Archiwum kategorii: Wpisy załogi

Coffeelosophy LXII – czyli Ojciec Strach (i Matka Natura) – cz. 2

Dawno, dawno temu, kiedy przeciętni ludzie byli od nas niżsi i bardziej owłosieni, urodził się pewien człowiek – równie niepokaźny i kosmaty, ale o wnikliwszym spojrzeniu na świat. A może o większej wrażliwości bądź inaczej ukierunkowanej ambicji.  Człowiek ten, podobnie jak inni, przyglądał się otaczającej go przyrodzie. Jego uwagę przyciągnęło, między innymi, stado drapieżników. Imponowała mu ich siła, zwinność, sprawność i skuteczność. Czuł wobec nich autentyczny respekt, ale tego rodzaju, w którym szacunek miesza się z grozą. Czuł wobec nich podziw i zazdrość.

Obserwując i analizując ich organizację życia w stadzie – no dobrze, przesadziłem – gapiąc się na to, jak żyją… spostrzegał pewne prawidłowości. Któregoś dnia samica z trudem upolowała jakieś bydlątko i z niemałym wysiłkiem przywlekła do legowiska. Zbiegły się jej młode i pozostałe osobniki. Nim którykolwiek zdołał zatopić kły w ciepłym mięsie, wparował między nie najsilniejszy w stadzie samiec, rozgonił niedoszłych biesiadników i sam zabrał się do konsumpcji. Kiedy indziej, w okresie godowym samce rywalizowały o samice, najsilniejszy miał pierwszeństwo wyboru, a sama wybranka niewiele do powiedzenia. Innym razem, przewodnik stada – gdy jego rywalowi urodziło się dorodne potomstwo – zagryzł młode, by przerwać tę linię genów. Nie baczył na to, że tym samym uszczuplił liczebność i osłabił stado. A kiedy na ich terytorium zaczęło brakować zdobyczy, zwierzęta ruszyły do walki o sąsiedni obszar, zabijając nawet przedstawicieli własnego gatunku z innego stada.

Człowiek patrzył na to i rozumiał, że hierarchię i ład tworzy się głównie w oparciu o siłę. Taki był porządek rzeczy. Co więcej, wszystkim ludziom wokół wydawało się to naturalne i oczywiste. Spojrzał on na swoją wspólnotę. Może to była tylko rodzina, może grupa, może stado… nie ważne. Widział, że jego pobratymcy zachowują się podobnie do obserwowanych zwierząt. Ale zobaczył coś jeszcze. Coś, czego nie dostrzegł u większości zwierząt. Zobaczył łzy.

A gdy sam dostał kilka szturchańców, kiedy i jemu silniejszy brat zabrał owoce, kiedy poczuł słony smak własnych łez, pojął, co czują inni, kiedy płaczą. I stwierdził, że to mu się nie podoba. Nie użył na pewno sformułowań, że takie wyrządzanie przykrości i wykorzystywanie jest złe. Prawdopodobnie nie potrafił poprawnie wartościować czynów. Zaś pojęcie sprawiedliwości zostawił do wymyślenia swym następcom. Po prostu czuł niezadowolenie – potęgowane przez bezsilność. Wtedy to, w tej kudłatej, sfrustrowanej głowie zaczęła kiełkować myśl rewolucyjna. Tak się złożyło, iż był w gronie tych szczęśliwców, którzy oprócz inteligencji, otrzymali od natury również krzepkość. Gdy zatem podrósł i przybrał na sile, uznał, że nadszedł czas na zmiany i nowe porządki. Posortował sobie w głowie, które zachowania szkodzą członkom wspólnoty, a które są korzystne. Następnie musiał już tylko do tego przekonać lub zmusić pozostałych.

Najłatwiej szło z tymi, którzy na własnym futrze odczuli dyskomfort związany z jakąś stratą. Albo stracili jakąś zdobycz, albo kogoś bliskiego, zabitego w czasie porachunków, albo na przykład zdrowie w wyniku pobicia, a przy tym swoją pozycję w grupie, gdyż zdeptano ich godność… Ponieważ żaden z nich nie chciał kolejnej straty, godzili się przyjąć nowy porządek. Był to zaczyn umowy społecznej. Gdy liczba podobnych im osobników stała się znacząca, mogli wraz ze swym krzepkim przywódcą, wymusić na swych dotychczasowych oprawcach podporządkowanie się nowym regułom. Trudno zgadnąć, z jakim powodzeniem w tym przypadku. Z pewnością jednak podobnych historii było więcej i niektóre miały pomyślny finał. Na przestrzeni dziejów, jedne systemy norm zastępowano innymi, zawsze na potrzeby tych, którzy byli władni takie zmiany przeprowadzać (a jeśli wprowadzane i przyjmowane normy nie służyły dobru ogółu, to raczej nie zasługują na miano moralności).

Tak moim zdaniem rodziła się etyka i moralność. Pełniły funkcję ochronną, zwłaszcza dla słabszych jednostek. To wyraźnie współgra z pragnieniem każdego gatunku, jakim jest przetrwanie. A cały późniejszy rozwój etyki i moralności opierał się w gruncie rzeczy na jednym i tym samym. Otóż podwaliny moralności to nic innego, jak strach. I to moje wcześniejsze rozważanie na temat istoty strachu, miało być właśnie punktem wyjścia do odkrycia fundamentu moralności, a co za tym idzie, źródeł definiowania dobra i zła.

Moralność ma u podstaw strach. Przede wszystkim strach przed karą za czyn, przez ogół nieakceptowany. Dobrze obrazuje to mit o pierścieniu Gygesa. Ów antybohater starożytnej Grecji znalazł się w posiadaniu pierścienia, który obrócony na palcu czynił człowieka niewidzialnym. Mógł więc robić co chciał, nie narażając się na zdemaskowanie. Jak się okazało uczynił sporo złego. Nie obawiał się bowiem konsekwencji. Kara jest czymś przykrym, powoduje, iż tracimy stan ducha lub ciała, w jakim byliśmy przed jej wyznaczeniem. Człowiek stara się zatem nie czynić tego, co w jego otoczeniu uchodzi za niewłaściwe, bo woli nie doznać straty, jaką by pociągnął za sobą ów czyn. Owszem, bywa że korzyści są daleko bardziej pociągające, tak iż człowiek ulega pokusie, ale potem najczęściej żyje w strachu przed potępieniem.

Nie ważne, czy sankcje mają charakter czysto prawny, czy też wymiar religijny. Strach przed karą doczesną albo cierpieniem w zaświatach bywa równie skuteczny. A wieczne potępienie na drugim świecie wymyślono zapewne dla tych, których nie przerażała bądź nie potrafiła dosięgnąć kaźń na tym świecie. Pozwolę sobie użyć przykładu z kręgu religii judeo-chrześcijańskiej. Gdy Mojżesz na górze Synaj poznawał dziesięć przykazań – wielu Izraelitów niecierpliwiło się. Nie mając swego pośrednika z Bogiem, wykonali posąg złotego cielca, do którego mogli się zwracać z modłami. Kiedy Mojżesz wrócił, wpadł w gniew. Przyniesione kamienne tablice z dekalogiem roztrzaskał. Zwołał tych, którzy gotowi byli stanąć po stronie Pana i przekazał im wolę Boga, aby mieczami zgładzili grzeszników. Później z nakazu Boga wykonał nowe tablice i przekazał ludowi prawa. A Izraelici usłuchali go, bowiem nie wygasła w nich bojaźń boża. Strach przed gniewem Boga przywiódł ich do porządku moralnego.

Bojaźń boża, o jakiej mówi Stary Testament, wydaje się być podobna do strachu przed bóstwami, jaki obserwujemy u ludów starożytnych. Bogowie, jako potężni, częstokroć okrutni, mściwi i surowi władcy, budzili naturalny strach i respekt. Z czasem ta bojaźń boża nabierała nieco innego charakteru. Oznaczała raczej po prostu religijność, pobożność, czy pewną postawę moralną. Jeszcze dziś do kogoś, kto źle postępuje, mówimy: bój się Boga. Ale nie oznacza to, że Bóg jest straszny i wypada lub należy się go bać. Zwykle unikamy tego, co budzi w nas strach, a przecież nie chodzi o to, by unikać Boga. To powiedzonko jest raczej formą napomnienia moralnego. Bój się żyć niezgodnie z wolą Stwórcy, bo to grzech – a więc zerwanie więzi z Bogiem, utrata jego łaski. Grzesząc nie tyle narażasz się Stwórcy, ile po prostu szkodzisz sobie, niszczysz samego siebie, swoją godność, swoje człowieczeństwo. Ostatecznie spotka cię straszny finał i to najprawdopodobniej jeszcze na tym świecie. Kto zatem czuje bojaźń religijną, ten w zasadzie nie chce stracić dobrych relacji z Bogiem ani przekreślić wiekuistej szczęśliwości.

Zmianę w rozumieniu bojaźni bożej widać w Nowym Testamencie. Jezus nie grzmiał serią nakazów i zakazów Dekalogu. Nie próbował dla posłuchu wzbudzić strachu. Wolał obiecywać i przestrzegać. Głosił potrzebę miłości i przebaczenia. Nauczał, co wystarczy robić, aby doczekać nagrody. Z jednej strony mówił, iż w domu jego Ojca jest mieszkań wiele, z drugiej dawał do zrozumienia, że nie każdy otrzyma tam swój lokal. Na to trzeba sobie zasłużyć. Chrystus co prawda naucza w duchu miłości, ale stawia też pewne warunki. Tym samym, chcąc nie chcąc, budzi strach. Ale nie przed sobą, lecz przed utratą szansy na zamieszkanie w Królestwie Niebieskim.

