jednak taka prosta, bo do podobnych czynów zdolni byli ludzie i w późniejszych epokach. Nawet w tych, które już – zależnie od opcji: wykształciły albo odkryły a w każdym razie zdefiniowały sumienie.

Poza tym nie można mówić, że coś nie istniało tylko dlatego, że o tym nie wspomniano albo nie nosiło własnej nazwy. Obecność sumienia można rozpoznać i tym samym potwierdzić dzięki pewnym symptomom. Nie musi to być ten wyraźny głos w naszym umyśle, oceniający nasze postępowanie. Działaniu sumienia towarzyszą różne inne objawy. Pojawia się niepokój, czasem strach przed konsekwencjami, pojawia się wstyd, niekiedy współczucie dla skrzywdzonych i poczucie winy, czy żal za grzechy (spodziewany zwłaszcza po rachunku sumienia).

Choć Stary Testament nie posługuje się pojęciem sumienia, to opisuje sytuacje, w których ludzie zachowują się, jakby właśnie doznali wyrzutów sumienia. Już Adam i Ewa po tym, jak zgrzeszyli odczuwali wstyd i skryli się przed Bogiem. A ich syn Kain po zabiciu brata Abla odczuwa strach przed karą i próbuje się wyłgać. Na dalszych kartach innych przykładów będzie więcej. Zamiast mówić o sumieniu, Biblia mówi o sercu i… nerkach. I dziś używamy takich zwrotów, jak iść za głosem serca, rozważać coś w sercu – i można by potraktować serce, jako metaforyczne określenie sumienia. Pismo mówi: „Ja, Pan, badam serce i doświadczam nerki, bym mógł każdemu oddać stosownie do jego postępowania, według owoców jego uczynków” (Jr 17,9-10). Serce jest jednak bardziej probierzem, papierkiem lakmusowym, po którym widać, czy ktoś trzyma się zasad, czy woli kwasy. Nie jest jednak głosem Boga, choć przypuszczalnie Bóg może przez nie przemawiać, jeśli zechce.

Tak czy inaczej, sercu już w Starym Testamencie bywały przypisywane różne cechy i funkcje: serce może być mądre lub głupie, jest ono siedliskiem uczuć i bywa miejscem podejmowania decyzji, w tym moralnych. Te właściwości częściowo pokrywają się z naszym rozumieniem sumienia. A skąd te nerki, o których mówił Pan? Najprawdopodobniej chodzi o to, że Izraelici przy oprawianiu zabitych zwierząt i wyciąganiu ich wnętrzności, na samym końcu dostawali się do nerek. Były więc one kojarzone z najgłębiej ukrytym, najtajniejszym narządem, idealnym miejscem na najintymniejsze myśli i uczucia, do których Bóg mógł mieć dostęp. W Księdze Psalmów czytamy: „Gdy się trapiło moje serce, a w nerkach odczuwałem ból dotkliwy, byłem nierozumny i nie pojmowałem: byłem przed Tobą jak juczne zwierzę” (Ps 73,21-22). Bibliści utożsamiają dotkliwy ból nerek z tym, co dziś zwiemy wyrzutami sumienia.

Inny trop w poszukiwaniu sumienia starożytnych prowadzi do Aten. Sokrates podczas procesu, w którym oskarżano go o bezbożność i deprawowanie młodzieży, wyznaje publicznie, że od dziecka słyszy w sobie głos, który go napomina przy podejmowaniu decyzji. Nie nazywa go sumieniem, lecz mówi o daimonionie: „[…] jakeście to nieraz ode mnie słyszeli, mam jakieś bóstwo, jakiegoś ducha, o czym i Meleos na żart w swoim oskarżeniu pisze. To u mnie tak już od chłopięcych lat: głos jakiś się odzywa, a ilekroć się zjawia, zawsze mi coś odradza, cokolwiek bym przedsiębrał, a nie doradza mi nigdy.”

Widzimy, że Sokrates tłumacząc, czym jest daimonion wskazał na pewną jego jednostronność. Stwierdził, że ten głos, jeśli już się odzywał, to dawał wyłącznie wyraźny zakaz. W ten sposób Sokrates wiedział, czego nie należy czynić. Nigdy jednak daimonion nie dawał nakazu. Zatem był dość specyficznym przewodnikiem, bo nie wskazywał słusznej drogi, lecz jedynie nie pozwalał pójść ewidentnie złą. Można to przełożyć na znane skądinąd powiedzenie, że co nie jest zabronione, jest dozwolone. I ta zasada zdaje się obowiązywać nawet w dzisiejszym prawie.

Wróćmy do starożytności; to Demokryt z Abdery użył określenia, które stało się pierwowzorem sumienia. Odnosząc się do tzw. ciężaru pamięci o złym postępku, użył słowa „syneidesis”, Jest to zbitka dwóch członów: „syn” oznaczającego „razem z” oraz „eidesis”, które tłumaczy się, jako „wiedza”. Połączenie oznacza więc tyle, co „z wiedzą” lub „współ-wiedza” (choć tłumaczy się to również jako świadomość). Łacina utworzyła swój odpowiednik tego wyrazu w taki sam sposób, łącząc łacińskie „cum” – czyli „z” oraz „scientia” – czyli „wiedza”. Tak oto łacińskie brzmienie „współ-wiedzy” czy jak kto woli „z wiedzą” przybrało postać „conscientia”. I to słowo już później powszechnie tłumaczono i rozumiano, jako sumienie (ewentualnie świadomość). W języku polskim niektórzy odnajdują to samo złożenie, tylko nieco zniekształcone, bo zamiast „z” mamy „s”. W ten sposób dostrzegamy „s + umienie” oraz „s + wiadomość”. Część filologów uważa jednak to za lekko naciągane.

