Archiwum kategorii: Wpisy załogi

Oczy zamknięte – na święta

Czasem nie patrzymy w stronę Boga – nie dlatego, że nie chcemy Go oglądać, lecz dlatego, że boimy się być zobaczeni. Gdy Adam i Ewa stali się grzeszni, nie potrafili znieść Bożego spojrzenia. Takiego, które przeszywa, choćby się próbowało bronić.

Dawno temu, na szkolnych rekolekcjach, pewien ksiądz opowiedział historię o chłopcu, który w kościele wskazał mamie witraż pełen postaci i zapytał: „A kto to?” Matka odpowiedziała najprościej, jak mogła: „To są święci.” I ponoć chłopiec odrzekł: „Aha, to tacy ludzie, przez których świeci światło.” Łatwo się domyślić, jak ksiądz rozwijał tę metaforę. Ja pójdę podobnym tropem: boskie światło potrafi nas prześwietlić na wylot. I odsłonić nie tylko to, co jesteśmy gotowi pokazać, ale również to, co najbardziej chcielibyśmy ukryć. Bóg nie mówi nic – tylko patrzy. Ale człowiek, gdy uświadomi sobie Jego obecność, wie, że został przejrzany. Do końca.

Wtedy najprostsze, co można zrobić, to spuścić wzrok. Wbić go w ziemię, gdzieś obok. Byle nie w siebie. Bo mógłby trafić na sumienie. Jakże często zabrudzone, zakurzone… A w naszych czasach, jak chyba w żadnych innych, wolimy mieć kontakt tylko z tym, co higieniczne, co sterylne – zapominając, że to oznacza również: jałowe.

Dawniej człowiek kąpał się w sobotę wieczorem, żeby w niedzielę – dzień święty – być czystym. Zakładał świeże, odświętne ubranie – często po raz pierwszy właśnie do kościoła. Szedł do spowiedzi, by oczyścić się z grzechów. Nie wiem, ile z tego do dziś zostało. Ale wciąż, na święta, sprzątamy mieszkania, trzepiemy dywany, myjemy okna, pierzemy obrusy, robimy porządki. I paradoksalnie – choć pociąga nas ta codzienna, fizyczna czystość – mamy trudność w kontakcie z Czystym Bytem.

To są – jak mi się zdaje – te momenty, gdy stajemy zbyt blisko czegoś, co nas przerasta. I tak chyba jest z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa. Nie wiem, czy chodzi o Jego cierpienie, czy samą czystą świętość. Pewnie jedno i drugie. Człowiek staje u stóp Ukrzyżowanego – i nie potrafi nań zwyczajnie patrzeć, zwyczajnie spojrzeć Mu w twarz. Jakże często jesteśmy gotowi podejść do granicy — lecz nie przekroczyć jej, nawet samym wzrokiem. Stajemy blisko sacrum, w zasięgu tego, czym emanuje – ale nie chcemy być przez nie rozpoznani. Prześwietleni.

Być może tak naprawdę nie chodzi o samo patrzenie – chodzi o udźwignięcie przymrużonego spojrzenia, które pada z wysokości Krzyża. Oczy człowieka nie są zdolne poznać w pełni Jezusa, przejrzeć Jego tajemnicy. Ale spojrzenie Ukrzyżowanego przenika człowieka na wskroś. I w takiej chwili odsłania się cała kruchość naszego jestestwa. Cała niesterylność sumienia. Cała niegotowość ciała i ducha.

To, na co mielibyśmy spojrzeć, ma zbyt wielki ciężar gatunkowy. Jest trudne do ogarnięcia – i dla rozumu, i dla serca. Przepełnione czymś, co nie mieści się w sferze pojęć, ani emocjonalnych reakcji. Tymczasem człowiek poszukuje, ba! – domaga się sensu. Nazwania czegoś. Wyjaśnienia. Uzasadnienia uczuć. Jednak często ten sens po prostu się nie pojawia. Jest tylko ciężar boskiej obecności. I nie wiadomo, co z nim zrobić.

W takich chwilach niektórzy się modlą, a inni – popadają w milczenie. Nie musi w nim być nic z pobożności. To raczej obezwładniający brak sił – szczególnie na skupienie i uważność. Kiedyś natrafiłem na cytat, ponoć z dzieł Simone Weil, który brzmi: „Modlitwa polega na zwracaniu całej uwagi ku Bogu.” Może faktycznie wystarczyłaby nasza uwaga. I może sama w sobie byłaby już modlitwą. Uświęciłaby się tym, na co została skierowana – i trochę tym, że była darem. Ale to wcale nie jest łatwe: być uważnym. Dlatego człowiek w pierwszym odruchu milknie. Nie tyle z pokory – ile z bezradności.