Wspomniałem wcześniej o bajaźni bożej, której towarzyszy głos sumienia, lecz należy zauważyć, iż jest on towarzyszem dużo starszym od niej. Bojaźń boża, bowiem – moim zdaniem, to zjawisko dużo późniejsze, zarówno od samego strachu jak i od sumienia. Mogła się narodzić dopiero wtedy, gdy człowiek nabrał przekonania, że istnieje jakiś bóg. A to było możliwe wówczas, kiedy ludzki mózg, a właściwie ludzki rozum, czy intelekt wyewoluował na tyle, aby pojęcie boga stworzyć, intuicyjnie rozumieć i w końcu jako tako definiować. Tymczasem głos sumienia istniał już wcześniej, gdyż ściśle wiąże się z moralnością. Moralność zaś jest czymś przedboskim i przedreligijnym; wyrosła na gruncie podstawowych zasad i norm społecznych, regulujących relacje w grupie. Te zaś normy i prawa powstały w oparciu o szereg wyższych emocji, jak współczucie, miłość, przywiązanie, radość, a także poczucie sprawiedliwości, bliskości, bezpieczeństwa itp. To wszystko z kolei stoi na fundamencie instynktownych reakcji, pierwotnego strachu przed utratą jakiegoś dobra. Tak oto cofnęliśmy się do prapoczątku; czyż nie wyłania się spośród mgły i oparów sprawczy duet, jaki tworzą Ojciec Strach i Matka Natura.

CDN

Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam we czwartek, 9 stycznia o godzinie 18:00 do Restauracji Radiowa, ul. Strzelców Bytomskich 8. Temat brzmi: Ojciec Strach i Matka Natura. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć… naturalnie bez obaw.

Na święta – radosnego sumienia!

Sumienie to – biorąc pod uwagę tysiące lat ludzkości – stosunkowo nowy wynalazek. I najwidoczniej jeszcze niedopracowany. Najsmutniejsze jest to, że ledwie zaczęło się na dobre rozwijać i konkretyzować, człowiek postanowił je zagłuszyć i zepchnąć na margines.

Najdawniejsi starożytni nie posługiwali się pojęciem sumienia. Nie znali go. A może… po prostu nie mieli sumienia. Nie słyszeli wewnętrznego głosu moralnego. I dlatego nie musieli wynajdywać dlań żadnej nazwy. Czyżby zatem sumienie pojawiło się w ludziach z czasem, czyżby wyewoluowało w pewnym momencie, na jakimś granicznym etapie społecznego rozwoju. Czy może przykładowo w ludzkim mózgu rozwinął się lub uaktywnił pewien obszar, który zajął się sądami moralnymi? A może w złożonej sferze ludzkiej psychiki ujawniła się pewna funkcja, która u starożytnych była uśpioną zdolnością.

Założenie, jakoby starożytni byli pozbawieni sumienia wydawałoby się wygodne. Człowiekowi bez sumienia łatwiej popełniać najohydniejsze z czynów, a przecież historia starożytna obfituje w takowe. Brak sumienia byłby jednym z prostszych wyjaśnień dla podłości i okrucieństw. Rzecz nie jest jednak taka prosta, bo do podobnych czynów zdolni byli ludzie i w późniejszych epokach. Nawet w tych, które już – zależnie od opcji: wykształciły albo odkryły a w każdym razie zdefiniowały sumienie.

Poza tym nie można mówić, że coś nie istniało tylko dlatego, że o tym nie wspomniano albo nie nosiło własnej nazwy. Obecność sumienia można rozpoznać i tym samym potwierdzić dzięki pewnym symptomom. Nie musi to być ten wyraźny głos w naszym umyśle, oceniający nasze postępowanie. Działaniu sumienia towarzyszą różne inne objawy. Pojawia się niepokój, czasem strach przed konsekwencjami, pojawia się wstyd, niekiedy współczucie dla skrzywdzonych i poczucie winy, czy żal za grzechy (spodziewany zwłaszcza po rachunku sumienia).

Choć Stary Testament nie posługuje się pojęciem sumienia, to opisuje sytuacje, w których ludzie zachowują się, jakby właśnie doznali wyrzutów sumienia. Już Adam i Ewa po tym, jak zgrzeszyli odczuwali wstyd i skryli się przed Bogiem. A ich syn Kain po zabiciu brata Abla odczuwa strach przed karą i próbuje się wyłgać. Na dalszych kartach innych przykładów będzie więcej. Zamiast mówić o sumieniu, Biblia mówi o sercu i… nerkach. I dziś używamy takich zwrotów, jak iść za głosem serca, rozważać coś w sercu – i można by potraktować serce, jako metaforyczne określenie sumienia. Pismo mówi: „Ja, Pan, badam serce i doświadczam nerki, bym mógł każdemu oddać stosownie do jego postępowania, według owoców jego uczynków” (Jr 17,9-10). Serce jest jednak bardziej probierzem, papierkiem lakmusowym, po którym widać, czy ktoś trzyma się zasad, czy woli kwasy. Nie jest jednak głosem Boga, choć przypuszczalnie Bóg może przez nie przemawiać, jeśli zechce.

Tak czy inaczej, sercu już w Starym Testamencie bywały przypisywane różne cechy i funkcje: serce może być mądre lub głupie, jest ono siedliskiem uczuć i bywa miejscem podejmowania decyzji, w tym moralnych. Te właściwości częściowo pokrywają się z naszym rozumieniem sumienia. A skąd te nerki, o których mówił Pan? Najprawdopodobniej chodzi o to, że Izraelici przy oprawianiu zabitych zwierząt i wyciąganiu ich wnętrzności, na samym końcu dostawali się do nerek. Były więc one kojarzone z najgłębiej ukrytym, najtajniejszym narządem, idealnym miejscem na najintymniejsze myśli i uczucia, do których Bóg mógł mieć dostęp. W Księdze Psalmów czytamy: „Gdy się trapiło moje serce, a w nerkach odczuwałem ból dotkliwy, byłem nierozumny i nie pojmowałem: byłem przed Tobą jak juczne zwierzę” (Ps 73,21-22). Bibliści utożsamiają dotkliwy ból nerek z tym, co dziś zwiemy wyrzutami sumienia.

Inny trop w poszukiwaniu sumienia starożytnych prowadzi do Aten. Sokrates podczas procesu, w którym oskarżano go o bezbożność i deprawowanie młodzieży, wyznaje publicznie, że od dziecka słyszy w sobie głos, który go napomina przy podejmowaniu decyzji. Nie nazywa go sumieniem, lecz mówi o daimonionie: „[…] jakeście to nieraz ode mnie słyszeli, mam jakieś bóstwo, jakiegoś ducha, o czym i Meleos na żart w swoim oskarżeniu pisze. To u mnie tak już od chłopięcych lat: głos jakiś się odzywa, a ilekroć się zjawia, zawsze mi coś odradza, cokolwiek bym przedsiębrał, a nie doradza mi nigdy.”

Widzimy, że Sokrates tłumacząc, czym jest daimonion wskazał na pewną jego jednostronność. Stwierdził, że ten głos, jeśli już się odzywał, to dawał wyłącznie wyraźny zakaz. W ten sposób Sokrates wiedział, czego nie należy czynić. Nigdy jednak daimonion nie dawał nakazu. Zatem był dość specyficznym przewodnikiem, bo nie wskazywał słusznej drogi, lecz jedynie nie pozwalał pójść ewidentnie złą. Można to przełożyć na znane skądinąd powiedzenie, że co nie jest zabronione, jest dozwolone. I ta zasada zdaje się obowiązywać nawet w dzisiejszym prawie.

Wróćmy do starożytności; to Demokryt z Abdery użył określenia, które stało się pierwowzorem sumienia. Odnosząc się do tzw. ciężaru pamięci o złym postępku, użył słowa „syneidesis”, Jest to zbitka dwóch członów: „syn” oznaczającego „razem z” oraz „eidesis”, które tłumaczy się, jako „wiedza”. Połączenie oznacza więc tyle, co „z wiedzą” lub „współ-wiedza” (choć tłumaczy się to również jako świadomość). Łacina utworzyła swój odpowiednik tego wyrazu w taki sam sposób, łącząc łacińskie „cum” – czyli „z” oraz „scientia” – czyli „wiedza”. Tak oto łacińskie brzmienie „współ-wiedzy” czy jak kto woli „z wiedzą” przybrało postać „conscientia”. I to słowo już później powszechnie tłumaczono i rozumiano, jako sumienie (ewentualnie świadomość). W języku polskim niektórzy odnajdują to samo złożenie, tylko nieco zniekształcone, bo zamiast „z” mamy „s”. W ten sposób dostrzegamy „s + umienie” oraz „s + wiadomość”. Część filologów uważa jednak to za lekko naciągane.

Interesujące wydaje mi się, że to samo pojęcie jednocześnie oznacza i „sumienie” i właśnie „świadomość”. Pewnie nie tyle chodzi o świadomość siebie lub poczucie świadomości, czyli przytomność – ile raczej o świadomość czegoś, uświadamianie sobie czegoś – w tym kontekście czegoś, co się zrobiło. W tym uświadomienie sobie rozbieżności między postępkiem, a przyjętymi normami etycznymi. A więc to świadomość moralna. I temu może towarzyszyć ów ciężar pamięci o złym uczynku, wspomniany przez Demokryta. Swoją drogą trafne spostrzeżenie. Pamięć, zwłaszcza sprawna, to podpora sumienia. Nie jest ono takim sędzią, który tylko raz wydaje osąd i zamyka sprawę. Potrafi bowiem odzywać się po wielokroć, całymi latami, gdy tylko pamięć przywoła karygodne czyny. Utrata pamięci z kolei leczy z wyrzutów sumienia.

