Archiwa tagu: moralność

Coffeelosophy LXII – czyli chwała zwyciężonym

Od kilku lat w pliku z notatkami czekał temat Pyrrusa. Miałem kilka refleksji, zebrałem kilka cytatów, aby je nimi podeprzeć. I jakoś brakowało impulsu do zamiany tego w tekst. Bodźcem okazał się ostatni „List Joński”, w którym mowa jest o Białej Róży – niemieckiej organizacji antynazistowskiej, której działacze poświęcili życie dla wyższej sprawy.

Bywają decyzje, które z góry skazane są na porażkę. Bywają działania, których skutki oceniamy nie miarą sukcesu, lecz wagą intencji. I pojawiają się tacy ludzie – jak Sophie Scholl z Białej Róży – idealiści, stający do walki najpewniej z pełną świadomością jej beznadziejności. Wszak nazizm w 1942 i 1943 roku miał za sobą ogromną, dobrze zorganizowaną machinę, w której działały miliony ludzi – a Biała Róża to garstka działaczy, rozrzucających ulotki. Trudno nie zadać sobie pytania: dlaczego się na to porwali? Czy warto poświęcić to, co najcenniejsze: życie! w sytuacji, gdy nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo? Czy szlachetna postawa i moralny sprzeciw ma sens, kiedy realnie niczego się nie zmienia? Według Kanta działanie nie traci moralnego uzasadnienia bez względu na efekt – bo moralność nie zależy od skutków działania.

To dość niepokojące pytania. Ich echo wybrzmiewa również w naszej historii – szczególnie głośno podczas ocen Powstania Warszawskiego. Do dziś przez wielu uznawane jest za akt desperacji, niepotrzebnego rozlewu krwi, za moralne zwycięstwo o dramatycznym koszcie. Przecież – w wymiarze militarnym – nie przyniosło pożądanych rezultatów. Trudno się z tym spierać; miasto legło w gruzach, zginęły tysiące ludzi. Wielu z tych, którzy przeżyli, zostało naznaczonych traumą do końca życia. Czy można usprawiedliwić taką cenę? Czy można usprawiedliwić decyzję przywódców powstania? Czy nie gloryfikujemy ofiar, by przesłonić rzeczywiste koszty ich decyzji?

Gdy Pyrrus, król Epiru, wygrał bitwę z Rzymianami kosztem ogromnych strat w ludziach, miał powiedzieć: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni.” Te słowa można przywoływać, gdy próbujemy zrozumieć sens działań, które kosztują zbyt wiele, a dają zbyt mało. Czy warto poświęcać życie, przy znikomych szansach powodzenia? Pisarka Trudi Canavan przestrzega: „Czasem lepiej jest nie atakować wcale, niż walczyć bez pewności zwycięstwa.” A jednak są chwile, gdy atak – choć szaleńczy – wydaje się jedyną moralnie możliwą drogą.

Może niektóre czyny, niektóre akty nie są po to, by prowadzić do triumfu. Możliwe, iż są po to, by dawać świadectwo. Pokazać, że człowiek to nie tylko trybik w machinie przetrwania, że bywa zdolny do gestu, który przekracza logikę użyteczności. Heroizm skazańców z Białej Róży, podobnie jak walka powstańców, być może nie przyniosły oczekiwanych zmian w rzeczywistości, ale były – i pozostały – przypomnieniem, że istnieją wartości, za które warto oddać życie. Warto – choćby po to, by nie zaprzeczyć samemu sobie, swojemu człowieczeństwu w jego godnościowym wymiarze.

Inna pisarka – Ewa Stachniak stwierdziła: „Zwycięstwo to jeszcze nie wszystko. Równie istotna jest jego cena.” Ale jeśli w ostatecznym rozrachunku ceną jest człowieczeństwo – to może lepiej przegrać po stronie dobra, niż przetrwać po stronie, której nie da się obronić moralnie. W chwili próby taki dylemat musi być dotkliwym doświadczeniem – a może przeciwnie, może w duszach bohaterów wątpliwość w ogóle się nie pojawia. I nawet jeśli idą na pewną śmierć, mają przekonanie o słuszności. W tym duchu wybrzmiewa tytuł opowiadania Elizy Orzeszkowej: „Gloria victis” – chwała zwyciężonym. A jej słowa są jeszcze bardziej wymowne: „Z dziś zwyciężonych dla jutrzejszych zwycięzców powstają oręże i tarcze.”