Interesujące wydaje mi się, że to samo pojęcie jednocześnie oznacza i „sumienie” i właśnie „świadomość”. Pewnie nie tyle chodzi o świadomość siebie lub poczucie świadomości, czyli przytomność – ile raczej o świadomość czegoś, uświadamianie sobie czegoś – w tym kontekście czegoś, co się zrobiło. W tym uświadomienie sobie rozbieżności między postępkiem, a przyjętymi normami etycznymi. A więc to świadomość moralna. I temu może towarzyszyć ów ciężar pamięci o złym uczynku, wspomniany przez Demokryta. Swoją drogą trafne spostrzeżenie. Pamięć, zwłaszcza sprawna, to podpora sumienia. Nie jest ono takim sędzią, który tylko raz wydaje osąd i zamyka sprawę. Potrafi bowiem odzywać się po wielokroć, całymi latami, gdy tylko pamięć przywoła karygodne czyny. Utrata pamięci z kolei leczy z wyrzutów sumienia.

To, że stworzono pojęcie sumienia nie oznaczało jednak ostatecznego skonstruowania definicji. Widać wszelako, że ta zmieniała się przez lata i pojmowanie sumienia różniło nawet sobie współczesnych. Stoicy wierzyli, że świat jest rządzony przez logos, inaczej mówiąc rozum ustanawiający prawa działania natury. W tym porządku sumienie pozwalało wieść życie zgodne z tymi prawami. Niektóre nurty stoickie uważały, że logos jest swoistym duchem i utożsamiały go z Bogiem.

Cyceron uważał, że sumienie związane jest z prawem natury, ducha i prawem wrodzonym, których dawcą jest Bóg, przez co są one powszechne, wrodzone i niezmienne. Ponoć utożsamiał sumienie ze świętym duchem, mieszkającym w prawach natury, we wszystkich bytach stworzonych – a więc i w człowieku – stanowiąc o konieczności zmierzania ku dobru. Ten święty duch towarzyszy ludzkiemu rozumowi, jako owa współ-wiedza. Tak więc Bóg jest obecny we wszystkich swoich dziełach; w przyrodzie jest jej prawami a w ludziach ich sumieniem.

Nieco późniejszy Seneka podzielał stanowisko Cycerona. Podkreślał przy tym męki sumienia, zatruwające życie nikczemnika. Nieczyste sumienie miało być biczem dla popełnianych występków, a ciągły niepokój największą udręką. Takie postrzeganie sumienia opuściło kręgi filozoficzne i przeniknęło między zwykłych ludzi kultury grecko-rzymskiej, a nawet… żydowskiej – pisał o nim Filon z Aleksandrii. Tak oto myśl stoicka splotła się z żydowską, a powstałe z nich ujęcie sumienia weszło w nową erę i towarzyszyło pierwszym chrześcijanom, trafiając też do Nowego Testamentu. Co prawda nie występuje w ewangeliach, ale w listach św. Pawła i św. Piotra pojawia się wielokrotnie.

Pisząc do Rzymian, Paweł stwierdza: „Nie ci bowiem, którzy przysłuchują się czytaniu Prawa, są sprawiedliwi wobec Boga, ale ci, którzy Prawo wypełniają […]. Gdy poganie, którzy Prawa nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje […] wykazują, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje jako świadek, a mianowicie ich myśli na przemian ich oskarżające lub uniewinniające.” (Rz 2,12-16). Zatem sumienie jest dane każdemu, jako wpisany w serce świadek przed Bogiem. A idąc za naturą nawet poganin będzie w zgodzie z boskim Prawem. Niedługo potem Orygenes komentując ten list, uznał sumienie za ducha mieszkającego w człowieku, wrodzonego wychowawcę duszy, dającego istotom rozumnym zdolność rozsądzania moralnego. Aby postępować według Prawa objawionego przez Boga nie jest wymagana znajomość przepisów zawartych w Biblii, gdyż Prawo jest wyryte w sercu. Tak uwidacznia się duch, a nie litera Praw objawionych.

Świeże spojrzenie na sumienie zaprezentował św. Augustyn. W jego „Objaśnieniach do Psalmów” czytamy: „Bóg zatem badając nasze serce i widząc, iż jest ono tam, gdzie jest nasz skarb, czyli w niebie; badając również nasze nerki i widząc, iż nie poddajemy się ciału i krwi, lecz rozkoszujemy się w Panu, prowadzi poprzez sumienie sprawiedliwego prosto przed siebie; poprzez sumienie, gdzie nikt z ludzi nie ma dostępu, lecz jedynie ten, który widzi, co kto myśli i czym się rozkoszuje”. Sumienie to nie tylko prawa wypisane w sercu przez Boga, nie tylko sędzia ludzkich czynów, nie tylko dodatkowa wiedza towarzysząca rozumowi. Ono prowadzi do Boga, oświecając duszę, a ponadto jest swoistym sanktuarium Boga, zwłaszcza sumienie pobożnych. Jest prawdziwym głosem Boga – vox Dei.

Kiedy wydawało się, że o sumieniu co nieco już wiadomo, sprawę skomplikował błąd średniowiecznego kopisty, który przepisywał dzieło św. Hieronima pt. „Komentarz do Księgi Ezechiela”. Żyjący w IV i V wieku Hieronim wspominał o wizji proroka, w której pojawiają się cztery postacie i każdej przypisał metaforyczne znaczenie: lew symbolizował gniew, wół symbolizował pożądanie, człowiek – rozum zaś orzeł… symbolizował jeszcze jedną siłę duszy ludzkiej. Przypuszczalnie chodziło o patrzące na wszystko z wysoka sumienie, czyli utworzone przez Demokryta syneidesis, które w XII wieku kopista – słabo znający grekę – przepisał, jako synteresis. Późniejsi pisarze, nawiązujący do Hieronima, uznali to za nowe określenie, a nawet jeszcze inny rodzaj sumienia.

Sam Hieronim nazwał sumienie iskrą duchową, która mimo upadku Adama, wciąż nie wygasła. Dzięki tej iskrze „i jej podobieństwu do rozumu zwyciężani przez grzech cielesny i szaleństwo, czujemy, że grzeszymy”. Sprawa jednak nie zakończyła się na tej prostej metaforze. Teologowie zaczęli dopatrywać się różnic między syneidesis a synteresis – i w dwóch określeniach doszukiwali się dwóch aspektów sumienia.