To, że stworzono pojęcie sumienia nie oznaczało jednak ostatecznego skonstruowania definicji. Widać wszelako, że ta zmieniała się przez lata i pojmowanie sumienia różniło nawet sobie współczesnych. Stoicy wierzyli, że świat jest rządzony przez logos, inaczej mówiąc rozum ustanawiający prawa działania natury. W tym porządku sumienie pozwalało wieść życie zgodne z tymi prawami. Niektóre nurty stoickie uważały, że logos jest swoistym duchem i utożsamiały go z Bogiem.

Cyceron uważał, że sumienie związane jest z prawem natury, ducha i prawem wrodzonym, których dawcą jest Bóg, przez co są one powszechne, wrodzone i niezmienne. Ponoć utożsamiał sumienie ze świętym duchem, mieszkającym w prawach natury, we wszystkich bytach stworzonych – a więc i w człowieku – stanowiąc o konieczności zmierzania ku dobru. Ten święty duch towarzyszy ludzkiemu rozumowi, jako owa współ-wiedza. Tak więc Bóg jest obecny we wszystkich swoich dziełach; w przyrodzie jest jej prawami a w ludziach ich sumieniem.

Nieco późniejszy Seneka podzielał stanowisko Cycerona. Podkreślał przy tym męki sumienia, zatruwające życie nikczemnika. Nieczyste sumienie miało być biczem dla popełnianych występków, a ciągły niepokój największą udręką. Takie postrzeganie sumienia opuściło kręgi filozoficzne i przeniknęło między zwykłych ludzi kultury grecko-rzymskiej, a nawet… żydowskiej – pisał o nim Filon z Aleksandrii. Tak oto myśl stoicka splotła się z żydowską, a powstałe z nich ujęcie sumienia weszło w nową erę i towarzyszyło pierwszym chrześcijanom, trafiając też do Nowego Testamentu. Co prawda nie występuje w ewangeliach, ale w listach św. Pawła i św. Piotra pojawia się wielokrotnie.

Pisząc do Rzymian, Paweł stwierdza: „Nie ci bowiem, którzy przysłuchują się czytaniu Prawa, są sprawiedliwi wobec Boga, ale ci, którzy Prawo wypełniają […]. Gdy poganie, którzy Prawa nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje […] wykazują, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje jako świadek, a mianowicie ich myśli na przemian ich oskarżające lub uniewinniające.” (Rz 2,12-16). Zatem sumienie jest dane każdemu, jako wpisany w serce świadek przed Bogiem. A idąc za naturą nawet poganin będzie w zgodzie z boskim Prawem. Niedługo potem Orygenes komentując ten list, uznał sumienie za ducha mieszkającego w człowieku, wrodzonego wychowawcę duszy, dającego istotom rozumnym zdolność rozsądzania moralnego. Aby postępować według Prawa objawionego przez Boga nie jest wymagana znajomość przepisów zawartych w Biblii, gdyż Prawo jest wyryte w sercu. Tak uwidacznia się duch, a nie litera Praw objawionych.

Świeże spojrzenie na sumienie zaprezentował św. Augustyn. W jego „Objaśnieniach do Psalmów” czytamy: „Bóg zatem badając nasze serce i widząc, iż jest ono tam, gdzie jest nasz skarb, czyli w niebie; badając również nasze nerki i widząc, iż nie poddajemy się ciału i krwi, lecz rozkoszujemy się w Panu, prowadzi poprzez sumienie sprawiedliwego prosto przed siebie; poprzez sumienie, gdzie nikt z ludzi nie ma dostępu, lecz jedynie ten, który widzi, co kto myśli i czym się rozkoszuje”. Sumienie to nie tylko prawa wypisane w sercu przez Boga, nie tylko sędzia ludzkich czynów, nie tylko dodatkowa wiedza towarzysząca rozumowi. Ono prowadzi do Boga, oświecając duszę, a ponadto jest swoistym sanktuarium Boga, zwłaszcza sumienie pobożnych. Jest prawdziwym głosem Boga – vox Dei.

Kiedy wydawało się, że o sumieniu co nieco już wiadomo, sprawę skomplikował błąd średniowiecznego kopisty, który przepisywał dzieło św. Hieronima pt. „Komentarz do Księgi Ezechiela”. Żyjący w IV i V wieku Hieronim wspominał o wizji proroka, w której pojawiają się cztery postacie i każdej przypisał metaforyczne znaczenie: lew symbolizował gniew, wół symbolizował pożądanie, człowiek – rozum zaś orzeł… symbolizował jeszcze jedną siłę duszy ludzkiej. Przypuszczalnie chodziło o patrzące na wszystko z wysoka sumienie, czyli utworzone przez Demokryta syneidesis, które w XII wieku kopista – słabo znający grekę – przepisał, jako synteresis. Późniejsi pisarze, nawiązujący do Hieronima, uznali to za nowe określenie, a nawet jeszcze inny rodzaj sumienia.

Sam Hieronim nazwał sumienie iskrą duchową, która mimo upadku Adama, wciąż nie wygasła. Dzięki tej iskrze „i jej podobieństwu do rozumu zwyciężani przez grzech cielesny i szaleństwo, czujemy, że grzeszymy”. Sprawa jednak nie zakończyła się na tej prostej metaforze. Teologowie zaczęli dopatrywać się różnic między syneidesis a synteresis – i w dwóch określeniach doszukiwali się dwóch aspektów sumienia.

Najobszerniej przedstawił to św. Tomasz z Akwinu, wywierając przemożny wpływ na rozumienie sumienia w późniejszych wiekach. Jego zdaniem współwiedza, czyli syneidesis, a po łacinie conscientia to coś innego, niż synteresis (syndereza) którą tłumaczymy, jako prasumienie. Prasumienie miało być zbiorem ogólnych, fundamentalnych zasad moralnych, pewną wrodzoną zdolnością, której nie można utracić ani się pozbyć. Co więcej, prasumienie nigdy się nie myli. Wyznacza ono jednak bardzo ogólne zasady, w stylu czyń dobrze i unikaj zła, lecz nie odnosi się do konkretnego czynu. Oceną poszczególnych uczynków, w określonej sytuacji, zajmuje się już ten drugi aspekt sumienia – współwiedza (syneidesis, conscientia). Niestety, bywa ona omylna, gdyż człowiek jest istotą ograniczoną, posiada rozum, ale możliwość błądzenia jest wpisana w ludzką naturę, poza tym nie ma bezpośredniego dostępu do Boga, by w pełni poznać jego wolę.

To, co szczególnie zaskakuje, to przekonanie św. Tomasza, że sumieniu należy być bezwzględnie posłusznym. Nawet jeśli posługując się nim, człowiek wydaje mylne osądy, nazywa dobrem rzecz w istocie złą, czy stosuje prawidłowe zasady w niewłaściwych sytuacjach. Akwinata pisze: „należy uznać, że wszelkie sumienie, niezależnie od tego czy jest ono prawe, czy też błędne, zobowiązuje nas w sposób bezwzględny (i to zarówno w wypadku aktów moralnie złych samych przez się, jak i aktów moralnie obojętnych). Oznacza to, że każdy, kto działa wbrew własnemu sumieniu, ten grzeszy”. Najprawdopodobniej jest to konsekwencją przekonania, że sumienie stworzył i dał ludziom Bóg, jest ono wyrazicielem jego woli. Paradoksalnie można zatem zgrzeszyć nawet czyniąc coś niezaprzeczalnie dobrego, jeśli uczyni się to wbrew swemu sumieniu. Czyżby miała tu zastosowanie koncepcja, że Bóg wie lepiej? A posłuszeństwo wobec sumienia, to po prostu posłuszeństwo Bogu?

Logiki tej uczepił się Marcin Luter. W odpowiedzi na oskarżenia stwierdził: „[…] pozostanę związany świadectwami Pisma, które przytoczyłem, a moje sumienie pozostanie w niewoli Słowa Bożego. Także nie wierzę samym tylko soborom i papieżowi, pewną jest bowiem rzeczą, iż często mylili się i zaprzeczali samym sobie. Nie mogę zatem i nie chcę niczego odwoływać, ponieważ postępowanie wbrew sumieniu nie jest ani bezpieczne, ani uczciwe.” Trzeba dodać, że dla Lutra sumienie to głos Boga, ale srogi głos. Przypominający o nieuchronnej, surowej karze jeżeli człowiek zgrzeszy. Sumienie jak wspominałem to świadomość, w przypadku Lutra – świadomość potępienia, jakie nam grozi. Dlatego człowiek potrzebuje łaski, bez której jego wysiłki będą daremne.

Ruchy reformacyjne i spory między chrześcijanami przyczyniły się do rozwoju dyskursu teologicznego i filozoficznego. Nie szukamy argumentów, gdy nie są nam potrzebne. Dopiero, gdy chcemy coś obronić, zrozumieć lub wyjaśnić wątpliwości, uruchamiamy właściwe zdolności rozumu. I czasem zmieniamy własne spojrzenie – choć przeważnie z trudem. Rozważania na temat sumienia zaczęły wymykać się spod wyłącznych auspicji teologów. Znów zaopiekowali się nim filozofowie i myśliciele, odklejając sumienie od obszaru religii.