Z innej strony patrząc, nie potrafię uciec od myśli, że to heroiczne poświęcenie bywa też… gestem na pokaz. Może podświadomie liczymy, że ktoś to dostrzeże, zapamięta, zrozumie i wyciągnie właściwe wnioski. Że nawet jeśli świat się nie zmienił, to przynajmniej ktoś będzie wiedział, że nie wszyscy się poddali. Że ktoś próbował. Tylko co, jeśli nikt tego nie zauważy? Jeśli ulotki zginą w śmieciach, krew wsiąknie w piach, pamięć zaginie? Czy wtedy złożona ofiara traci sens?

Nie sposób dać jednoznacznej odpowiedzi. I być może właśnie to czyni pytanie tak ważnym. Może wartość takich działań nie leży w rezultacie, lecz w samym ich zaistnieniu. Może nie chodzi o to, by przyniosły zwycięstwo, lecz by przypomniały, że człowiek posiada w sobie przestrzeń, w której wolna wola, niepodległość sumienia, nieugiętość moralna są ważniejsze niż życie.

Sophie Scholl – świadoma, że zginie – nie odwołała swoich słów. Nie zaprzeczyła własnym przekonaniom, nie próbowała żadnych gestów uległości, by ocalić życie. Można się zastanawiać, czy takie bohaterstwo pozbawione szans na sukces nie ociera się o fanatyzm lub pychę. Nie wiemy, czy myślała o tym, że oczy wielu uczciwych, porządnych ludzi skierowane są na nią. Jej śmierć mogła zatem być niejako na pokaz? Może i tak, może chciała swoją ofiarą coś zamanifestować. A jeżeli nawet – to był to pokaz odwagi, godności i prawdy. Świadectwo, które może dawać siłę innym, również stającym wobec beznadziejności. Byle tylko o Białej Róży usłyszeli. „Nie jest zwycięzcą ten, co zwyciężył, jeżeli zwyciężony nie uznał swej klęski” – pisał Enniusz. A Sophie, choć pokonana, nigdy się nie poddała.

Ale jest jeszcze inna postawa. Rzadziej widoczna, pozbawiona patosu, bardziej cicha niż szumnie heroiczna. Postawa tych, którzy nie rzucają ulotek z balkonów, nie walczą z bronią w ręku, nie idą na szafot – ale codziennie, uparcie, stawiają opór złu w jego najbanalniejszych formach. Nie przez spektakularny gest, lecz przez sumienność, nieugiętość, uczciwość. Przez to, że nie podpiszą fałszywego dokumentu. Że nie wydadzą drugiego człowieka. Że zachowają godność, nawet gdy nikt nie patrzy.

Takimi byli ci, którzy działali w ukryciu, w cieniu, daleko od jupiterów historii. Częstokroć bezimienni bohaterowie, którzy ukrywali Żydów, przekazywali jedzenie, pisali listy, fałszowali dokumenty, przemycali ludzi i broń, pomagali partyzantom… ryzykowali nie po to, by stać się symbolem, ale dlatego, że czuli, iż tak trzeba. Ich wybory były może mniej dramatyczne, ale równie ludzkie. Opór wobec zła nie zawsze musi mieć formę jawnego protestu. Czasem jest to ciche „nie”, powiedziane w duszy. I to też jest sprzeciw, równie moralny, choć pozbawiony braw i pomników. Nie każdy z nas będzie Sophie Scholl. Ale każdy może być tym, który nie milczy – nawet jeśli mówi tylko szeptem.

Ważniejsze jest nie zwycięstwo, lecz właściwe wykorzystanie zwycięstwa” – pisał Ajschylos. A może i przegrana ma swoją wartość – jeśli tylko zostanie właściwie odczytana. Może ją też da się przekuć w jakiś rodzaj wiktorii. Wiem, że człowiek ma taką naturę, że woli choćby pyrrusowe zwycięstwo, byle zwycięstwo. Ale to moralne nie jest mniej wartościowe. A czasem tylko wewnętrzny bunt, niemy sprzeciw jest możliwy. I już to zdaje się wystarczać do wystawienia chwalebnej oceny. Za wybór postawy, a nie możliwego rezultatu.

I, jak sądzę, nie trzeba okoliczności wojny, by sprzeciw i bunt okazał się koniecznością. Nie trzeba dyktatury, by czuć, że deptane są prawa i wartości. Czasem wystarczy codzienność – przeciętna, niby poukładana, „normalna” – w której nagle okazuje się, że słowa polityków straciły wartość, że obietnice były tylko przynętą, a decyzje podejmowane w świetle dnia rozmijają się z tym, co deklarowano podczas wieczoru wyborczego.