Najobszerniej przedstawił to św. Tomasz z Akwinu, wywierając przemożny wpływ na rozumienie sumienia w późniejszych wiekach. Jego zdaniem współwiedza, czyli syneidesis, a po łacinie conscientia to coś innego, niż synteresis (syndereza) którą tłumaczymy, jako prasumienie. Prasumienie miało być zbiorem ogólnych, fundamentalnych zasad moralnych, pewną wrodzoną zdolnością, której nie można utracić ani się pozbyć. Co więcej, prasumienie nigdy się nie myli. Wyznacza ono jednak bardzo ogólne zasady, w stylu czyń dobrze i unikaj zła, lecz nie odnosi się do konkretnego czynu. Oceną poszczególnych uczynków, w określonej sytuacji, zajmuje się już ten drugi aspekt sumienia – współwiedza (syneidesis, conscientia). Niestety, bywa ona omylna, gdyż człowiek jest istotą ograniczoną, posiada rozum, ale możliwość błądzenia jest wpisana w ludzką naturę, poza tym nie ma bezpośredniego dostępu do Boga, by w pełni poznać jego wolę.

To, co szczególnie zaskakuje, to przekonanie św. Tomasza, że sumieniu należy być bezwzględnie posłusznym. Nawet jeśli posługując się nim, człowiek wydaje mylne osądy, nazywa dobrem rzecz w istocie złą, czy stosuje prawidłowe zasady w niewłaściwych sytuacjach. Akwinata pisze: „należy uznać, że wszelkie sumienie, niezależnie od tego czy jest ono prawe, czy też błędne, zobowiązuje nas w sposób bezwzględny (i to zarówno w wypadku aktów moralnie złych samych przez się, jak i aktów moralnie obojętnych). Oznacza to, że każdy, kto działa wbrew własnemu sumieniu, ten grzeszy”. Najprawdopodobniej jest to konsekwencją przekonania, że sumienie stworzył i dał ludziom Bóg, jest ono wyrazicielem jego woli. Paradoksalnie można zatem zgrzeszyć nawet czyniąc coś niezaprzeczalnie dobrego, jeśli uczyni się to wbrew swemu sumieniu. Czyżby miała tu zastosowanie koncepcja, że Bóg wie lepiej? A posłuszeństwo wobec sumienia, to po prostu posłuszeństwo Bogu?

Logiki tej uczepił się Marcin Luter. W odpowiedzi na oskarżenia stwierdził: „[…] pozostanę związany świadectwami Pisma, które przytoczyłem, a moje sumienie pozostanie w niewoli Słowa Bożego. Także nie wierzę samym tylko soborom i papieżowi, pewną jest bowiem rzeczą, iż często mylili się i zaprzeczali samym sobie. Nie mogę zatem i nie chcę niczego odwoływać, ponieważ postępowanie wbrew sumieniu nie jest ani bezpieczne, ani uczciwe.” Trzeba dodać, że dla Lutra sumienie to głos Boga, ale srogi głos. Przypominający o nieuchronnej, surowej karze jeżeli człowiek zgrzeszy. Sumienie jak wspominałem to świadomość, w przypadku Lutra – świadomość potępienia, jakie nam grozi. Dlatego człowiek potrzebuje łaski, bez której jego wysiłki będą daremne.

Ruchy reformacyjne i spory między chrześcijanami przyczyniły się do rozwoju dyskursu teologicznego i filozoficznego. Nie szukamy argumentów, gdy nie są nam potrzebne. Dopiero, gdy chcemy coś obronić, zrozumieć lub wyjaśnić wątpliwości, uruchamiamy właściwe zdolności rozumu. I czasem zmieniamy własne spojrzenie – choć przeważnie z trudem. Rozważania na temat sumienia zaczęły wymykać się spod wyłącznych auspicji teologów. Znów zaopiekowali się nim filozofowie i myśliciele, odklejając sumienie od obszaru religii.

Przykładem jest Immanuel Kant. Jego zdaniem „sumienie jest praktycznym rozumem, który za każdym razem, gdy znajdziemy się w zasięgu pewnej normy, stawia nam przed oczyma obowiązek, abyśmy wydali w stosunku do siebie wyrok uniewinniający albo skazujący. Tak więc nie odnosi się ono do przedmiotu, a jedynie do podmiotu aby przez swój akt pobudzić w nim uczucie moralne”. Ów podmiot, czyli po prostu człowiek, posiada sumienie, będące świadomością moralną, ale nie jest to głos Boga ani boskie sanktuarium. Jest to niezniszczalna, nieunikniona i bezwarunkowa świadomość, lecz czysto ludzka. W innym miejscu Kant porównuje sumienie do świadomości wewnętrznego trybunału, przed którym ludzkie myśli nawzajem się oskarżają lub uniewinniają. Ta władza nie jest czymś, co człowiek sam dobrowolnie wytwarza, lecz należy ona do istoty człowieka. I zawsze odzywa się wyraźnym głosem, który co najwyżej można ignorować, gdy jest się wyjątkowym niegodziwcem. Mimo wszystko Kant nie pomija zupełnie Boga. Owszem, tego wewnętrznego, wszechwładnego sędziego nie utożsamia ze Stwórcą, ale przyznaje, iż jest jego świadectwem, a właściwie refleksem Boga, do którego prowadzi.

Część ludzi odrzuciła nawet taki związek sumienia z Bogiem, zaczęto traktować je, jako coś wyłącznie ludzkiego. Byli i tacy, co zrezygnowali również z odniesień do świadomości, rozumu i woli. Dwaj angielscy filozofowie: Anthony Ashley Shaftsbury oraz Francis Hutcheson, uznali, że sumienie to zmysł moralny. Ale nie chodziło o szósty zmysł, lecz rodzaj specyficznego uczucia. Ten zmysł umożliwia rozpoznanie i podążanie za tym, co dobre, szlachetne i piękne. Z kolei Joseph Butler dołożył do tej uczuciowej teorii swoją cegiełkę; twierdził, iż w owym zmyśle moralnym uwidacznia się świadomość tego, co dobre i złe. I jednak należy w nim widzieć serce, w którym zapisany jest głos Boga.