Przykładem jest Immanuel Kant. Jego zdaniem „sumienie jest praktycznym rozumem, który za każdym razem, gdy znajdziemy się w zasięgu pewnej normy, stawia nam przed oczyma obowiązek, abyśmy wydali w stosunku do siebie wyrok uniewinniający albo skazujący. Tak więc nie odnosi się ono do przedmiotu, a jedynie do podmiotu aby przez swój akt pobudzić w nim uczucie moralne”. Ów podmiot, czyli po prostu człowiek, posiada sumienie, będące świadomością moralną, ale nie jest to głos Boga ani boskie sanktuarium. Jest to niezniszczalna, nieunikniona i bezwarunkowa świadomość, lecz czysto ludzka. W innym miejscu Kant porównuje sumienie do świadomości wewnętrznego trybunału, przed którym ludzkie myśli nawzajem się oskarżają lub uniewinniają. Ta władza nie jest czymś, co człowiek sam dobrowolnie wytwarza, lecz należy ona do istoty człowieka. I zawsze odzywa się wyraźnym głosem, który co najwyżej można ignorować, gdy jest się wyjątkowym niegodziwcem. Mimo wszystko Kant nie pomija zupełnie Boga. Owszem, tego wewnętrznego, wszechwładnego sędziego nie utożsamia ze Stwórcą, ale przyznaje, iż jest jego świadectwem, a właściwie refleksem Boga, do którego prowadzi.

Część ludzi odrzuciła nawet taki związek sumienia z Bogiem, zaczęto traktować je, jako coś wyłącznie ludzkiego. Byli i tacy, co zrezygnowali również z odniesień do świadomości, rozumu i woli. Dwaj angielscy filozofowie: Anthony Ashley Shaftsbury oraz Francis Hutcheson, uznali, że sumienie to zmysł moralny. Ale nie chodziło o szósty zmysł, lecz rodzaj specyficznego uczucia. Ten zmysł umożliwia rozpoznanie i podążanie za tym, co dobre, szlachetne i piękne. Z kolei Joseph Butler dołożył do tej uczuciowej teorii swoją cegiełkę; twierdził, iż w owym zmyśle moralnym uwidacznia się świadomość tego, co dobre i złe. I jednak należy w nim widzieć serce, w którym zapisany jest głos Boga.

Odzywały się głosy, zwłaszcza wśród duchownych, by powrócić do takiej definicji sumienia, jaką ukształtowała myśl wybitnych teologów. John Henry Newman, angielski kardynał ubolewał, że sumienie stało się „lichą podróbką” tego, czym jest w istocie i przestało oznaczać głos Boga w człowieku. Tęsknił za refleksją nad sumieniem wyrażaną np. przez św. Tomasza. Nie wskórał wiele. XIX wiek nie darzył względami takiego sumienia. Fryderyk Nietzsche patrzył na wyrzuty sumienia, jak na „nihilizm i przejaw zrozpaczonej, śmiertelnie zmęczonej duszy”. Z kolei Zygmunt Freud wolał raczej mówić o superego, niż sumieniu.

Kolejne, XX stulecie wydaje się w ogóle nie interesować sumieniem, jako tematem godnym rozważań filozoficznych, czy przedmiotem dyskusji etycznych. Słowo „sumienie” nabrało pretensjonalności i w zasadzie stało się synonimem rozumu praktycznego. Nawet pisma Jana Pawła II i jego następców nie poprawiły zbytnio tej sytuacji. Papież przekonywał, że istnieją rzeczywiste, obiektywne prawa moralne, dane przez Boga. Sumienie zaś jest pewną dyspozycją ludzką i autorytarnie ocenia, co jest obiektywnie dobre albo złe w poszczególnym uczynku. Sprawdza się to pod warunkiem, że sumienie nie ulega wadom, które uniemożliwiają taką poprawną ocenę. A co uchroni sumienie przed wadami? Posłuszeństwo wobec Magisterium Kościoła. Dla wielu myślicieli takie stanowisko jest nie do przyjęcia. Nic dziwnego. Poza tym, kto potrafiłby bezbłędnie określić, czy jego sumienie działa wadliwie?

Krzysztof Saja – etyk i filozof zauważył, że „wielu psychologów czy naturalistycznie nastawionych etyków nie posługuje się pojęciem sumienia lub używa go jedynie na oznaczenie zbioru moralnych dyspozycji i przekonań konkretnych podmiotów – ich moralnej tożsamości. Pisząc o zagadnieniach tradycyjnie związanych z tym pojęciem, wolą oni mówić o altruizmie, o poziomach myślenia moralnego i ich rozwoju, o przekonaniach moralnych, ich nabywaniu i internalizacji, o motywacji moralnej, o empatii, o poczuciu winy, poczuciu obowiązku oraz innych pojęciach związanych z funkcjonowaniem tradycyjnej koncepcji sumienia”.

Patrząc na powyższe wyimki z historii, widać jak odmiennie definiowano to samo sumienie. Być może w obszarze zaangażowanej refleksji filozoficznej i psychologicznej sumienie się zeświecczyło i zdewaluowało. Jednakowoż mam wrażenie, że w naszym kręgu kulturowym, w powszechnym obiegu, sumienie nadal budzi skojarzenia ze sferą religii. I wciąż myślenie o sumieniu znajduje się pod wpływem teologicznego postrzegania tegoż. Nawet laicyzacja nie wyrugowała odniesień religijnych i wciąż traktuje się sumienie, jako głos Boga. Czasami z pewną niechęcią, gdyż ten surowy, karcący głos uważa się za strażnika, który ogranicza ludzką wolność.

Napisałem wcześniej, że sumienie można potwierdzić dzięki pewnym symptomom. Można jednak zadać sobie pytanie, czy są to tylko skutki (choćby uboczne) `jego działania, czy też przejawy jego samego. Na przykład, co ze wspomnianym wcześniej wstydem? Czy to faktycznie coś odrębnego wobec sumienia, co jedynie się z sumieniem splata? Czy może to część składowa sumienia, jeden z elementów budzący się po dokonaniu czegoś nieprzyzwoitego? Być może również niepokój i strach przed karą (doczesną lub w zaświatach) to elementy sumienia. I może poczucie winy także jest fragmentem większej całości zwanej sumieniem.

I w końcu, sumienie to może nie żaden sędzia, który w pojedynkę wypowiada się we wszystkich kwestiach i feruje krytyczne wyroki. Może sumienie to konstrukcja bardziej złożona, jakby grupa osobnych specjalistów, z których każdy zajmuje się inną sferą działania; jeden krytykuje za złe uczynki, drugi zawstydza po nieprzyzwoitym zachowaniu, kolejny wzbudza współczucie i poczucie winy… Wszelkie nasze wahania, wszelka niepewność, to efekt wewnętrznego dyskursu, dialogu między wspomnianymi fachowcami.

Jest przecież dla ludzi rzeczą zupełnie naturalną prowadzenie dialogu wewnętrznego, w którym nasze „ja” dzieli się na role, na osobne głosy. W dialogu tym ścierają się różne opinie i postawy, rozwiązujemy błahe codzienne problemy oraz poważne dylematy moralne. Kiedy zbłądzimy, to nie tylko odzywają się głosy nagany, ale częstokroć pojawia się głos adwokata, a nawet retora, który na miarę swoich zdolności stara się racjonalizować nasze postępki, aby zagłuszyć głosy tych pierwszych. I zwykle któryś z głosów zwycięża. Chyba każdy człowiek prowadzi ten wewnętrzny dialog. Niekiedy mówi się, że ktoś dyskutuje z sumieniem. To brzmi, jakby sumienie miało pewną odrębność osobową, z którą można się nie zgadzać i spierać.

Takie poczucie odrębności sumienia znajduje odzwierciedlenie w religijnym jego pojmowaniu, jeśli traktowane jest, jako głos Boga. Przypuszczam w związku z tym, że wierzący odrzucą teorię o wielogłosie sumienia, będącego zespołem specjalistów. Bo niby czemu głos Boga miałby się dzielić na kilka, skoro wszechmogący Absolut ogarnia wszystko w pojedynkę. A już absurdem wyda się myśl, że te głosy wdają się we wspólne dyskusje, bo przecież wszechwiedzący Bóg nie spiera się sam z sobą (jak zresztą z nikim innym). Tymczasem jednak ten wielogłos istnieje. Zatem: albo sumienie przemawia jednym głosem i wchodzi w dialog z wieloma głosami naszego „ja” – próbującymi je przegadać, albo sumienie mówi wielogłosem i trzeba pogodzić się z tym, że nie jest to głos boży.

Prawda, że dzisiejszy świat coraz częściej odżegnuje się od związku sumienia z Bogiem. Niewątpliwie wiąże się to z laicyzacją. Najwidoczniej łatwiej podważyć istnienie Boga, niż obecność sumienia. Ateiści nie mają zatem problemu z posiadanym sumieniem, bo definicja z katechizmu ich nie obowiązuje i nie słyszą w sobie głosu Boga, w którego nie wierzą. Trzeba zauważyć, że nawet wierzący mogą zwątpić w związek głosu sumienia z Bogiem. Powstały takie terminy, jak „klauzula sumienia”, czy „wolność sumienia” – i powołując się na nie, jeden człowiek czyni tak a drugi zupełnie inaczej. Obaj jednak twierdzą, że działają w zgodzie z głosem sumienia. To zastanawiające, wszak Bóg nie powinien każdemu podpowiadać czegoś innego. Nie wydaje się możliwe to, że głos tego samego Boga jednym chrześcijanom pozwala na aborcję, a innym zabrania nawet antykoncepcji, jednym pozwala na transplantację narządów, a innym zabrania nawet transfuzji krwi.