Zdarza się jednak, że dostąpi… łaski. Stoi przed bocznym ołtarzem. Nad nim wisi wielki krzyż. W wysokich lichtarzach palą się świece. Oczy ma przymknięte. Cisza potęguje milczenie. I nagle – ta łaska spływa na niego, niczym ciepła kropelka. I rodzi pytanie: czy bardziej kropla łzy, kropla wosku z ołtarzowej świecy – czy kropla krwi? Niby coś drobnego. Niemal niezauważalnego. Kropla. A jednocześnie coś zupełnie niematerialnego. Jej obecność mówi, że coś się przelało. Że pojawiło się coś więcej, niż potrafimy nazwać. I człowieka może ogarnąć wątpliwość: czy to, co go dotyka, jest prawdziwe? Czy jest znakiem? Czy złudzeniem?

W takich sekundkach człowiek nie śmie sięgać po rozstrzygnięcie – ani rozumem, ani sercem. Woli trwać, niż analizować. Lepiej zamilknąć, niż nazwać coś nieudolnie. I może właśnie wtedy, w tym zawieszeniu, w tej dziwnej sztywności ciała, w tym wstrzymanym oddechu – coś się zaczyna. Coś bardzo delikatnego – i wielkiego zarazem. Może coś niepoznawalnego. Albo ledwie, ledwie uchwytnego.

Zresztą – czy potrafimy w ogóle określić, z czym tak naprawdę mamy tu do czynienia? Niektórzy wtedy mówią, że coś zrozumieli. Inni – że doznali oświecenia. Ale są też tacy, którzy tylko zamyślają się głębiej. Zamykają oczy nie dla poczucia ulgi, ale dlatego, że nie da się już inaczej. Mrok pod powiekami ma w sobie tyle samo przestrzeni, co ten w kosmosie.

A ciemność dla wiary jest naturalnym polem działania. Bo jeśli coś się w niej skrywa – możemy tylko wierzyć, że tam jest. A jeśli to Bóg, wtedy warto pamiętać, że ciemność to nie coś odległego. Gdy jesteśmy w niej zanurzeni, otacza nas ciasno, przylegając do skóry, dotykając źrenic. I stale zamieszkuje nasze wnętrze. Jan od Krzyża pisał: Żyj w wierze i nadziei, choćbyś chodziła wśród mroków, bo w tych mrokach Bóg zbliża się do duszy.”  A w innym miejscu czytamy, że: „wzrok, który powinien by prowadzić do Boga, pierwszy uwodzi […] i oszukuje. Jeśli więc chcemy być pewni drogi, musimy zamknąć oczy i wejść w ciemności.” Może właśnie o to chodzi. Może to poznanie odbywa się po omacku. Nie ma pewności. Tylko jakaś otwarta przestrzeń.

Zamknięte oczy nie zawsze więc są ucieczką. Czasem są sposobem innego widzenia. Ale nawet wtedy nie da się z pełnym przekonaniem powiedzieć: widzę. Można co najwyżej przypuszczać. Nie z braku wiary – raczej z ostrożności. Z uczciwości wobec czegoś, co wymyka się słowom i zmysłom.

Bo zdarzają się chwile, po których wystarczy westchnąć z satysfakcją, że po prostu były. I że się je przeżyło – nie uciekając. Takich chwil wszystkim z okazji Wielkiej Nocy życzę.

Niech podsumowaniem powyższych słów będzie wiersz, który w tym samym duchu stworzyłem kilka lat temu:

Kropla

Stoję u stóp –
przygwożdżonych do belki.
Lichtarz wywyższa migotliwy blask.
Brak mi sił, by podnieść oczy,
by udźwignąć tamto spojrzenie,
które prześwietla mnie na wskroś.

Mam tyle odwagi, by tkwić
ze wzrokiem wbitym w ziemię,
tuż obok sumienia.
Powietrze stężało –
zakleszcza ruchy.

Kropla ześlizgnęła się
z utajenia – na skraj skóry.
Zastygła woskową grudką,
a może… zakrzepła.

Nie śmiem sprawdzić,
czego dostąpiłem.
Oddech woskowieje.
Wolę zamknąć powieki.

Zamykam –
i… chyba wreszcie widzę.