W kraju, w którym nie toczy się wojna, można poczuć się bezsilnie, niemal tak samo jak w kraju ogarniętym reżimem – zwłaszcza gdy przychodzi rozczarowanie, gdy demokracja staje się fasadą, a obywatel przestaje mieć wpływ na bieg spraw. Wtedy również rodzi się potrzeba sprzeciwu – może nie dramatycznego, może nie kończącego się w więzieniu czy tym bardziej na szafocie, ale jednak istotnego. Bo wyrosłego przeciw pogardzie, ignorancji, korupcji, cynizmowi i obojętności. To też jest walka – tylko toczona w innej scenerii. Nie tyle o życie, ile o jego jakość i… o sens. O wartości, które miały być fundamentem. Nawet, gdy brzmi to jak naiwność.

W takich momentach pojawia się racjonalistyczna pokusa, by wzruszyć ramionami i skonstatować: „To nic nie da”. Ale właśnie wtedy trzeba pamiętać i o Sophie, i o tych cichych, którzy robili swoje – nie dla pustego efektu, nie dla kamer i nagłówków w mediach. Tylko dlatego, że nie chcieli brać udziału w czymś niemoralnym. To bodaj najprostsza forma oporu: nie zgodzić się na świat, który przestaje licować z sumieniem. Choćby miało to oznaczać samotność i nierzadko konieczność pogodzenia się z niemożnością zwycięstwa.

Przyszły mi na myśl jeszcze inne obszary nieosiągalnego zwycięstwa, ale jedynie je zasygnalizuję, jako przyczynek do czyjejś osobnej refleksji. Weźmy przykładowo rywalizację sportową. Jest podejmowana przez zawodników, którzy mają zupełną świadomość, iż nie staną na podium. A jednak startują, widzą w tym sens. Choć okupione jest to morderczym wysiłkiem, godzinami treningu, kontuzjami, wyrzeczeniami, zaniedbaniem relacji rodzinnych… Czy warto? Podobnie wygląda rywalizacja w konkursach i festiwalach, w debatach i dyskusjach. Na polu zawodowym, naukowym, artystycznym… Coś jest takiego w człowieku, że podejmuje ofiarne działania, nawet będąc na z góry straconej pozycji. Co to takiego…?

Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam we czwartek, 10 kwietnia o godzinie 18:00 do Restauracji Radiowa, ul. Strzelców Bytomskich 8. Temat brzmi: Chwała zwyciężonym. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i poczuć się zwycięzcą moralnym.

Coffeelosophy LXI (cz.3) – czyli Ojciec Strach (i córka Moralność)

Snując rozważania o strachu docieramy do ostatniej części; jeśli ktoś nie czytał lub nie pamięta dwóch poprzednich, to jest dobry moment by sięgnąć do wcześniej publikowanych fragmentów.

Zastanawiałem się, czy strach jest jedynym motywem zaniechania złych uczynków. Wątpliwość powstała nie bez powodu. Zdarza się wszakże, iż ludzie nie robią czegoś nagannego, bo ogarnia ich współczucie dla potencjalnej ofiary. Nierzadko zaś pokrewna mu litość. Rzecz jasna nie dotyczy to psychopatów, czy sadystów. Natomiast ludzie wrażliwi wyobrażają sobie, jaką przykrość lub krzywdę wyrządziłby ów postępek, gdyby dotknął ich samych i odstępują odeń. Oto wrażliwość staje na straży moralności. Co jednak leży u jej podstaw? No cóż. Gdy jest nam przykro na samą myśl, jak moglibyśmy kogoś skrzywdzić, to przykrość owa zmienia nasz stan na gorszy. W podświadomości powstaje przeczucie, iż to doznanie może nam towarzyszyć jeszcze przez jakiś czas po wyrządzeniu krzywdy. Taka prognoza pewnie wzbudzi pragnienie, aby tego uniknąć. Z kolei zdanie sobie sprawy z odpowiedzialności może wywołać poczucie winy, które również jest nieprzyjemnym, a może nawet dotkliwym przeżyciem. Tracimy spokój ducha. A tego przecież, jak każdej innej straty, chcielibyśmy uniknąć. Czy to nie wskazuje na jakiś rodzaj strachu? W tym wypadku przed samo-ukaraniem, jakim są wyrzuty sumienia.