Wspomniałem wcześniej o tym, że daimonion Sokratesa wykazywał pewną jednostronność i jedynie zakazywał podjęcia niektórych działań, a nigdy jakichkolwiek nie nakazywał. Ja z kolei dostrzegam pewną jednostronność w działaniu sumienia – przynajmniej mojego, choć przypuszczam, że nie jestem w tym odosobniony. Dziwne jest, że gdy człowiek uczyni coś złego, to odzywa się w nim karcący głos – natomiast, gdy człek zrobi coś dobrego, to sumienie wtedy milczy. Owszem czujemy radość, zadowolenie, spełnienie lub dumę – lecz nie jest to chwalący nas głos sumienia. Jest ono trochę jak stróż prawa, policjant lub sędzia, który karze za złamanie prawa, ale nie daje nagrody za jego przestrzeganie.

A ja bym chętnie usłyszał pochwałę sumienia, odczuł jego radość w sobie, kiedy zrobię coś dobrego. Chciałbym, aby to zadowolenie miało źródło w tym samym miejscu, z którego pochodzi nagana, gdy pobłądzę moralnie. Bo jeżeli jest to głos Boga, miałbym zwrotną informację o aprobacie ze strony Stwórcy. Miałbym transcendentne potwierdzenie, że postąpiłem właściwie. Tymczasem mogę tego tylko domniemywać. Oczywiście brak tej radości sumienia nie zmniejsza rangi dobrych uczynków, a zadowolenie i duma też przyjdą. Tylko skądinąd. Bądźmy więc dobrzy dla siebie. A gdybym miał czegoś życzyć na te święta, to życzyłbym wszystkim radosnego sumienia.

Coffeelosophy LXI – czyli Ojciec Strach (cz.1)

Wahałem się, czy najpierw wysunąć pewną tezę, a potem ją obszerniej bronić, czy też snuć pewien wątek i zakończyć go stosowną konkluzją – ową tezą właśnie. Jako, że druga droga wydała mi się trudniejsza, to… ma się rozumieć ją wybrałem. Najwyżej będę żałował.

Zacznę od mojego rozumienia strachu. Należy on do najbardziej pierwotnych odczuć i rozpowszechniony jest wśród chyba wszystkich żywych istot z jako tako wykształconym układem nerwowym. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, iż był jednym ze spiritus movens organizmów. Natura, okazuje się, wyposażyła nas w bardzo proste mechanizmy, pobudzające do aktywności, a cała reszta to już nadbudowane metody, sposoby i koncepcje działania. Bo co właściwie zmusza zwierzęta by ruszyły się z miejsca? Przemieszczają się po to, aby zdobyć pokarm, nie stać się pokarmem lub rozmnażać się. Te zachowania są związane z mniej lub bardziej instynktownym strachem. Obawą, ażeby nie zginąć, aby zachować gatunek. I w zasadzie sprowadzają się do jednego – by nie stać się czyimkolwiek pokarmem. Dlatego zwierzęta ruszają w poszukiwaniu pożywienia, uciekają przed drapieżnikami i niebezpieczeństwami przyrody nieożywionej, starają się znaleźć partnera do reprodukcji i odpowiednie miejsce dla potomstwa… krótko mówiąc poruszają się, by nie zostać li tylko pokarmem drapieżnika, padlinożercy tudzież robaków ścierwojadów. A za tym wszystkim stoi – niejako wpisany w geny – strach. No dobrze, a czym on jest?

Spróbuję odpowiedzieć z perspektywy człowieka (bo ta jest mi bliższa). Moim zdaniem jego mechanizm jest prosty – człowiek się boi, gdyż nie chce czegoś stracić. Zawsze odczuwamy strach, gdy przeczuwamy lub przewidujemy niekorzystną dla nas zmianę – czyli wówczas, kiedy możemy utracić coś, co aktualnie posiadamy (choćby i to było marne), na rzecz czegoś gorszego. Gdy boimy się bandyty lub dzikiego zwierza, to chodzi o utratę poczucia bezpieczeństwa, kiedy boimy się ośmieszenia, krytyki lub pomówienia, to dlatego, że grozi nam utrata reputacji, gdy boimy się bólu i choroby, to związane jest to z utratą zdrowia, jak boimy się czyjejś śmierci lub odejścia, to nie chcemy utraty bliskiej osoby, bojąc się złodzieja lub komornika, tak naprawdę boimy się utraty dóbr materialnych… etc. Można więc mówić, że za ludzkim strachem kryje się prawdopodobieństwo zagrożeń, ale de facto jest to pragnienie uniknięcia strat. Ot i tyle.

Jest jeszcze coś takiego jak lęk, czy strach irracjonalny oraz fobie. Łączy je to, iż mają w sobie element bezzasadności lub wyraźne wyolbrzymienie reakcji w stosunku do faktycznego zagrożenia stratą. Wobec lęku sytuacja jest nieco skomplikowana, gdyż czasami przybiera on taką postać, że człowiek go czuje, ale nie potrafi określić powodu. Wówczas nie jest to lęk przed czymś, nie ma konkretnego odzwierciedlenia w zewnętrznej rzeczywistości, nie ma rzeczy, której unikanie przynosiłoby ulgę. Po prostu całe ciało jest zdjęte strachem, cały umysł jest nim owładnięty, ale nie sposób podać przyczyny ani wskazać bodźca, który wywołuje ten stan. Lęki często stają się punktem wyjścia do fobii, w których pojawia się skonkretyzowany powód strachu. W przypadku fobii zwykle można określić, co, kto lub jaka sytuacja kogoś przeraża i jaki może przynieść uszczerbek. Lęki, czy fobie są objawami chorobowymi i nie stoją za nimi obiektywne niebezpieczeństwa, ale mimo to mogą wiązać się z realnym uszczerbkiem. Tyle tylko, że gdy chodzi o lęk przed czymś nieokreślonym, może być trudniej powiedzieć, jakiej straty ktoś chciałby w związku z nim uniknąć. Kiedy ktoś doświadcza fobii, wówczas chce uniknąć wyobrażanej sobie krzywdy np. ukąszenia pająka (arachnofobia), upadku z wysokości (akrofobia), utonięcia (hydrofobia), znalezienia się z dala od bezpiecznego domu (agorafobia) lub w towarzystwie obcych i potencjalnie groźnych ludzi (ksenofobia).

Dodam coś jeszcze: nie chcemy utracić nie tylko tego stanu, w jakim się znajdujemy. Często nie chcemy stracić zaledwie szansy na coś dobrego, czy choćby trochę lepszego. Zatem wystarczy, iż to, na czym nam zależy, jest tylko prawdopodobne, potencjalne. Nie chcemy stracić samej okazji – np. na zdobycie pochwały, uznania, tudzież jakiejś innej nagrody.

Warto myślę przypomnieć, że strach może mieć różną siłę i postać. Choć nie powinno się mówić o truizmach, chciałbym jednak żeby to znajdowało się w naszym polu widzenia. Niekiedy przerażenie to huragan emocji, tak silny, że ktoś doznaje wylewu lub zawału serca, a nawet umiera ze strachu. Czasem trwoga potrafi pomieszać zmysły, człowiek może zwariować. Jest też strach paniczny, pchający człowieka do nierzadko bezładnych, irracjonalnych reakcji. Jest strach paraliżujący, gdy człowiek zamiera w jakimś stuporze, gdy skamieniały zdaje się na łaskę lub niełaskę tego, co go przeraziło. Jest też mniejszy, bardziej powszechny strach, charakteryzujący się silniejszym biciem serca, przyśpieszonym oddechem, rozszerzonymi źrenicami, napięciem mięśni… Lepiej dotleniona i szybciej płynąca krew oraz zwiększona dawka adrenaliny przygotowują organizm do sprawniejszej obrony bądź ucieczki. Strach bywa też długotrwały i wyniszczający, jak ten towarzyszący stresowi. W końcu jest i niewielki strach, nazywany niepokojem, czy obawą. Wszystkich tych postaci strachu człowiek doznaje świadomie.

Ale istnieje również ten rodzaj strachu, którego człowiek sobie nie uświadamia, głęboko zakorzeniony, instynktowny i automatyczny. Taki strach czasem działa jako intuicja, podszeptując, co będzie najlepsze (zwykle dla nas samych). Taki strach objawia się nieraz, jako głos rozsądku, przestrzegający przed czymś nieprzemyślanym, pochopnym, ryzykownym albo głos sumienia reagujący na akty niemoralne. Bywa jeszcze inaczej, kiedy ciało wyprzedza jakikolwiek głos bądź myśl. Gdy ktoś się na nas zamachnie, zrobimy unik, zasłonimy głowę albo zmrużymy oczy, kiedy coś koło nas huknie z łoskotem lub wybuchnie, to skulimy się w sobie chroniąc miękki brzuch, gdy nieopatrznie dotkniemy czegoś ostrego bądź gorącego, ręka gwałtownie się cofnie… Są to odruchy obronne, zwykle bezwarunkowe i występujące nawet u ludzi odważnych; służą zachowaniu nas przy zdrowiu lub życiu – a wynikają z zakodowanego w nas przez naturę strachu, czyli pragnienia, aby uniknąć uszczerbku.