Coffeelosophy LXII – czyli chwała zwyciężonym

Od kilku lat w pliku z notatkami czekał temat Pyrrusa. Miałem kilka refleksji, zebrałem kilka cytatów, aby je nimi podeprzeć. I jakoś brakowało impulsu do zamiany tego w tekst. Bodźcem okazał się ostatni „List Joński”, w którym mowa jest o Białej Róży – niemieckiej organizacji antynazistowskiej, której działacze poświęcili życie dla wyższej sprawy.

Bywają decyzje, które z góry skazane są na porażkę. Bywają działania, których skutki oceniamy nie miarą sukcesu, lecz wagą intencji. I pojawiają się tacy ludzie – jak Sophie Scholl z Białej Róży – idealiści, stający do walki najpewniej z pełną świadomością jej beznadziejności. Wszak nazizm w 1942 i 1943 roku miał za sobą ogromną, dobrze zorganizowaną machinę, w której działały miliony ludzi – a Biała Róża to garstka działaczy, rozrzucających ulotki. Trudno nie zadać sobie pytania: dlaczego się na to porwali? Czy warto poświęcić to, co najcenniejsze: życie! w sytuacji, gdy nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo? Czy szlachetna postawa i moralny sprzeciw ma sens, kiedy realnie niczego się nie zmienia? Według Kanta działanie nie traci moralnego uzasadnienia bez względu na efekt – bo moralność nie zależy od skutków działania.

To dość niepokojące pytania. Ich echo wybrzmiewa również w naszej historii – szczególnie głośno podczas ocen Powstania Warszawskiego. Do dziś przez wielu uznawane jest za akt desperacji, niepotrzebnego rozlewu krwi, za moralne zwycięstwo o dramatycznym koszcie. Przecież – w wymiarze militarnym – nie przyniosło pożądanych rezultatów. Trudno się z tym spierać; miasto legło w gruzach, zginęły tysiące ludzi. Wielu z tych, którzy przeżyli, zostało naznaczonych traumą do końca życia. Czy można usprawiedliwić taką cenę? Czy można usprawiedliwić decyzję przywódców powstania? Czy nie gloryfikujemy ofiar, by przesłonić rzeczywiste koszty ich decyzji?

Gdy Pyrrus, król Epiru, wygrał bitwę z Rzymianami kosztem ogromnych strat w ludziach, miał powiedzieć: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni.” Te słowa można przywoływać, gdy próbujemy zrozumieć sens działań, które kosztują zbyt wiele, a dają zbyt mało. Czy warto poświęcać życie, przy znikomych szansach powodzenia? Pisarka Trudi Canavan przestrzega: „Czasem lepiej jest nie atakować wcale, niż walczyć bez pewności zwycięstwa.” A jednak są chwile, gdy atak – choć szaleńczy – wydaje się jedyną moralnie możliwą drogą.

Może niektóre czyny, niektóre akty nie są po to, by prowadzić do triumfu. Możliwe, iż są po to, by dawać świadectwo. Pokazać, że człowiek to nie tylko trybik w machinie przetrwania, że bywa zdolny do gestu, który przekracza logikę użyteczności. Heroizm skazańców z Białej Róży, podobnie jak walka powstańców, być może nie przyniosły oczekiwanych zmian w rzeczywistości, ale były – i pozostały – przypomnieniem, że istnieją wartości, za które warto oddać życie. Warto – choćby po to, by nie zaprzeczyć samemu sobie, swojemu człowieczeństwu w jego godnościowym wymiarze.

Inna pisarka – Ewa Stachniak stwierdziła: „Zwycięstwo to jeszcze nie wszystko. Równie istotna jest jego cena.” Ale jeśli w ostatecznym rozrachunku ceną jest człowieczeństwo – to może lepiej przegrać po stronie dobra, niż przetrwać po stronie, której nie da się obronić moralnie. W chwili próby taki dylemat musi być dotkliwym doświadczeniem – a może przeciwnie, może w duszach bohaterów wątpliwość w ogóle się nie pojawia. I nawet jeśli idą na pewną śmierć, mają przekonanie o słuszności. W tym duchu wybrzmiewa tytuł opowiadania Elizy Orzeszkowej: „Gloria victis” – chwała zwyciężonym. A jej słowa są jeszcze bardziej wymowne: „Z dziś zwyciężonych dla jutrzejszych zwycięzców powstają oręże i tarcze.”