W porządku, powie ktoś, ale przecież moralność nie określa tylko złych uczynków, lecz wskazuje również te pożądane. Prawda. Do tego przyzwoite postępowanie wynika z różnych pobudek. Czasem moralność oparta na religii nakłada obowiązek dobroczynności. Ma to być warunkiem dostąpienia nagrody wiecznej. Mamy tu więc strach przed utratą szansy na raj. Co jednak, gdy moralność nie zmusza nikogo, by wyświadczał dobro, a mimo to ludzie się tego podejmują? Część takich zachowań można wytłumaczyć wspomnianą empatią. Współodczuwanie popycha nas do pomocy potrzebującym, inaczej będziemy się winić za bezczynność. Czytaj dalej

Coffeelosophy LXI (cz.2) – czyli Ojciec Strach (i Matka Natura)

Dawno, dawno temu, kiedy przeciętni ludzie byli od nas niżsi i bardziej owłosieni, urodził się pewien człowiek – równie niepokaźny i kosmaty, ale o wnikliwszym spojrzeniu na świat. A może o większej wrażliwości bądź inaczej ukierunkowanej ambicji.  Człowiek ten, podobnie jak inni, przyglądał się otaczającej go przyrodzie. Jego uwagę przyciągnęło, między innymi, stado drapieżników. Imponowała mu ich siła, zwinność, sprawność i skuteczność. Czuł wobec nich autentyczny respekt, ale tego rodzaju, w którym szacunek miesza się z grozą. Czuł wobec nich podziw i zazdrość.

Obserwując i analizując ich organizację życia w stadzie – no dobrze, przesadziłem – gapiąc się na to, jak żyją… spostrzegał pewne prawidłowości. Któregoś dnia samica z trudem upolowała jakieś bydlątko i z niemałym wysiłkiem przywlekła do legowiska. Zbiegły się jej młode i pozostałe osobniki. Nim którykolwiek zdołał zatopić kły w ciepłym mięsie, wparował między nie najsilniejszy w stadzie samiec, rozgonił niedoszłych biesiadników i sam zabrał się do konsumpcji. Kiedy indziej, w okresie godowym samce rywalizowały o samice, najsilniejszy miał pierwszeństwo wyboru, a sama wybranka niewiele do powiedzenia. Innym razem, przewodnik stada – gdy jego rywalowi urodziło się dorodne potomstwo – zagryzł młode, by przerwać tę linię genów. Nie baczył na to, że tym samym uszczuplił liczebność i osłabił stado. A kiedy na ich terytorium zaczęło brakować zdobyczy, zwierzęta ruszyły do walki o sąsiedni obszar, zabijając nawet przedstawicieli własnego gatunku z innego stada. Czytaj dalej

Na święta – radosnego sumienia!

Sumienie to – biorąc pod uwagę tysiące lat ludzkości – stosunkowo nowy wynalazek. I najwidoczniej jeszcze niedopracowany. Najsmutniejsze jest to, że ledwie zaczęło się na dobre rozwijać i konkretyzować, człowiek postanowił je zagłuszyć i zepchnąć na margines.

Najdawniejsi starożytni nie posługiwali się pojęciem sumienia. Nie znali go. A może… po prostu nie mieli sumienia. Nie słyszeli wewnętrznego głosu moralnego. I dlatego nie musieli wynajdywać dlań żadnej nazwy. Czyżby zatem sumienie pojawiło się w ludziach z czasem, czyżby wyewoluowało w pewnym momencie, na jakimś granicznym etapie społecznego rozwoju. Czy może przykładowo w ludzkim mózgu rozwinął się lub uaktywnił pewien obszar, który zajął się sądami moralnymi? A może w złożonej sferze ludzkiej psychiki ujawniła się pewna funkcja, która u starożytnych była uśpioną zdolnością.

Założenie, jakoby starożytni byli pozbawieni sumienia wydawałoby się wygodne. Człowiekowi bez sumienia łatwiej popełniać najohydniejsze z czynów, a przecież historia starożytna obfituje w takowe. Brak sumienia byłby jednym z prostszych wyjaśnień dla podłości i okrucieństw. Rzecz nie jest jednak taka prosta, bo do podobnych czynów zdolni byli ludzie i w późniejszych epokach. Nawet w tych, które już – zależnie od opcji: wykształciły albo odkryły a w każdym razie zdefiniowały sumienie. Czytaj dalej

Czy religia utrwala moralną niedojrzałość czy sprzyja rozwojowi dojrzałości moralnej?