Do grupy głęboko osadzonych form strachu zdają się też przynależeć wspomniane wcześniej lęki i fobie. Aczkolwiek ich jest się zwykle świadomym. Tak, czy inaczej płynące od nich podszepty są zwykle oparte na przesadzonym mniemaniu o powodach. Zatem przesadzone bywa również wyobrażenie skutków i strat, jakich chce się uniknąć. Niemniej szkody i straty wywoływane przez lęk oraz fobie są jak najbardziej rzeczywiste.

Inną kategorią strachu jest z kolei bojaźń religijna. Jej właśnie towarzyszy wspomniany głos sumienia. Odnoszę wrażenie, że człowiek bogobojny nie tyle żyje w ciągłym strachu wobec Absolutu, ile w stałej świadomości tego, co mu grozi, gdy się Bogu nie podporządkuje. Nie wiem, czy porównanie będzie trafne, ale piesi nie boją się pędzących ciężarówek, dopóki idą po wyznaczonym dla nich chodniku. Dopiero zejście z dobrej dla nich drogi może się źle skończyć. Jest to bodaj ten sam rodzaj bojaźni, jaki towarzyszy ludziom w obliczu świeckiej odpowiedzialności prawnej. Żyjemy w poszanowaniu prawa, mając w tyle głowy, że istnieje wymiar sprawiedliwości a zbrodnia pociąga za sobą karę. Jednakowoż nie chodzimy po świecie stale bojąc się sądów, czy w bezustannym strachu przed więzieniem.

Nad zwykłym strachem można próbować zapanować, można działać wbrew temu, co podpowiada. Wtedy na przykład, zamiast uciec, człowiek wykazuje się odwagą; ponad swoje bezpieczeństwo, przedkłada dobro innych; dla niezwyczajnej przyjemności, dla jakichś niezwykłych przygód, przeżyć lub osiągnięć, podejmuje ryzyko; aby komuś zaimponować, coś udowodnić, albo wygrać zakład – posuwa się do brawury. W każdym z tego rodzaju przypadku przezwycięża strach. Jak to możliwe? Chodzi tutaj o ustalenie priorytetów. Jeśli jest coś, na czym zależy człowiekowi bardziej, niż na jego własnym dobrostanie, to gotów jest zaryzykować jego utratę lub ów dobrostan poświęcić. I nawet jeśli instynktowny strach sugeruje odwrót, to człowiek się przełamuje, gdyż trudniej byłoby mu znieść tą drugą stratę.

Można by na tej podstawie stwierdzić, że w człowieku potrafią zaistnieć różnorakie zmagające się ze sobą strachy, np. strach matki o samą siebie i strach o zaatakowane przez psa dziecko, któremu spieszy z pomocą; obawa chłopaka przed bolesnym upadkiem z deskorolki i jego obawa przed ośmieszeniem, jeśli wycofa się z rywalizacji; strach żołnierza przed utratą życia po wyskoczeniu z okopu i strach przed sądem polowym oraz skazą na honorze. Te ambiwalentne uczucia są czymś naturalnym a wybór nie zawsze dokonywany jest z namysłem i rozwagą, lecz nieraz pod wpływem tego bodźca, który w danym momencie był silniejszy. To jednak jest już zupełnie inny temat.

Swoje rozważania o istocie strachu chciałbym zamknąć próbą odpowiedzi na pytanie, z czego strach wynika. Jak starałem się wykazać, strach to chęć uniknięcia straty. Człowiek podświadomie lub w pełnej przytomności umysłu, stale poddawany jest wpływowi różnych form strachu. I na wiele sposobów rozwiązuje dylemat, co przyniesie mu mniejsze poczucie straty bądź większe poczucie zysku. Natura, można rzec, wyposażyła organizmy w mniej lub bardziej zaawansowane kalkulatory zysków i strat. Kalkulatory te albo pomagają dokonywać wyboru (tego, co jawi się lepszym), albo wręcz zmuszają do pójścia określoną drogą (sprawdzoną i uznaną, jako ta lepsza). Strach, czyli chęć uniknięcia uszczerbku, wpisuje się w ten mechanizm. Można zatem przyjąć, że wynika z rachunku zysków i strat.

• CDN •

Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam we czwartek, 5 grudnia o godzinie 18:00 do Restauracji Radiowa, ul. Strzelców Bytomskich 8. Temat brzmi: Ojciec Strach. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć… bez obaw.

Coffeelosophy LX – czyli gwałt wolnej woli.

Na niedawnym spotkaniu filozoficznym w Muzeum Śląska Opolskiego poruszana była kwestia wolnej woli. Autor wystąpienia dr Grzegorz Francuz starał się rzetelnie przedstawić różne punkty widzenia na to zagadnienie, sięgając zarówno do historii myśli filozoficznej jak i do przekonań religijnych – co zresztą niejednokrotnie się pokrywa lub przynajmniej zazębia. Nie będę tu przytaczał wspomnianych przez niego nurtów ani przykładów wielowiekowych sporów na tym tle – łatwo znaleźć na ten temat mnóstwo informacji w literaturze tudzież w Internecie. Podzielić się za to chciałem refleksją, jaka mnie naszła później.

Co prawda osobiście mam spore wątpliwości, czy człowiek posiada wolną wolę, lecz nie przeszkadza mi to snuć rozważań wokół sytuacji, gdy zakłada się istnienie takowej wolności. Akurat złożyło się tak, że wkrótce po wspomnianym wykładzie w muzeum był dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki. Jest to czas, w którym wierzący wyjątkowo aktywnie ślą do Boga modlitwy za dusze zmarłych.  Proszą Wszechmogącego o zmiłowanie i wpuszczenie tych dusz do raju. Można by rzec, iż tą samą życzliwość, którą okazywali komuś za życia, kontynuują po jego śmierci, bo nadal im zależy na tym, aby daną duszę spotkał jak najlepszy los.

Dbanie o dobro dusz nie jest rzeczą nową. Już w starożytności znajdujemy przykłady na to, jak wyznawcy różnych religii żywili przekonanie, że uczciwe, dobre, pobożne życie pozwala cieszyć się łaską bogów a po śmierci gwarantuje duszy nagrodę. Ba! nawet niektóre prehistoryczne ślady o tym świadczą. Liczne pochówki wskazują na wiarę w jakiś dalszy los zmarłego, w jakąś wędrówkę do innej krainy. Żywi, którzy go żegnali, chcieli jakoś w tym pomóc. Wkładano do grobów broń lub przydatne przedmioty, czasem jedzenie, amulety lub po prostu kwiaty, aby dalsza podróż była przyjemniejsza. Czytaj dalej

Trzeci Kongres Filozofii Polskiej

W dniach 18-20 października 2024 roku odbędzie się w zamku królewskim w Rydzynie koło Leszna Trzeci Kongres Filozofii Polskiej. W gronie organizatorów są członkowie Stowarzyszenia Pogadalnia.

Celem Kongresu jest badanie i rozwijanie polskiego dziedzictwa filozoficznego. Organizowany co dwa lata Kongres jest wspaniałym miejscem spotkania i wymiany myśli dla tych wszystkich filozofów i uczonych, którzy zainteresowani są historią filozofii polskiej, a także dla tych, którzy chcą traktować filozofię polską jako żywą myśl i pragną dalej ją rozwijać. Przewidzianych jest dziewięć sekcji tematycznych. W kongresie wezmą udział wybitni polscy filozofowie i myśliciele polityczni. Uczestnictwo zapowiedzieli, min. prof. Maria Szyszkowska, prof. Bogdan Szlachta, prof. Ryszard Kleszcz i prof. Jacek Bartyzel.

Myślenie filozoficzne ma z zasady charakter uniwersalny. Wiąże się z dążeniem do wiedzy całościowej o całości rzeczywistości. Jako całościowe spojrzenie na świat spełnia ważną rolę kulturotwórczą i cywilizacyjną. Podnosi ważne zagadnienia moralne i światopoglądowe. Wiąże się z nim refleksja nad sensem życia człowieka i jego przeznaczeniem. Jednakże, tak jak istnieje polska literatura czy muzyka, która, pomimo swej uniwersalności, ukształtowała się jako coś odrębnego i swoistego wśród literatur i muzyk innych krajów, tak istnieje też polska filozofia, będąca wytworem narodu polskiego i zrodzona oraz rozwinięta przez jego przedstawicieli. W większym lub mniejszym stopniu, wyraża ona polski pogląd na świat. Jego pielęgnacji i rozwojowi mają służyć Kongresy Filozofii Polskiej.