Z innej strony patrząc, nie potrafię uciec od myśli, że to heroiczne poświęcenie bywa też… gestem na pokaz. Może podświadomie liczymy, że ktoś to dostrzeże, zapamięta, zrozumie i wyciągnie właściwe wnioski. Że nawet jeśli świat się nie zmienił, to przynajmniej ktoś będzie wiedział, że nie wszyscy się poddali. Że ktoś próbował. Tylko co, jeśli nikt tego nie zauważy? Jeśli ulotki zginą w śmieciach, krew wsiąknie w piach, pamięć zaginie? Czy wtedy złożona ofiara traci sens?

Nie sposób dać jednoznacznej odpowiedzi. I być może właśnie to czyni pytanie tak ważnym. Może wartość takich działań nie leży w rezultacie, lecz w samym ich zaistnieniu. Może nie chodzi o to, by przyniosły zwycięstwo, lecz by przypomniały, że człowiek posiada w sobie przestrzeń, w której wolna wola, niepodległość sumienia, nieugiętość moralna są ważniejsze niż życie.

Sophie Scholl – świadoma, że zginie – nie odwołała swoich słów. Nie zaprzeczyła własnym przekonaniom, nie próbowała żadnych gestów uległości, by ocalić życie. Można się zastanawiać, czy takie bohaterstwo pozbawione szans na sukces nie ociera się o fanatyzm lub pychę. Nie wiemy, czy myślała o tym, że oczy wielu uczciwych, porządnych ludzi skierowane są na nią. Jej śmierć mogła zatem być niejako na pokaz? Może i tak, może chciała swoją ofiarą coś zamanifestować. A jeżeli nawet – to był to pokaz odwagi, godności i prawdy. Świadectwo, które może dawać siłę innym, również stającym wobec beznadziejności. Byle tylko o Białej Róży usłyszeli. „Nie jest zwycięzcą ten, co zwyciężył, jeżeli zwyciężony nie uznał swej klęski” – pisał Enniusz. A Sophie, choć pokonana, nigdy się nie poddała.

Ale jest jeszcze inna postawa. Rzadziej widoczna, pozbawiona patosu, bardziej cicha niż szumnie heroiczna. Postawa tych, którzy nie rzucają ulotek z balkonów, nie walczą z bronią w ręku, nie idą na szafot – ale codziennie, uparcie, stawiają opór złu w jego najbanalniejszych formach. Nie przez spektakularny gest, lecz przez sumienność, nieugiętość, uczciwość. Przez to, że nie podpiszą fałszywego dokumentu. Że nie wydadzą drugiego człowieka. Że zachowają godność, nawet gdy nikt nie patrzy.

Takimi byli ci, którzy działali w ukryciu, w cieniu, daleko od jupiterów historii. Częstokroć bezimienni bohaterowie, którzy ukrywali Żydów, przekazywali jedzenie, pisali listy, fałszowali dokumenty, przemycali ludzi i broń, pomagali partyzantom… ryzykowali nie po to, by stać się symbolem, ale dlatego, że czuli, iż tak trzeba. Ich wybory były może mniej dramatyczne, ale równie ludzkie. Opór wobec zła nie zawsze musi mieć formę jawnego protestu. Czasem jest to ciche „nie”, powiedziane w duszy. I to też jest sprzeciw, równie moralny, choć pozbawiony braw i pomników. Nie każdy z nas będzie Sophie Scholl. Ale każdy może być tym, który nie milczy – nawet jeśli mówi tylko szeptem.

Ważniejsze jest nie zwycięstwo, lecz właściwe wykorzystanie zwycięstwa” – pisał Ajschylos. A może i przegrana ma swoją wartość – jeśli tylko zostanie właściwie odczytana. Może ją też da się przekuć w jakiś rodzaj wiktorii. Wiem, że człowiek ma taką naturę, że woli choćby pyrrusowe zwycięstwo, byle zwycięstwo. Ale to moralne nie jest mniej wartościowe. A czasem tylko wewnętrzny bunt, niemy sprzeciw jest możliwy. I już to zdaje się wystarczać do wystawienia chwalebnej oceny. Za wybór postawy, a nie możliwego rezultatu.

I, jak sądzę, nie trzeba okoliczności wojny, by sprzeciw i bunt okazał się koniecznością. Nie trzeba dyktatury, by czuć, że deptane są prawa i wartości. Czasem wystarczy codzienność – przeciętna, niby poukładana, „normalna” – w której nagle okazuje się, że słowa polityków straciły wartość, że obietnice były tylko przynętą, a decyzje podejmowane w świetle dnia rozmijają się z tym, co deklarowano podczas wieczoru wyborczego.