Odzywały się głosy, zwłaszcza wśród duchownych, by powrócić do takiej definicji sumienia, jaką ukształtowała myśl wybitnych teologów. John Henry Newman, angielski kardynał ubolewał, że sumienie stało się „lichą podróbką” tego, czym jest w istocie i przestało oznaczać głos Boga w człowieku. Tęsknił za refleksją nad sumieniem wyrażaną np. przez św. Tomasza. Nie wskórał wiele. XIX wiek nie darzył względami takiego sumienia. Fryderyk Nietzsche patrzył na wyrzuty sumienia, jak na „nihilizm i przejaw zrozpaczonej, śmiertelnie zmęczonej duszy”. Z kolei Zygmunt Freud wolał raczej mówić o superego, niż sumieniu.

Kolejne, XX stulecie wydaje się w ogóle nie interesować sumieniem, jako tematem godnym rozważań filozoficznych, czy przedmiotem dyskusji etycznych. Słowo „sumienie” nabrało pretensjonalności i w zasadzie stało się synonimem rozumu praktycznego. Nawet pisma Jana Pawła II i jego następców nie poprawiły zbytnio tej sytuacji. Papież przekonywał, że istnieją rzeczywiste, obiektywne prawa moralne, dane przez Boga. Sumienie zaś jest pewną dyspozycją ludzką i autorytarnie ocenia, co jest obiektywnie dobre albo złe w poszczególnym uczynku. Sprawdza się to pod warunkiem, że sumienie nie ulega wadom, które uniemożliwiają taką poprawną ocenę. A co uchroni sumienie przed wadami? Posłuszeństwo wobec Magisterium Kościoła. Dla wielu myślicieli takie stanowisko jest nie do przyjęcia. Nic dziwnego. Poza tym, kto potrafiłby bezbłędnie określić, czy jego sumienie działa wadliwie?

Krzysztof Saja – etyk i filozof zauważył, że „wielu psychologów czy naturalistycznie nastawionych etyków nie posługuje się pojęciem sumienia lub używa go jedynie na oznaczenie zbioru moralnych dyspozycji i przekonań konkretnych podmiotów – ich moralnej tożsamości. Pisząc o zagadnieniach tradycyjnie związanych z tym pojęciem, wolą oni mówić o altruizmie, o poziomach myślenia moralnego i ich rozwoju, o przekonaniach moralnych, ich nabywaniu i internalizacji, o motywacji moralnej, o empatii, o poczuciu winy, poczuciu obowiązku oraz innych pojęciach związanych z funkcjonowaniem tradycyjnej koncepcji sumienia”.

Patrząc na powyższe wyimki z historii, widać jak odmiennie definiowano to samo sumienie. Być może w obszarze zaangażowanej refleksji filozoficznej i psychologicznej sumienie się zeświecczyło i zdewaluowało. Jednakowoż mam wrażenie, że w naszym kręgu kulturowym, w powszechnym obiegu, sumienie nadal budzi skojarzenia ze sferą religii. I wciąż myślenie o sumieniu znajduje się pod wpływem teologicznego postrzegania tegoż. Nawet laicyzacja nie wyrugowała odniesień religijnych i wciąż traktuje się sumienie, jako głos Boga. Czasami z pewną niechęcią, gdyż ten surowy, karcący głos uważa się za strażnika, który ogranicza ludzką wolność.

Napisałem wcześniej, że sumienie można potwierdzić dzięki pewnym symptomom. Można jednak zadać sobie pytanie, czy są to tylko skutki (choćby uboczne) `jego działania, czy też przejawy jego samego. Na przykład, co ze wspomnianym wcześniej wstydem? Czy to faktycznie coś odrębnego wobec sumienia, co jedynie się z sumieniem splata? Czy może to część składowa sumienia, jeden z elementów budzący się po dokonaniu czegoś nieprzyzwoitego? Być może również niepokój i strach przed karą (doczesną lub w zaświatach) to elementy sumienia. I może poczucie winy także jest fragmentem większej całości zwanej sumieniem.

I w końcu, sumienie to może nie żaden sędzia, który w pojedynkę wypowiada się we wszystkich kwestiach i feruje krytyczne wyroki. Może sumienie to konstrukcja bardziej złożona, jakby grupa osobnych specjalistów, z których każdy zajmuje się inną sferą działania; jeden krytykuje za złe uczynki, drugi zawstydza po nieprzyzwoitym zachowaniu, kolejny wzbudza współczucie i poczucie winy… Wszelkie nasze wahania, wszelka niepewność, to efekt wewnętrznego dyskursu, dialogu między wspomnianymi fachowcami.

Jest przecież dla ludzi rzeczą zupełnie naturalną prowadzenie dialogu wewnętrznego, w którym nasze „ja” dzieli się na role, na osobne głosy. W dialogu tym ścierają się różne opinie i postawy, rozwiązujemy błahe codzienne problemy oraz poważne dylematy moralne. Kiedy zbłądzimy, to nie tylko odzywają się głosy nagany, ale częstokroć pojawia się głos adwokata, a nawet retora, który na miarę swoich zdolności stara się racjonalizować nasze postępki, aby zagłuszyć głosy tych pierwszych. I zwykle któryś z głosów zwycięża. Chyba każdy człowiek prowadzi ten wewnętrzny dialog. Niekiedy mówi się, że ktoś dyskutuje z sumieniem. To brzmi, jakby sumienie miało pewną odrębność osobową, z którą można się nie zgadzać i spierać.

Takie poczucie odrębności sumienia znajduje odzwierciedlenie w religijnym jego pojmowaniu, jeśli traktowane jest, jako głos Boga. Przypuszczam w związku z tym, że wierzący odrzucą teorię o wielogłosie sumienia, będącego zespołem specjalistów. Bo niby czemu głos Boga miałby się dzielić na kilka, skoro wszechmogący Absolut ogarnia wszystko w pojedynkę. A już absurdem wyda się myśl, że te głosy wdają się we wspólne dyskusje, bo przecież wszechwiedzący Bóg nie spiera się sam z sobą (jak zresztą z nikim innym). Tymczasem jednak ten wielogłos istnieje. Zatem: albo sumienie przemawia jednym głosem i wchodzi w dialog z wieloma głosami naszego „ja” – próbującymi je przegadać, albo sumienie mówi wielogłosem i trzeba pogodzić się z tym, że nie jest to głos boży.