Grzegorz Francuz

Tekst pochodzi z: „Edukacja Etyczna” nr19/2022, s. 213-231,
DOI 10.24917/20838972.19.12 ISSN 2083-8972, https://studiadecultura.up.krakow.pl/index.php/edukacjaetyczna/issue/view/699/454

W Europie od czasów oświecenia filozofowie, antropolodzy, socjolodzy czy psycholodzy głosili, że wraz z rozwojem cywilizacji i triumfami naukowego opisywania świata religia stopniowo odejdzie w cień. Twierdzono, że im bardziej nowoczesne staje się społeczeństwo, tym mniej jest religijne. Schyłek religii postrzegano jako budzące radość wyzwolenie od zabobonu i tyranii kleru, łączono z ideą postępu i emancypacji społecznej. Uznano, że dzięki cywilizacji upadną stare przesądy i archaiczne sposoby wyjaśniania świata, które służyły ludziom w epokach, gdy nie rozumieli oni naturalnych procesów, czuli się bezsilni i zagrożeni, byli  zdani na łaskę sił natury. Nowożytne obumieranie religii wiązano z procesami industrializacji, racjonalizacji, urbanizacji i biurokratyzacji świata społecznego.

Prawie do końca dwudziestego wieku w naukach społecznych teorię sekularyzacji uznawano za coś oczywistego. Według niej rozwój nauki, edukacji oraz przemysłu umożliwia zrozumienie natury i branie przez ludzi losu w swoje własne ręce. Współcześni nie są wydani na łaskę żywiołów, nie grozi im głód czy nagła śmierć z powodu nieurodzaju, szalejących epidemii czy ataku drapieżników. Ludzie ujarzmiają żywioły i choroby, mogą w miarę bezpiecznie żyć. Dzięki temu tradycyjne, przestarzałe, irracjonalne narracje religijne ustępują miejsca racjonalnemu dyskursowi nauk.  

W końcu dwudziestego wieku tezę o sekularyzacji poddano krytyce, uznana została wręcz za fałszywą. Peter L. Berger, który był jednym z promotorów tej idei pisze: „[…] założenie, że żyjemy w zsekularyzowanym świecie jest fałszywe. Dzisiejszy świat, z pewnymi wyjątkami, o których powiem, jest tak samo wściekle religijny jak zawsze, a w niektórych miejscach bardziej niż kiedykolwiek. Oznacza to, że cały zbiór literatury autorstwa historyków i naukowców luźno nazywany «teorią sekularyzacji» jest zasadniczo błędny. W mojej wczesnej pracy przyczyniłem się do powstania tej literatury”[1].  

Należy podkreślić, że teoria sekularyzacji grzeszy eurocentryzmem, opisuje ona bowiem wysoko rozwinięte społeczeństwa europejskie. W tych społeczeństwach mamy do czynienia z pluralizmem religijnym i światopoglądowym, religia stała się opcją, a nie dominującym, monolitycznym światopoglądem, narzuconym przez władzę. Poszczególne dziedziny kultury wyzwalają się spod wpływu religii, autonomizują się. Jak wcześniej zaznaczyłem, w rozwiniętych społeczeństwach życie ludzkie jest wygodniejsze, wzrasta poczucie bezpieczeństwa, nie ma potrzeby odwoływania się do sił nadprzyrodzonych i pokładania w nich ufności. Ludzie mają poczucie sprawczości i kontroli nad swoim życiem. Jednak religia nie zniknęła z nowoczesnego świata. Zaczęła przybierać nowe formy, uległa sprywatyzowaniu i przekształceniu[2].

Nowoczesność nie tyle się sekularyzuje, co raczej pluralizuje. Religia jest nadal obecna w życiu społecznym i odgrywa w nim ważną rolę, szczególnie w biednych rejonach świata. Migracja ludności z Południa do bogatych krajów Północy przyczynia się do pojawiania się, w zadawać by się mogło sekularyzowanych społecznościach, coraz większej liczby mocno religijnych osób. Zepchnięta do sfery prywatnej religia powraca w sferę publiczną, odżywają konflikty religijne. Nasila się napięcie pomiędzy sekularyzmem Europejczyków a muzułmanami, padają pytania o chrześcijańskie dziedzictwo Europy i jego znaczenie dla tożsamości europejskiej wobec nacisku agresywnych form islamu. Pojawia się problem fundamentalizmu religijnego, który stanowi zagrożenie dla liberalnej demokracji. W tym kontekście religię widzi się zazwyczaj jako szkodliwą ideologię, która rozbudza w ludziach irracjonalne impulsy do agresji i wykluczania innych. Zdaje się, że wraca przezwyciężony w poprzednich epokach w Europie koszmar fanatycznych konfliktów religijnych i wojen. Wywalczona w wyniku krwawych wojen religijnych świecka kultura polityczna wydaje się być zagrożona. Religia jest głównie postrzegana jako źródło przemocy i podziałów społecznych, jako swego rodzaju cofanie się ludzi w rozwoju, do czasów „przednaukowego dzieciństwa”. Czytaj dalej