Dla odważnych możliwość posłuchania konferencji w czasie rzeczywistym => KLIKNIJ TUTAJ


Program

Program III Kongresu Filozofii Polskiej
Zamek Królewski Rydzyna 18–20 października 2024

18 października 2024

15.00 – 16.00

  • Przywitanie i rejestracja uczestników, posiłek

16.00 – 17.15

  • Uroczyste otwarcie III Kongresu Filozofii Polskiej – Sala 1
  • Wprowadzenie i prowadzenie – dr Piotr Leśniak
  • Przedstawienie Organizatorów Kongresu – prof. Grzegorz Francuz, UO
  • „Świat Ideałów i filozofia codzienności”
  • Wykład inauguracyjny – prof. Maria Szyszkowska

17.15 – 17.30

Przerwa na kawę*

17.30 – 19.00

  • Wystąpienia plenarne – prowadzenie dr Piotr Leśniak – Sala 1
  • „Demokracja liberalna jako problem” – prof. Bogdan Szlachta, UJ
  • „Epistemologia demokracji” – prof. W. Julian Korab-Karpowicz, UO

19:00 – 20:00 

Przerwa na kolację

20.00 – 21.00 

Przyjęcie w pałacu

  • „Stanisław Leszczyński (1677–1768) – mąż stanu i filozof” – dyrektor Zamku Zbigniew Szukalski – zagajenie (ok. 20 min);
  •  lampka wina* i rozmowy towarzyskie – Sala Balowa

19 października 2024

8.00 – 8.45   

  • Oprowadzenie po Zamku i przedstawienie jego historii i zbiorów – dyrektor Zamku Zbigniew Szukalski

8.45 – 9.00   

Przerwa odświeżająca

9.00 – 10.30

  •  Wystąpienia plenarne – prowadzenie prof. Grzegorz Francuz – Sala 1
  • „Debata o wielości rzeczywistości w pierwszych latach II Rzeczpospolitej w polskiej filozofii na początku XX wieku” – prof. Karol Sauerland, UW
  • „Złoty wiek w filozofii polskiej — lata czterdzieste XIX wieku” – prof. Lucyna Wiśniewska-Rutkowska, UJK

10.30 – 11.00

  • Przerwa na kawę*

11.00 – 13.00

  • Obrady w sekcjach (4)

13.00 – 13.15

  • Przerwa odświeżająca

13.15 – 14.45

  • Obrady w sekcjach (3)

14.45 – 15.45

  • Przerwa na obiad

15.45 – 17.15

  • Obrady w sekcjach (3)

17.15 – 17.30

  • Przerwa odświeżająca

17.30 – 19.00

  • Wystąpienia plenarne – prowadzenie dr Piotr Leśniak – Sala 1
  • „Słowo w świecie ponowoczesnym. Projekt Metafizyki Logosu” – prof. Jan Wadowski, prof. PWr
  • „Filozofia możliwego współczesnego umysłu – prof. Adam Jan Karpiński, AFiBV

19.00 – 20.00

  • Przerwa na kolację

20.00 – 21.30

  • Koncert „Muzyka w pałacu”
  • lampka wina* i rozmowy towarzyskie –  Sala balowa i restauracja

20 października 2024

8.00 – 8.45

  • Wystąpienia plenarne – prowadzenie prof. Grzegorz Francuz – Sala 1
  • „Aktualizacja metafizyki klasycznej w oparciu o współczesny naukowy obraz świata” –  dr Jan Pociej

8.45 –  9.00

Przerwa odświeżająca

9.00 – 10.30

  • Obrady w sekcjach (3)

10.30 – 11.00

  • Przerwa na kawę

11.00 – 12.30

  • Odtworzenie wykładu Józefa Gołuchowskiego inaugurującego profesurę na Uniwersytecie Wileńskim (1823) z udziałem zaproszonej młodzieży licealnej – Sala balowa, prowadzenie prof. W. Korab-Karpowicz, występuje dr Rafał Brasse

12.30 – 13.00

  • Podsumowanie i zakończenie Kongresu – Sala 1

13.00 – 13.30

  • Zwolnienie pokoi

Ważne terminy:

18–20 października 2024 – Trzeci Kongres Filozofii Polskiej


Organizator:

Katedra Filozofii w Instytucie Historii Uniwersytetu Opolskiego

dr hab. Grzegorz Francuz, prof. UO – Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego

dr hab. W. Julian Korab-Karpowicz, prof. CH – Przewodniczący Rady Programowej


Patroni:

Polskie Towarzystwo Filozoficzne

Niezależna Telewizja NTV

Teatr Opolski

KORBANK

„Filozofuj!”

 


Więcej na stronie organizatorów => TUTAJ


 

Wycieczka i piknik 10-lecia Pogadalni

Niektórym może być trudno uwierzyć, ale Pogadalnia Filozoficzna w maju skończyła 10 lat.

Z tej okazji Członkowie i Sympatycy urządzili sobie wyjazd integracyjny. W pięknych okolicznościach przyrody Gór Opawskich oddaliśmy się kontemplacji, refleksji i lekkiej dyskusji filozoficznej. Nie zapominając wszelako, że duch ma się lepiej, gdy zadbamy o ciało. Stąd pomysł by połączyć spacer wśród drzew, zachwyt górskim krajobrazem i piknikową atmosferę z dobrą, mądrą rozmową.

20 lipca udaliśmy się do Pokrzywnej.

Stamtąd ruszyliśmy na spacer malowniczą, niezbyt forsowną trasą do Żabiego Oczka. Po drodze zdobyliśmy szczyt Olszak, zatem była dodatkowa satysfakcja. W pobliżu Żabiego Oczka urządziliśmy sobie mały piknik; przydały się kanapki oraz inny suchy prowiant, owoce, jakieś przekąski i napoje, dodatkowo czas umiliły łakocie, ciasto i słodycze. Poniektórzy zabrali kocyk lub karimatę, mogli więc rozłożyć się na ziemi. Wszystkim towarzyszył dobry nastrój.

Po tym małym pikniku wróciliśmy spacerkiem do Pokrzywnej i pojechali nieopodal w gościnę do rodzinnego domu jednego z członków Stowarzyszenia. Tam odbył się duży piknik. W pięknym ogrodzie spędziliśmy resztę popołudnia, objadając się pysznościami, korzystając z basenu i piekąc kiełbaski przy ognisku. Wszystkiemu towarzyszyły rozmowy zarówno filozoficzne jak i luźniejszej natury.

Podsumowanie Warsztatów

W przerwie odbyło się wręczenie certyfikatów młodym uczestnikom Warsztatów Dialektycznych dla młodzieży, zorganizowanych i przeprowadzonych we Włoszech na przełomie czerwca i lipca. Chcielibyśmy widzieć w tych zdolnych osobach przyszłych członków Pogadalni, którzy wzmocnią jej struktury na kolejne dziesięciolecie.

Warsztaty dialektyczne Stowarzyszenia Pogadalnia

STOWARZYSZENIE DORADZTWA FILOZOFICZNEGO „POGADALNIA”
zaprasza na
WARSZTATY DIALEKTYCZNE dla młodzieży

Zorganizowane i przeprowadzone będą we Włoszech. Mają na celu m.in. wzmacnianie kompetencji dialektycznych młodzieży, umiejętności radzenia sobie z wyzwaniami edukacji i rozwoju stabilności psychicznej. Czytaj dalej

Coffeelosophy LIX – czyli pocałunek sprawiedliwości i pokoju

Zaskoczyła mnie definicja wojny sprawiedliwej; okazuje się, iż jest to… koncepcja filozoficzna. Koncepcja, z grubsza biorąc, uznająca, że niektóre z wojen są słuszne i usprawiedliwione. Pisał o nich już Cyceron, kilka wieków później temat ów poruszył św. Augustyn, swoje dorzucił również św. Tomasz i inni myśliciele. W niebagatelny sposób przedstawił tą kwestię nasz rodak, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kapłan, prawnik i przeciwnik Krzyżaków – Paweł Włodkowic, przy okazji poddając krytyce tzw. świętą wojnę.

Na przestrzeni stuleci uściślano warunki, jakie musi spełniać akt zbrojny, by zasługiwał na miano sprawiedliwego i tym samym moralnego. Cyceron podkreślał, że musi chodzić o odparcie inwazji, odwet za grabieże lub złamanie traktatu przez przeciwnika. Augustyn z Hippony twierdził, że Bóg nie bez powodu dał państwom miecz, gdyż dał go do obrony. Za sprawiedliwe uważał wojny, które mszczą niesprawiedliwość, dążą do uzyskania pokoju i zwyciężenia zła, (co oznaczało możliwość nie tylko wojny obronnej ale i ofensywnej, gdyż bierność jest większym grzechem); traktował też jako uzasadnione wojny prowadzone z nakazu Boga – co zyskało miano tzw. świętej wojny. Tomaszowi z Akwinu do uznania wojny za sprawiedliwą wystarczały trzy przesłanki: by powód wojny był sprawiedliwy, by wojnę wypowiedziała prawowita władza, a prowadzeniu walki towarzyszyły uczciwe intencje.

Alegoryczny pocałunek sprawiedliwości i pokoju [autor nieznany].

Nasz Paweł Włodkowic, opierając się na pismach różnych myślicieli, w tym wyżej wymienionych, sformułował własny zestaw kryteriów Bellum iustum. Czytaj dalej

Coffeelosophy LVIII – czyli zła strona dobroci

Za niedługo, konkretnie 19 maja, wypadnie Dzień Dobrych Uczynków. Jest to święto, które przypadłoby do gustu Franciszkowi z Asyżu, jako że wymyśliła je Fundacja Ekologiczna Arka, zachęcająca do wyświadczania dobra oraz pomocy ludziom, zwierzętom i przyrodzie. Nazwa święta – zapewne niezamierzenie – stanowi ukłon w stronę Kanta; kładzie bowiem nacisk na dobre uczynki, a nie na ich autorów. Inaczej nazywałoby się Dniem Dobroczyńców. Z takiej zaś nazwy nie byłby kontent Sokrates.