Prawda, że dzisiejszy świat coraz częściej odżegnuje się od związku sumienia z Bogiem. Niewątpliwie wiąże się to z laicyzacją. Najwidoczniej łatwiej podważyć istnienie Boga, niż obecność sumienia. Ateiści nie mają zatem problemu z posiadanym sumieniem, bo definicja z katechizmu ich nie obowiązuje i nie słyszą w sobie głosu Boga, w którego nie wierzą. Trzeba zauważyć, że nawet wierzący mogą zwątpić w związek głosu sumienia z Bogiem. Powstały takie terminy, jak „klauzula sumienia”, czy „wolność sumienia” – i powołując się na nie, jeden człowiek czyni tak a drugi zupełnie inaczej. Obaj jednak twierdzą, że działają w zgodzie z głosem sumienia. To zastanawiające, wszak Bóg nie powinien każdemu podpowiadać czegoś innego. Nie wydaje się możliwe to, że głos tego samego Boga jednym chrześcijanom pozwala na aborcję, a innym zabrania nawet antykoncepcji, jednym pozwala na transplantację narządów, a innym zabrania nawet transfuzji krwi.

Wspomniałem wcześniej o tym, że daimonion Sokratesa wykazywał pewną jednostronność i jedynie zakazywał podjęcia niektórych działań, a nigdy jakichkolwiek nie nakazywał. Ja z kolei dostrzegam pewną jednostronność w działaniu sumienia – przynajmniej mojego, choć przypuszczam, że nie jestem w tym odosobniony. Dziwne jest, że gdy człowiek uczyni coś złego, to odzywa się w nim karcący głos – natomiast, gdy człek zrobi coś dobrego, to sumienie wtedy milczy. Owszem czujemy radość, zadowolenie, spełnienie lub dumę – lecz nie jest to chwalący nas głos sumienia. Jest ono trochę jak stróż prawa, policjant lub sędzia, który karze za złamanie prawa, ale nie daje nagrody za jego przestrzeganie.

A ja bym chętnie usłyszał pochwałę sumienia, odczuł jego radość w sobie, kiedy zrobię coś dobrego. Chciałbym, aby to zadowolenie miało źródło w tym samym miejscu, z którego pochodzi nagana, gdy pobłądzę moralnie. Bo jeżeli jest to głos Boga, miałbym zwrotną informację o aprobacie ze strony Stwórcy. Miałbym transcendentne potwierdzenie, że postąpiłem właściwie. Tymczasem mogę tego tylko domniemywać. Oczywiście brak tej radości sumienia nie zmniejsza rangi dobrych uczynków, a zadowolenie i duma też przyjdą. Tylko skądinąd. Bądźmy więc dobrzy dla siebie. A gdybym miał czegoś życzyć na te święta, to życzyłbym wszystkim radosnego sumienia.

Coffeelosophy LIX – czyli pocałunek sprawiedliwości i pokoju

Zaskoczyła mnie definicja wojny sprawiedliwej; okazuje się, iż jest to… koncepcja filozoficzna. Koncepcja, z grubsza biorąc, uznająca, że niektóre z wojen są słuszne i usprawiedliwione. Pisał o nich już Cyceron, kilka wieków później temat ów poruszył św. Augustyn, swoje dorzucił również św. Tomasz i inni myśliciele. W niebagatelny sposób przedstawił tą kwestię nasz rodak, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kapłan, prawnik i przeciwnik Krzyżaków – Paweł Włodkowic, przy okazji poddając krytyce tzw. świętą wojnę.

Na przestrzeni stuleci uściślano warunki, jakie musi spełniać akt zbrojny, by zasługiwał na miano sprawiedliwego i tym samym moralnego. Cyceron podkreślał, że musi chodzić o odparcie inwazji, odwet za grabieże lub złamanie traktatu przez przeciwnika. Augustyn z Hippony twierdził, że Bóg nie bez powodu dał państwom miecz, gdyż dał go do obrony. Za sprawiedliwe uważał wojny, które mszczą niesprawiedliwość, dążą do uzyskania pokoju i zwyciężenia zła, (co oznaczało możliwość nie tylko wojny obronnej ale i ofensywnej, gdyż bierność jest większym grzechem); traktował też jako uzasadnione wojny prowadzone z nakazu Boga – co zyskało miano tzw. świętej wojny. Tomaszowi z Akwinu do uznania wojny za sprawiedliwą wystarczały trzy przesłanki: by powód wojny był sprawiedliwy, by wojnę wypowiedziała prawowita władza, a prowadzeniu walki towarzyszyły uczciwe intencje.

Alegoryczny pocałunek sprawiedliwości i pokoju [autor nieznany].

Nasz Paweł Włodkowic, opierając się na pismach różnych myślicieli, w tym wyżej wymienionych, sformułował własny zestaw kryteriów Bellum iustum. Czytaj dalej