Na święta – zło nie istnieje

Kilka dni temu w Muzeum Śląska Opolskiego odbyło się spotkanie filozoficzne, którego tematem było zło. Postanowiłem do niego nawiązać. Jak zrozumieć zło? Czy ono w ogóle istnieje? Czy przyjęcie którejś z koncepcji zła może mieć taki wpływ na postrzeganie świata, że poczujemy się w nim lepiej?

Okres świąt – a chyba szczególnie bożonarodzeniowy – kojarzy się z czymś dobrym. Przy tej okazji padają życzenia wszelkiego dobra. Można z tego wnioskować, że pozostały czas jest w dobro mniej zasobny, lub bywa tegoż w ogóle pozbawiony. I rzeczywiście, niemal wszyscy – poza nielicznymi szczęściarzami – potrafią wymienić liczne przykłady dotykającego ich zła. I próbują zaklinać rzeczywistość życzeniami: szczęścia, zdrowia, pomyślności, długiego życia, powodzenia, licznych przyjaciół, sukcesów na różnych polach, miłości, pokoju, spełnienia marzeń, bogactwa itp. Każde z tych życzeń jest antonimem jakiejś formy zła, uprzykrzającego ludziom życie. A co byście zrobili, gdyby ktoś powiedział, że tak naprawdę zło nie istnieje?

Na początek spróbujmy jakoś scharakteryzować zło. Sprawa nie jest prosta, gdyż przez tysiąclecia pojawiały się różne koncepcje w tym temacie, często rozbieżne, lub wręcz przeciwstawne. A i obecnie nie ma jednej teorii, mogącej pogodzić wszystkich. Buddyzm mówi o złej karmie. Zaratustra tako rzecze, iż zło i dobro to dwie przeciwstawne pierwotne zasady bytu (jeszcze doń wrócę) co wyznawali też gnostycy, czy manichejczycy. Z kolei Żydzi – czy, jak kto woli, księgi Starego Testamentu – mówią, iż zło na świat sprowadził diabeł (czyli upadły anioł), kusząc Ewę z zazdrości o pozycję człowieka i miłość, którą Bóg darzył ludzi. Podobną koncepcję przyjęli Świadkowie Jehowy, uważając Szatana za sprawcę zła, który skłonił Adama i Ewę do grzechu, wykorzystując wrodzoną niedoskonałość ludzkiej natury.

Wśród pozostałych chrześcijan panuje przekonanie, iż zło jest jedynie brakiem dobra. To pokrywa się z myślą św. Tomasza, według którego złem jest brak tego dobra, które dany byt powinien mieć ze swej natury. Co ja rozumiem w ten sposób, iż jeśli coś jest całe, sprawne, bez oznak starości i zużycia, a działa zgodnie z przeznaczeniem, jest dobre – gdy zaś czegoś mu w tych obszarach brakuje, mamy do czynienia ze złem (do tego też jeszcze nawiążę). Co więcej, chrześcijanie uważają, iż źródłem zła w świecie jest niewłaściwe używanie wolności. Katolicyzm zaś podkreśla, iż zło ma zawsze charakter osobowy w tym sensie, że konkretny człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje czyny.

W filozofii, a szczególnie w etyce, zło jest podstawową kategorią moralną. I o filozoficznym podejściu do zła jeszcze wspomnę. Tu tylko przybliżę ogólnie podejście tzw. filozofii teistycznej. W jej ujęciu Bóg chce, aby każdy byt znajdował się w określonym stanie i wówczas mamy do czynienia z dobrem. Złem w odniesieniu do bytu będzie sytuacja, gdy nastąpi zakłócenie tego stanu, jego czasowa nieobecność, lub zupełne nieistnienie. Widać tu podobieństwo do wykładni Tomasza z Akwinu. Czytaj dalej

Drugi moralitet cyniczny na Wielki Piątek, czyli dlaczego skur**synom się wiedzie, a sprawiedliwi źle kończą?