Dobroczyńca wszak jest to ktoś czyniący dobro, tymczasem według Sokratesa dobro to idea nieosiągalna na tym świecie. Człowiek więc nie posiada mocy, by dobrem w jakikolwiek sposób władać. Obserwujemy, jednakowoż w naszym świecie odblaski dobra. Dzięki nim rzeczy nabierają jego cech i czyny mogą nosić jego znamiona – są zatem dobre. Toteż człowiek może czynić dobre rzeczy. Czytaj dalej

Sensacyjne odkrycie! Nieznany dialog Platona: Terpsion.

Sensacyjne odkrycie! Nieznany dialog Platona: Terpsion. – Opole News (opole-news.pl)

Wśród przekładów dzieł antycznych, jakich dokonał wybitny tłumacz i filozof prof. Władysław Witwicki, odkryto nieznany dotąd dialog Platona pt. „Terpsion”. Przypuszczalnie pochodzi on z wykopalisk w Oksyrynchos, jakie rozpoczęto pod koniec XIX wieku. Witwicki zrezygnował z opublikowania znalezionego tekstu. Najprawdopodobniej dlatego, że wśród wszystkich dzieł przypisywanych Platonowi badacze w kilku przypadkach podważyli autorstwo Platona. Wątpliwości co do autentyczności znaleziska ukryły je przed światem aż do teraz.

Platon napisał kilkadziesiąt dialogów, w których główną postacią był Sokrates. Jednym z polskich tłumaczy tych dzieł był właśnie prof. Władysław Witwicki (1878-1948) – znakomity polski psycholog, filozof i historyk filozofii. Był znawcą kultury starożytnej i autorem doskonałych literacko przekładów niemal wszystkich dzieł Platona. Do dziś służą one miłośnikom filozofii i utworów Platona.

Witwicki początki edukacji i studia odbył we Lwowie. Tam też w 1901 r. się doktoryzował, a zaraz potem podjął dalsze studia w Wiedniu i Lipsku. W 1904 roku habilitował się, a w 1920 został profesorem Uniwersytetu Warszawskiego.

Jako pierwszą przetłumaczył ”Ucztę” w 1909 roku. W kolejnych latach ukazywały się następne przekłady. Pracował również podczas okupacji, lecz te ostatnie tłumaczenia zostały wydane już po jego śmierci (1948); było to 6 dialogów, które publikowano do 1961 roku, a „Państwo” oraz „Prawa” czekały do 2001 roku.

Istnieje przypuszczenie, że podczas studiów w Wiedniu, młody Witwicki zetknął się z odręcznym odpisem greckiego tekstu, znalezionego w postaci papirusu podczas wykopalisk w Oksyrynchos (dziś Al-Bahnasa), starożytnym mieście w środkowym Egipcie. Wykopaliska rozpoczęli w 1897 Bernard P. Grenfell, Arthur S. Hunt i W.M. Flinders Petrie. Odkryto ogromną liczbę tekstów z epoki hellenistycznej i rzymskiej, w tym utwory zarówno znane wcześniej, jak i zaginione: fragmenty dzieł Platona, Arystotelesa, Hipokratesa, sztuk Menandra, Sofoklesa, Eurypidesa, wierszy Pindara, Safony, Korynny, Alkajosa. Znajdywane tam papirusy trafiły do wielu miast w Europie, m.in. do Londynu, Oksfordu, Glasgow, Cambridge, ale też do Barcelony, Paryża, Gandawy, czy Florencji.

Przedstawiamy Państwu odnalezione tłumaczenie. Znawcy tematu dostrzegają, że brak mu jeszcze ostatnich redakcyjnych szlifów, przypisów, a także wstępu oraz objaśnień tłumacza na końcu, tak charakterystycznych dla przekładów prof. Witwickiego. Mimo to lektura jest wciągająca. Zachęcamy.


Platon*

Terpsion

Osoby dialogu:
TERPSION
EPIGANES
SOKRATES
KTEZIPPOS
MENEKSENOS
EUKLIDES
ERYKSIMACHOS

*   *   *

– Epiganesie! I ty tutaj?
– Witaj, drogi Terpsionie. Ano tutaj, czemu tak się dziwisz?
– Bo właśnie idę z nisajskiego portu, gdzie dopiero co żegnałem naszych przyjaciół. Pewnie, jak oni, przybywasz spotkać się z Sokratesem.
– A prawda. Odkąd wieść w naszych kręgach się rozeszła, szukałem sposobności, by stanąć w Megarze.
– Zechciej mi towarzyszyć, bo i ja się do Megary spieszę. Sprawę mam do załatwienia, zanim wrócę na wieś.
– A chętnie, bo przy okazji wypytam cię o to i owo. Tylko proszę, Terpsionie, nie idźmy zbyt szybko, bo jużem strudzony.
– Pójdziemy spokojnie, a i przysiąść możemy po drodze. Proponuję iść wzdłuż murów, co do miasta wiodą, bo cień się tu jeszcze kładzie i ruch trochę mniejszy. Dziś Nisaja w szwach pęka, bo statki z towarem doczekały pomyślnych wiatrów i licznie cumują. A na rynku w Megarze zapewne znajdziemy Euklidesa, to się z nim zabierzesz. Bo pewnie ci wiadomo, że Sokrates w jego domu gości.
– Inaczej bym się, Terpsionie, nigdzie nie wybierał. Tymczasem powiedz przecie, z naszych przyjaciół kto tu był z wizytą. I zdradź choć trochę z tego, jak to wyglądało.
– O, znasz wszystkich, aż dziw bierze, że nie przybyliście razem. Tak więc był Ajschines, no i Antystenes. Nie zabrakło Platona, który nawet postanowił, że osiądzie tu na dłużej. Był też Eryksimachos, który nad zdrowiem Sokratesa czuwał, bo po całej przygodzie miał z trawieniem kłopoty. Byli jeszcze Kriton i Apollodoros; ci bardzo się wzruszyli, tak że Sokrates znowu ich strofował, że to nie przystoi, ale tym razem żartem, jak to on potrafi.
– A kto więcej, powiadaj.
– Był i Fedon, ciągle jeszcze nadąsany. Miał żal, żeśmy go w porwanie Sokratesa nie wtajemniczyli, bo zanim następnego dnia sprawa się wydała, on już zdążył włosy ściąć na znak żałoby. Dopiero mu Sokrates humor poprawił, kiedy z rozczuleniem głowę jego pogłaskał i powiedział:
– Tyś, przyjacielu, szczerze mnie pożegnał.
Spojrzał potem na starego Kritona, na Apollodora i Ajschinesa, którzy też o spisku nie mieli pojęcia, westchnął i dodał:
– Oto ci, co umieli wolę mą uszanować.
Trzeba ci wiedzieć, że czasem robi przytyki pozostałym, bo i nie jest pogodzony z tym, cośmy mu zgotowali.
– O tej zmowie, Terpsionie, rad bym coś więcej usłyszeć, ale póki co dokończ, proszę.
– No, to ci dopowiem; gdy ściskał Ajschinesa, podziękował mu za to, że ten się zaopiekował Ksantypą i dziećmi. Zaraz puścił oko do reszty i rzekł niby to poważnie:
– Oto przykładny uczeń.
– A skąd ta pochwała? – zdziwił się tamten, a Sokrates na to:
– Czyż nie jest najlepszym uczniem taki, który potrafi zastąpić nauczyciela na jego miejscu?
Roześmieli się serdecznie, szczególnie widząc, jak Sokrates formę odzyskuje. Platon tylko wzrok odwracał, bo sam o spisku wiedział i do ostatniej chwili spraw wszelkich pilnował. Nawet do więzienia nie przyszedł, wymawiając się chorobą.
– Ja co innego myślę; pewnie przeczuwał, że Sokrates, z którym się znają na wylot, rozpozna coś po jego zachowaniu. A czy był kto więcej wśród tych, co właśnie odpłynęli?
– To wszyscy, Epiganesie, ale wiem skądinąd, że się tu jeszcze wybierają Kebes wraz z Simiaszem. Przekazali, że niebawem w rodzinnych Tebach jakichś interesów będą doglądać; wtedy nadłożą nieco drogi i do Megary wstąpią. Myślą nakłaniać Sokratesa, by z nimi do Beocji ruszył. Może być, że się z nimi zabiorą w tę stronę Hermogenes i Kritobulos, a chyba nawet Arystyp, chociaż go trudy podróży mocno zniechęcają; lubi swoje wygody, znasz go przecież.
– Znam dobrze, jak zresztą innych, których wymieniłeś. Nie znam za to szczegółów całej waszej zmowy. Nie trzymaj mnie, Terpsionie, w tej niecierpliwości. Mów, jak to było, niech się w końcu dowiem.
– Euklides stał za wszystkim. Nie chciał zbyt wielu w sprawę wtajemniczać, nawet ja nie wiedziałem do ostatniej chwili. On to zaoferował swój dom na schronienie i zaplanował podróż. Jak pamiętasz, już nieraz przekradał się do Aten i wiedział, jak kordon straży granicznej ominąć. Łatwo zjednaliśmy sobie pachołka Kolegium Jedenastu; widziałeś, całym sercem był za Sokratesem. Kiedy więc Eryksimachos sporządził silny środek nasenny, nie było problemu, żeby podmienić miksturę. Sokrates tak mocno usnął, że na martwego wyglądał.
– Dałbym głowę, że tak się stało. Przecież nawet Kriton, który mu usta i oczy domknął, niczego nie zauważył. A zaraz po tym dozorca wszystkich wyprosił, mówiąc, że nic tu po nas, że resztą się zajmie, i przygotowaniem i wydaniem ciała rodzinie. Czytaj dalej

1 2 19