Zmartwychwstanie powszechne

Za sprawą Marcina Hounda i jego seminarium zacząłem zadawać sobie pytanie o sens zmartwychwstania powszechnego. Hound zaproponował jako temat spotkania, które wypadało w Wielki Czwartek książkę Johna i Sary Crossanów, Resurecting Easter. How the West Kept and the East Lost the Original Easter Vision, która składa się głównie z fotografii różnych przedstawień Zmartwychwstania i ich analiz, począwszy od pierwszych wieków chrześcijaństwa do czasu ustalenia się obecnej ikonografii. Obrazy Kościołów Wschodu przedstawiają Chrystusa Zmartwychwstałego trzymającego dłonie Adama i Ewy, a za nimi ożywionych patriarchów, królów, proroków i świętych – przedstawicieli całej ludzkości wraz z Jezusem podniesionej z grobu przez Boga. Dlaczego Chrystus Zmartwychwstały na naszych wizerunkach począwszy od końca średniowiecza jest sam, skoro Kościół prawosławny wciąż podtrzymuje tradycję – która była w pierwszym tysiącleciu również częścią tradycji Zachodu – ukazywania Zmartwychwstania jako doświadczenia zbiorowego? Na współczesnych katolickich i protestanckich obrazach Zmartwychwstania widzimy Jezusa jak unosi się w chwale nad swoim grobem w pojedynkę – widać niekiedy aniołów, kobiety niosące wonności czy przerażonych żołnierzy, ale żaden ze zmarłych nie towarzyszy Jezusowi w chwale zmartwychwstania. Dlaczego tak zmienił się sposób przedstawiania, a co za tym idzie i sposób rozumienia tego najważniejszego dla chrześcijan wydarzenia? Chodziłem z tym pytaniem z poczuciem, że ta zmiana nie jest wyrazem postępu lecz polegała na jakiejś utracie i zapomnieniu o jakimś istotnym, żywym doświadczeniu Kościoła pierwszych wieków. Czytaj dalej

Na święta – zło nie istnieje

Kilka dni temu w Muzeum Śląska Opolskiego odbyło się spotkanie filozoficzne, którego tematem było zło. Postanowiłem do niego nawiązać. Jak zrozumieć zło? Czy ono w ogóle istnieje? Czy przyjęcie którejś z koncepcji zła może mieć taki wpływ na postrzeganie świata, że poczujemy się w nim lepiej?

Okres świąt – a chyba szczególnie bożonarodzeniowy – kojarzy się z czymś dobrym. Przy tej okazji padają życzenia wszelkiego dobra. Można z tego wnioskować, że pozostały czas jest w dobro mniej zasobny, lub bywa tegoż w ogóle pozbawiony. I rzeczywiście, niemal wszyscy – poza nielicznymi szczęściarzami – potrafią wymienić liczne przykłady dotykającego ich zła. I próbują zaklinać rzeczywistość życzeniami: szczęścia, zdrowia, pomyślności, długiego życia, powodzenia, licznych przyjaciół, sukcesów na różnych polach, miłości, pokoju, spełnienia marzeń, bogactwa itp. Każde z tych życzeń jest antonimem jakiejś formy zła, uprzykrzającego ludziom życie. A co byście zrobili, gdyby ktoś powiedział, że tak naprawdę zło nie istnieje?

Na początek spróbujmy jakoś scharakteryzować zło. Sprawa nie jest prosta, gdyż przez tysiąclecia pojawiały się różne koncepcje w tym temacie, często rozbieżne, lub wręcz przeciwstawne. A i obecnie nie ma jednej teorii, mogącej pogodzić wszystkich. Buddyzm mówi o złej karmie. Zaratustra tako rzecze, iż zło i dobro to dwie przeciwstawne pierwotne zasady bytu (jeszcze doń wrócę) co wyznawali też gnostycy, czy manichejczycy. Z kolei Żydzi – czy, jak kto woli, księgi Starego Testamentu – mówią, iż zło na świat sprowadził diabeł (czyli upadły anioł), kusząc Ewę z zazdrości o pozycję człowieka i miłość, którą Bóg darzył ludzi. Podobną koncepcję przyjęli Świadkowie Jehowy, uważając Szatana za sprawcę zła, który skłonił Adama i Ewę do grzechu, wykorzystując wrodzoną niedoskonałość ludzkiej natury.

Wśród pozostałych chrześcijan panuje przekonanie, iż zło jest jedynie brakiem dobra. To pokrywa się z myślą św. Tomasza, według którego złem jest brak tego dobra, które dany byt powinien mieć ze swej natury. Co ja rozumiem w ten sposób, iż jeśli coś jest całe, sprawne, bez oznak starości i zużycia, a działa zgodnie z przeznaczeniem, jest dobre – gdy zaś czegoś mu w tych obszarach brakuje, mamy do czynienia ze złem (do tego też jeszcze nawiążę). Co więcej, chrześcijanie uważają, iż źródłem zła w świecie jest niewłaściwe używanie wolności. Katolicyzm zaś podkreśla, iż zło ma zawsze charakter osobowy w tym sensie, że konkretny człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje czyny.

W filozofii, a szczególnie w etyce, zło jest podstawową kategorią moralną. I o filozoficznym podejściu do zła jeszcze wspomnę. Tu tylko przybliżę ogólnie podejście tzw. filozofii teistycznej. W jej ujęciu Bóg chce, aby każdy byt znajdował się w określonym stanie i wówczas mamy do czynienia z dobrem. Złem w odniesieniu do bytu będzie sytuacja, gdy nastąpi zakłócenie tego stanu, jego czasowa nieobecność, lub zupełne nieistnienie. Widać tu podobieństwo do wykładni Tomasza z Akwinu. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLVII – czyli złudne piękno ptasich trelów

To dla mnie wciąż zadziwiające, z jaką lekkością wielu ludzi nadinterpretuje świat zwierząt i przykłada jego przejawy aktywności do swojej miary. Antropomorfizujemy przyrodę i to nie tylko w bajkach, przysłowiach, lub fraszkach. Weźmy dla przykładu ptasie chóry, których wiosną tyle koncertuje. Wysokie tony, gwizdy, świergoty i przeciągłe kwilenie kojarzymy z głosikami dzieci, delikatnością dziewczęcych chichotów, piskiem rozbawionych maluchów, czymś śpiewnym, melodyjnym i jakoś tak niegroźnym, niewinnym. Tymczasem, gdyby przetłumaczyć ptasie trele na ludzki język, okazałoby się, że wykrzykują mniej więcej takie słowa:

Pójdź, pójdź mała! Patrz, podziwiaj! Piórrrka innych są okropne.
Ze mną będziesz wyżej fruwać. Stwórzmy gniazdko, ćwierkam szczerze.
Spadaj, sąsiad! To mój teren! Precz, precz! Zwiewaj, bo cię dziobnę!
Bój się, bój się. Czuj, czuj, czuwaj! Kot, kot! Fruńmy, bo nas zeżre.