Glaukon, starszy brat Platona, w drugiej księdze Państwa przeprowadził pod okiem Sokratesa eksperyment myślowy, który wyglądał mniej więcej tak:

Wyobraźcie sobie dwóch ludzi. Jeden z nich to szczwany skurwysyn, który nie tylko potrafi być skurwysynem, ale też potrafi swoje skurwysyństwo ukrywać i to tak dobrze, że wszyscy wkoło uważają go za porządnego człowieka i w ten sposób osiąga on szczyty skurwysyństwa, bo „[…] szczyt niesprawiedliwości to: uchodzić za sprawiedliwego nie będąc nim” [Platon, Państwo 361a]. Wszyscy go lubią, bo da się z nim pogadać. W rozmowach każdemu schlebia, na urzędzie każdemu coś załatwi. No swojski chłop.Drugi to dobry człowiek, który, jak na dobrego człowieka przystało, nie dba o to, co ludzie o nim myślą i stara się całe życie postępować sprawiedliwie, a w związku z tym, zaczyna wszystkich wkurwiać, bo jeden chciałby przetarg na drogę gminną załatwić, inny córkę do gminy na sekretarkę wstawić, trzeci chciałby odliczyć od podatku lipne faktury, a ten wyskakuje zawsze z frajerskimi tekstami w rodzaju: „Ale czy to zgodne z prawem?” albo „Kurczę, nie wiem, czy to będzie w porządku wobec innych”, albo „Muszę się zastanowić”. To ostatnie to już szczyt frajerstwa, tego się nie wybacza. Czytaj dalej

Księża pedofile jako bogowie składani w ofierze. Druga medytacja nad Jungowskim seminarium “Zaratustra Nietzschego”

Motto: 
Pewność, że trzyma wreszcie w ręku Jana Valjean, wydoby­ła na jego twarz wszystko, co miał w duszy. Poruszone głębie wypłynęły na powierzchnię. […] Radość Javerta biła z jego władczej postawy. Na niskim czole malowała się brzydota takiego triumfu. Była w tym cała skala ohydy, jaką ma do dyspozycji twarz zadowolona.

Victor Hugo, Nędznicy

Pedofilia jest zbrodnią odrażającą, niewybaczalną i nieprzedawniającą się. Po takim wstępie czytelnik może spodziewać się już tylko jednego: niepokojącego “ale…”

Co stoi za dzisiejszym naszym, waszym i moim, świętym oburzeniem? Czym w ogóle jest owo “święte oburzenie”? Jakie są jego źródła?

Żeby to zrozumieć, trzeba zastanowić się nad sposobem, w jaki nasz umysł radzi sobie z winą. Już Epiktet wiedział, że nikt nie chce być zły. Ludzie robią różne rzeczy, ale żadnej z tych rzeczy nie byliby gotowi uznać za zło, a w szczególności za zło w czystej postaci. Bywają zła konieczne, na które człowiek rozsądny musi przystać. Bywają nawet takie, których sam musi dokonać, bo ratują one wspólnotę, do której należy. Wszystkie te postępki łamiące odwieczne przykazania moralne, takie jak nie zabijaj, albo nie kradnij, są jednak przy pewnym rozumieniu dobre. Uświęcają je dobre intencje, którymi nieodpowiedzialni moraliści chcieliby wybrukować piekło. Pedofilia jest inna. To grzech, który nie może być niczym usprawiedliwiony. Ani winami ofiar, ani żadnym wyższym dobrem. Majciarz krzywdzi niewinne ofiary dla własnej przyjemności. Zgroza jest tutaj zrozumiała. No i gdzie ja tutaj wcisnę to moje “ale”? Czytaj dalej

Coffeelosophy XXXI – czyli duchy są, Boga nie ma

Wielkimi krokami zbliża się pierwszy poniedziałek miesiąca, zatem spotkamy się w uświęconej tradycją formule filozoficznej kawiarenki i pogadamy o… duchach, bóstwach i samym Bogu.

