Jak się okazało, uczestnicy minionego spotkania Pogadalni czują niedosyt w rozważaniach o pięknie. Już nie o urodzie – co jak stwierdziliśmy zgodnie, jest wąskim piękna przejawem – ale o szerzej rozumianym pięknie. Ba! nie tylko o nim, lecz i o przeciwnieństwie jego, czyli brzydocie. W związku z powyższym, zamierzają podjąć tą tematykę na kolejnym spotkaniu. Zachęcam do wizyty i osobistego udziału. Zapowiada się ciekawie. Tutaj zaś, z mojej strony, chciałbym wyrazić kilka prywatnych myśli orbitujących wokół piękna. A nuż posłużą jako asumpt do czyichś dalszych przemyśleń.
Zagadnienie piękna doczekało się wielu opracowań. Nie mnie się z tym mierzyć. Chciałem za to podjąć inny wątek, ale najpierw mały wtręt: inna rzecz „piękno” a inna „coś pięknego”. Niewykluczone, iż piękno, jako idea, czy pojęcie jest trwałe i niezmienne. Co się zaś tyczy rzeczy i osób, to za zwyczaj piękne bywają – i swoje „piękno” (rozumiane jako cecha), z różnych powodów tracą. Piękno można też zyskać. Nabywanie piękna przez rzeczy lub osoby to jednak już zupełnie inny temat. Ja zaś podzielić się chciałem refleksjami i wątpliwościami dotyczącymi przemijania piękna.
Gdy pada słowo: piękno – zwykle uruchamia się w moim umyśle tryb definiowania pojęcia, albo przywołuję w pamięci zasady kompozycji i kanony, jakie pozwalają określić coś tym mianem. Najczęściej bowiem na hasło: piękno, pojawia się odzew w postaci myślenia o tym, co piękne jest, względnie czym piękno jest. Celowo użyłem takiego szyku wyrazów, by podkreślić owo: jest. Bo odnosząc się do piękna, chyba większość z nas ma tendencję, by traktować je, jako coś aktualnego, dzisiejszego, trwającego współcześnie. Osadzeni w teraźniejszości, patrzymy na taki świat, jaki nas otacza i te jego akcenty piękna, jakie w nim zastajemy. Rzadziej myślimy o tym, co piękne było kiedyś, w innych okolicznościach, dla innych ludzi… albo z jakiego powodu nie spełnia właściwych kryteriów i nie jest uważane za piękne obecnie.
Poeta pisał: Wszystko, co piękne jest, przemija. No, z drugiej strony, to co szpetne również. Skupmy się jednak na pięknie. Czy piękno przemija wyłącznie wtedy, kiedy to, co piękne brzydnie? Kiedy, powiedzmy, starzeje się, psuje, niszczeje, traci proporcje i harmonijny układ tworzących go elementów…? Na pewno nie tylko. Czy o przemijaniu piękna decyduje zmiana kanonu, panującej mody, opinii krytyków i znawców? Z pewnością też. A może coś przestaje być piękne, gdy po prostu przestaje się podobać – nawet wówczas, gdy samo w sobie nie zmieniło się ani na jotę?
Poza pięknem fizycznym, którego powabem karmi się wzrok, lub dotyk, doceniamy też piękno w innej postaci. Przykładowo dzieła muzyczne, albo literackie… Te nie niszczeją, nie więdną, nie imają się ich zmarszczki, ni rysy, nic nie burzy ich struktury, nie narusza kompozycji. Tymczasem ich urok także bywa ulotny. Podobnież ulotna bywa piękna woń, która niegdyś zachwycała, a dziś tylko przypomina o tym zachwycie.
No, a co ze szczególnym rodzajem piękna, tym metafizycznym? Jakie prawa rządzą pięknem duchowym? I jakie jego konsekwencjami, w postaci pięknego czynu, pięknej przyjaźni, pięknej myśli itp. Gdy dotychczasowe piękno wewnętrzne przestaje się podobać, to czy z takich samych przyczyn, jak uroda zewnętrzna?
Bywają takie przeżycia, które trudno powtórzyć, mimo odtwarzania wszystkich okoliczności, jakie towarzyszyły temu pierwszemu. Możemy wrócić o tej samej porze roku, w taką samą pogodę, na ten sam pagórek i spojrzeć na tak samo kwitnące wrzosowiska, a jednak nie doznać tego samego oczarowania, co za pierwszym razem. Poetka pisała: Nic dwa razy się nie zdarza. Czy istotnie chodzi o niepowtarzalność rzeczywistości? Czy rozstrzygające są trudno uchwytne niuanse: inna siła i temperatura wiatru, albo układ i koloryt chmur, inny zestaw dźwięków w otoczeniu, odmienna kombinacja zapachów…
A może przyczyna tkwi w duszy obserwatora. Jeśli od tego pierwszego, dziewiczego doznania, minął dajmy na to rok, lub więcej – to może być to już inny człowiek, zmieniony, bogatszy o jakieś doświadczenia. Mógł powtórnie przybyć z innym nastawieniem na odbiór, z innymi myślami zaprzątającymi głowę, inną otwartością na bodźce. Mógł w końcu pojawić się wręcz z pewnymi oczekiwaniami wobec tego, co dotąd pielęgnował w pamięci. Jeśli zaś ten obraz został wyidealizowany, to rzeczywistość może mu nie dorównać.
No dobrze, a co jeśli ten pierwszy raz był dzień wcześniej? Zaś kolejnego dnia widok, choć również radujący i urzekający, nie wywołuje już identycznego stanu, nie zapiera tchu, nie ma w sobie takiej intensywności… Czy ta jedna doba mogła człowieka odmienić? Czy też znaczenie miał efekt zaskoczenia? Ile wystarczy, aby obcowanie z pięknem spowszedniało? Co musi się stać ze zmysłami, aby zmieniło się poczucie estetyki, ażeby urodziwy krajobraz, lub pełna wdzięku muzyka, przestały na kogoś oddziaływać? Czy odpowiedź leży w tym, iż do pewnych bodźców człowiek się przyzwyczaja?
Możliwe, iż niektóre sytuacje przypominają oddychanie – pierwszy oddech to szok, a każdy kolejny to już rutyna. I w zasadzie wszystkie oddechy są równie ważne, bo nie pozwalają się udusić. A jednak po pewnym czasie trzeba albo dramatycznej walki o haust powietrza w warunkach zagrożenia, albo szczególnego skupienia się na oddechu, żeby go docenić.
Kłaniam, Martinus