Krótko mówiąc, ptaki głosem (choć nie tylko nim) określają granice i bronią swego terytorium, wszczynają alarm przy zagrożeniu oraz przywołują partnerki. Czyli ludzi zachwycają groźby, zaczepki, przechwałki, histeryczne wrzaski i nachalne podrywy. Że też człek nie rozmiłował się w tym, jak psy ujadają broniąc swego podwórka, albo jak koty marcują, jazgocząc w rywalizacji o teren i samiczki. Ba! nawet nie wszystkie ptaki fascynują ludzi, gdy wyrażają dokładnie to samo, ale wykluły się gęsią, kurą, sroką, czy też sójką, mewą albo przykładowo kormoranem. Gdyby stworzyć nagranie ze „śpiewem” powyższych opierzonych nie byłaby to relaksacyjna ścieżka dźwiękowa. Czytaj dalej

Pokój gościnny: Niebywały niebyt

Pokój gościnny to przestrzeń refleksyjno-filozoficzna dla osób spoza załogi naszej internetowej strony. W przestrzeni tej znajdują miejsce pomyślenia warte ugoszczenia.


Pojęcie Niebytu pojawia się dość często w moich myślach. Przeważnie lekceważę to pojęcie i zrodzone uczucie. Ale czy chcę czy nie, mój umysł domaga się większego zaangażowania w analizę zjawiska duchowego jakim jest niebyt.

Pytanie, co pojawia się pierwsze w moim umyśle i ciele: pojęcie czy uczucie związane z niebytem. Wydaje mi się, że jedno i drugie w tej samej chwili. Oczywiście siła uczucia niebytu (nieistnienia) ma szeroki zakres: od żartu o życiu po życiu do uczuć związanych z żałobą po utracie bliskiej osoby. Temat niebytu, przy całej (lub częściowej) abstrakcyjności tego pojęcia, stanowi okazję do stworzenia nauki o czymś, czego nie ma. Jeżeli przyjąć, że niebyt jest przeciwieństwem bytu, to nie ma o czym pisać. Ale niebyt doczekał się nauki o niebycie zwanej meontologią. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLI – czyli niesprawiedliwość piękna

W tym miesiącu filozoficzna kawiarenka podporządkuje się rygorom pandemii. Toteż będzie wyglądała tak, że zainteresowani zaparzą sobie kawę w domu. Postanowiłem jednak coś do tej kawy dodać.

***

Jest niewątpliwie kwestią indywidualną to, na jakie elementy wyglądu w pierwszej kolejności zwraca się uwagę, choćby patrząc na mijanych lub spotykanych ludzi. Ktoś najpierw taksuje wzrokiem całość sylwetki, a potem przygląda się twarzy; ktoś inny najpierw skupia się na ładnych rysach, a potem przygląda reszcie; jeszcze ktoś zwróci uwagę na którąś część ciała, np. zgrabność pośladków, albo szerokość barków, a dopiero potem ich proporcje względem całości. Tak, czy inaczej, dopiero znalezienie u kogoś tego, co nas ujmuje, co niejako opromienia i w połączeniu z resztą olśniewa – jest decydujące w ocenie. Zauważył to w swoim czasie św. Tomasz, stwierdzając: Piękno polega na właściwej proporcji i blasku.

Zasadniczo jednak w kwestii powierzchowności, kiedy mówimy o kimś, że jest piękny, lub szpetny, to odnoszę wrażenie, iż mamy na względzie przede wszystkim twarz. Ona jest niejako wizytówką, podstawowym elementem identyfikacyjnym, a jednocześnie nośnikiem cech, które wpisują się, bądź nie w przyjęte kanony urody. I nawet kiedy znamy kogoś tylko ze słyszenia – dlatego, że poznaliśmy go telefonicznie, albo słuchamy jego głosu w radiu, ewentualnie na nagraniach – to często wyobrażamy sobie jego wygląd; jakby kojarząc z głosem pewien typ człowieka. I raczej słuchając tubalnego, tudzież szorstkiego głosu, nie mamy przed oczami drobniutkiej sylwetki o dziecięcych rysach twarzy. A wysoki, piskliwy głosik nie pasuje nam do grubo ciosanego draba. I nasze postrzeganie osób, w tym dopisywanie im pewnych cech charakteru, jest jakoś powiązane z wyrazem twarzy, jej mimiką, a nawet stopniem zadbania.

Narodziny_Venus_Sandro_BotticelliNiestety, oceniamy ludzi po wyglądzie. Co więcej, wydaje mi się, iż czasami, kiedy ktoś ma piękną twarz, to ludzie są w stanie przymknąć oko na pewne mankamenty reszty jego ciała. Rzadziej chyba gotowi są uznać osobę za atrakcyjną, gdy ma wyjątkowo zgrabne ciało, ale przy tym brzydkie rysy twarzy. Czemu o tym wspominam? Otóż, okoliczności epidemii sprawiły, iż niemal wszyscy noszą maseczki. Zatem na mieście można spotkać więcej potencjalnie pięknych ludzi. I tym samym potencjalnie lepszych. Gdyż komuś o miłej dla oka aparycji, na ogół przypisujemy dobre cechy charakteru. Nierzadko bezpodstawnie. Czytaj dalej

Coffeelosophy XXXVI – czyli dwa światy

Najbliższe spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki poświęcimy w pewnym sensie zaświatom. Dopiero co przeżywaliśmy dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki, więc pozwólmy sobie na małą kontynuację klimatu zadumy. Owszem, mało to filozoficzne, ale przecież wolno czasem pokusić się o refleksję nieco innej natury.

W świetle znicza

Jedni idąc nad groby bliskich jedynie oddają cześć ich pamięci, tak jak czynimy to pod pomnikami i tablicami pamiątkowymi. Być może najdzie poniektórych refleksja nad własnym losem, zastanowią się jak to będzie, gdy ktoś ich szczątki złoży pod granitową płytą. Może zadadzą sobie pytanie, kto będzie zapalał znicze i przez ile pokoleń będą ważni dla potomnych. Inni idąc na cmentarz pielęgnują nie tylko pamięć o pochowanych, ale też wiarę w to, że ich dusze są nieśmiertelne i czekają na spotkanie po tamtej stronie.