Niedawno w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu odbyła się filozoficzna dyskusja panelowa zatytułowana: Co z tym Bogiem. Nie wdając się w szczegóły, chciałbym tylko wspomnieć, że trzech filozofów: buddysta, chrześcijanin i sceptyk przedstawili swoje poglądy, a debaty (czy dyskursu z serią trudnych pytań i wymianą argumentów) było tyle, co kot napłakał. Zasadniczo, spotkaniu przyświecała powszechna zgoda co do tego, że jakiś wymiar transcendentny istnieje i albo ma postać pustki (rozumianej przez buddyzm, jako miejsce potencjalności, z której może wyłonić się wszystko), albo postać Absolutu (różnorako rozumianego, tudzież nie rozumianego i nie do ogarnięcia wcale). Dziwił brak zdecydowanej ekspresji w poglądzie sceptycyzmu (aczkolwiek przemknęła tędy freudowska koncepcja), lecz widać zwyciężył duch przyjaznego spotkania (o ile takie duchy istnieją). Po cichu liczyłem, że przywołani będą filozofowie różnych epok i proweniencji oraz ścierać się będą wskrzeszeni tytani umysłu, toteż byłem lekko zawiedziony, gdy większość wypowiedzi stanowiły osobiste wyznania o podejściu do wiary, czy religii. Z drugiej strony, czyjeś subiektywne przeżycia i wyobrażenia, wygłoszone publicznie, zyskują pewną obiektywną wartość; w końcu poznanie bliżej drugiego człowieka i jego sposobu postrzegania świata rozwija również świadków tej ekshibicji.

Swoistą kontynuacją rozważań w bibliotece była, kilka dni później, rozmowa podczas spotkania Pogadalni. Więcej było w niej dyskusji o Bogu, a temat wydał się na tyle nośny, że proponuję poświęcić mu jeszcze chwilę. Na zachętę podzielę się kilkoma refleksjami. Żeby była jasność – wierzę w Boga. Ale mimo to pozwolę sobie na nieco prowokacyjne zagajenie tematu. Od czego zacząć? Może tak…

Politeizm dawnych cywilizacji nie przetrwał próby czasu. Dzisiejszy (np. w pewnych odłamach hinduizmu), przez wyznawców monoteizmu jak i ateuszy też bywa traktowany, jako błędna koncepcja wiary. A przecież pierwotne doświadczenie transcendencji różnych ludów, na różnych kontynentach, w różnych kulturach uznawało właśnie istnienie większej, lub mniejszej liczby istot duchowych. Czytaj dalej

Coffeelosophy XXII, czyli ile znaczy zwycięstwo moralne

Znowu zbliża się spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki; jak to zwykle w pierwszy poniedziałek miesiąca. Pozwolę sobie zdradzić, czym zajmiemy szare komórki.

Jeśli ktoś poświęci się dla szczytnego celu, w imię wielkich wartości, ale jednakowoż w niczym nie pomoże, niczego nie wskóra, nie zmieni… Czy to ma sens? A z drugiej strony, czy brak spodziewanych, bądź oczekiwanych efektów tego sensu pozbawia? Czy sam akt, samo działanie posiada sens i wartość, zanim jeszcze przyniesie efekty?

„Oblężenie Sparty” prowadzone przez króla Pyrrusa. Odmalował, jak umiał: Baptiste Topino-Lebrun

Motyw a czyn

Nie jest specyfiką dzisiejszych czasów, że ludzi zwykło się oceniać przez pryzmat wartości ich czynów. Jeśli czyn jest chwalebny, to i człowiek zyskuje uznanie. I na odwrót. Jednak nieraz odnoszę wrażenie, iż mówiąc o ocenie czynu, częściej myśli się o skutkach. Nie ładnie jest kraść, bez względu na to, czy kradzież się uda. Ale nie tyle sama czynność jest karygodna, choć też, ile to, do czego prowadzi – czyli pozbawienie kogoś jego własności. Ładnie jest działać charytatywnie, ale przy ocenie istotniejszy jest fakt udzielenia konkretnej pomocy, niż to, jakie wiodły ku temu wysiłki (chociaż te również się docenia). Jeśli ktoś pojedzie kopać studnie do Afryki i wykona sto odwiertów, ale w żadnym nie będzie wody, to nie dostanie nagrody za sam trud. Nagrodzone za to będą wysiłki kogoś, kto wykopie pięć studni, ale z powodzeniem. Co ciekawe, nierzadko na drugi plan schodzą intencje dobroczyńcy, jego prawdziwe myśli i faktyczne podejście do tego, czego dokonał. Czy zrobił to z altruizmu, czy też dla poklasku, ma tu mniejsze znaczenie wobec rzeczywistego wparcia potrzebujących. Czytaj dalej

1 2