Niektórzy twierdzą, że czują obecność duchów. Dopuszczam możliwość takiej wrażliwości zmysłów, która pozwala tego doświadczyć. Ja pod tym względem mam zmysły stępione, aczkolwiek pamiętam, że kiedyś śniła mi się zmarła osoba, która złapała mnie mocno za ramię i obudziłem się, wyraźnie czując ucisk na ciele. Być może to tylko ułuda, a może właśnie sen jest kanałem, poprzez który oba światy nawiązują łączność ze sobą. W końcu sen to brat śmierci, jak napisał Mickiewicz – zresztą powtarzając po Homerze, mówiącym o bliźniaczym pokrewieństwie obu stanów.

Wrota snów

Kto wie, może z duchami jest tak, że kiedy zasypiamy i śnimy, to odwiedzamy ich świat. Rządzą tam inne prawa fizyki, inne prawa logiki, inne pojęcie sensu. Jednakowoż znajdujemy w tym świecie odbicie naszego, nie stroniącego od uniesień, seksu, przemocy, bezsilności, zachwytu, radości i smutku. W sennych realiach wszystko jest do pomyślenia, żaden absurd nie budzi zdumienia, irracjonalne zdarzenia traktuje się jak coś naturalnego. A spotkania ze zmarłymi nie wywołują zdziwienia, czy zaskoczenia – choć mogą przestraszyć.

I kto wie, może kiedy z kolei duchy śpią, to poprzez swoje sny trafiają do naszego świata. Z obszaru bezcielesnej nieważkości, przez wrota marzeń sennych, opuszczają na chwilę ów świat pozbawiony sensu, logiki i praw. Tą drogą, nierzadko dają się dojrzeć żywym ludziom, albo przynajmniej pozwalają odczuć swoją wśród nas obecność. Stąd niezliczone świadectwa osób nawiedzonych. Czytaj dalej

Na święta: o ewolucji duszy

Swoim zwyczajem, na czas świąt przesyłam garść przemyśleń z pogranicza filozofii, teologii i nienaukowego mędrkowania.

http://cyfrowe.mnw.art.pl/Content/3671/grobnid4307.jpgJezus oddał za nas życie. Ale czy za nas w całości? Nie. Tak właściwie, w dziele zbawienia chodziło wyłącznie o nasze dusze. I refleksją na temat ludzkiej duszy chciałem się właśnie podzielić. Nie chcę sięgać po jej rozliczne definicje – łatwo znaleźć jej rozmaite koncepcje, od starożytnych filozofów, przez teologów, po dzisiejszych psychologów. Ponieważ jednak – ze względu na kontekst świąt – będę nawiązywał do religii, to wypada wtrącić, iż poszczególne wyznania, różnie duszę pojmują, a nawet wśród odłamów samego chrześcijaństwa nie ma zgody co do jej definicji, funkcji, wartości i nieśmiertelności. Według Kościoła Katolickiego dzięki duszy ludzie mogą racjonalnie myśleć, rozumieją pojęcia abstrakcyjne, potrafią wierzyć w życie po śmierci oraz w Boga, czują empatię, mają wolną wolę i poczucie godności.

Zainspirował mnie temat rozmowy ze znajomym filozofem. Usłyszał on, jak pewnemu księdzu profesorowi zadano ciekawe pytanie dotyczące duszy. Jego sens był mniej więcej taki: czy Neandertalczyk miał duszę? Odpowiedź, jaka padła, zdaje się była wymijająca, ale czyż nie jest to frapujące zagadnienie. Tylko pomyślmy.

Jeśli przyjąć wykładnię biblijną, to spośród wszystkich rajskich stworzeń, duszę otrzymał tylko człowiek. Ale biorąc pod uwagę stan wiedzy o ewolucji, pojawia się pytanie, jakie stworzenie boskie można już uważać za człowieka. Czy dopiero obecnego Homo Sapiens Sapiens? Czy może już wcześniejszego Homo Erectus? A może jeszcze wcześniejszą postać, na poły małpowatą, jaką był Homo Habilis? No właśnie, ile musiało być człowieka w małpie, żeby Bóg obdarzył go nieśmiertelną duszą? Czy wystarczyło 51% cech ludzkich, czy jednak 90%.

Kościół unika odpowiedzi, niemniej nie neguje samej ewolucji człowieka. Papież Pius XII stwierdził, że uczeni i teolodzy – badając sprawę pochodzenia ciała ludzkiego z istniejącej wcześniej materii organicznej – mogą uwzględniać teorię ewolucji, czyli dopuszczał tezę wyewoluowania ludzkiego ciała ze świata zwierząt. Kazał jednak pamiętać, iż duszę stworzył bezpośrednio Bóg. Również papież Jan Paweł II przyznał, że ewolucja jest czymś więcej niż hipotezą.

Jak wiemy, ewolucja nie przebiega skokowo, nie jest tak, że jednego lata rodzą się przedstawiciele Homo Habilis, po czym występuje mutacja i następnego lata wszystkie nowe dzieci są już z gatunku Homo Ergaster. Rodzice byli bardziej zwierzętami, toteż obywali się bez duszy, zaś ich potomstwo przypominało bardziej człowieka, wobec czego Stwórca obdarzył je duszą. Nic z tych rzeczy! Ewolucja to powolne zmiany i jednoczesne funkcjonowanie starych oraz nowszych form, obok siebie. Gdyby Bóg zdecydował się na swój szczodry gest w pewnym konkretnym, określonym momencie, to mogłoby być tak, że pierwsze dziecko danej matki było jeszcze bezduszne, ale kolejne już uduchowione. Ba! mogłoby się trafić, że jedno z bliźniąt było bez duszy, a drugie już załapało się do szczęśliwszej puli i otrzymało szansę na trafienie do raju (tudzież piekła). Czytaj dalej