W kraju, w którym nie toczy się wojna, można poczuć się bezsilnie, niemal tak samo jak w kraju ogarniętym reżimem – zwłaszcza gdy przychodzi rozczarowanie, gdy demokracja staje się fasadą, a obywatel przestaje mieć wpływ na bieg spraw. Wtedy również rodzi się potrzeba sprzeciwu – może nie dramatycznego, może nie kończącego się w więzieniu czy tym bardziej na szafocie, ale jednak istotnego. Bo wyrosłego przeciw pogardzie, ignorancji, korupcji, cynizmowi i obojętności. To też jest walka – tylko toczona w innej scenerii. Nie tyle o życie, ile o jego jakość i… o sens. O wartości, które miały być fundamentem. Nawet, gdy brzmi to jak naiwność.

W takich momentach pojawia się racjonalistyczna pokusa, by wzruszyć ramionami i skonstatować: „To nic nie da”. Ale właśnie wtedy trzeba pamiętać i o Sophie, i o tych cichych, którzy robili swoje – nie dla pustego efektu, nie dla kamer i nagłówków w mediach. Tylko dlatego, że nie chcieli brać udziału w czymś niemoralnym. To bodaj najprostsza forma oporu: nie zgodzić się na świat, który przestaje licować z sumieniem. Choćby miało to oznaczać samotność i nierzadko konieczność pogodzenia się z niemożnością zwycięstwa.

Przyszły mi na myśl jeszcze inne obszary nieosiągalnego zwycięstwa, ale jedynie je zasygnalizuję, jako przyczynek do czyjejś osobnej refleksji. Weźmy przykładowo rywalizację sportową. Jest podejmowana przez zawodników, którzy mają zupełną świadomość, iż nie staną na podium. A jednak startują, widzą w tym sens. Choć okupione jest to morderczym wysiłkiem, godzinami treningu, kontuzjami, wyrzeczeniami, zaniedbaniem relacji rodzinnych… Czy warto? Podobnie wygląda rywalizacja w konkursach i festiwalach, w debatach i dyskusjach. Na polu zawodowym, naukowym, artystycznym… Coś jest takiego w człowieku, że podejmuje ofiarne działania, nawet będąc na z góry straconej pozycji. Co to takiego…?

Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam we czwartek, 10 kwietnia o godzinie 18:00 do Restauracji Radiowa, ul. Strzelców Bytomskich 8. Temat brzmi: Chwała zwyciężonym. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i poczuć się zwycięzcą moralnym.

Wieczór poezji Karola Wojtyły z udziałem Pogadalni

Członkowie Pogadalni zaangażowali się w niezwykłe wydarzenie, jakim był „Wieczór z poezją Karola Wojtyły – w 20. rocznicę śmierci”.

W niezwykle refleksyjnej atmosferze, 2 kwietnia 2025 roku odbył się wyjątkowy wieczór poświęcony poezji Karola Wojtyły. Miało to miejsce w murach Miejskiej Biblioteki im. Jana Pawła II. Wydarzenie, zorganizowane przez Stowarzyszenie Ludzi Aktywnych Horyzonty, zgromadziło licznych miłośników poezji i duchowości. W spotkaniu dodatkowo udział wzięli uczniowie z Liceum Ogólnokształcącego nr II w Opolu oraz członkowie Stowarzyszenia Doradztwa Filozoficznego Pogadalnia.

Wieczór rozpoczął się od symbolicznego wejścia uczniów niosących świecę, księgę i lampion – były to rekwizyty podkreślające duchowy charakter wydarzenia. W tej roli wystąpili: Nikola Kmita, Aldo Cortesi i Mateusz Grześkowicz. To właśnie młodzież zainaugurowała recytację wierszy Wojtyły, sięgając po utwory z jego wczesnego zbioru „Renesansowy Psałterz”, które poeta tworzył w wieku zbliżonym do ich własnego.

W dalszej części wieczoru na scenie pojawili się członkowie Stowarzyszenia Horyzonty i Pogadalni: Justyna Soppa, Olivia Kucharska, Michał Półtorak oraz Piotr Leśniak, którzy odczytywali późniejsze utwory Karola Wojtyły. Recytacje były przeplatane filozoficznymi refleksjami i komentarzami dotyczącymi poezji, które przedstawiali współprowadzący: Marcin Podolan oraz wspomniany Piotr Leśniak – filozof z Uniwersytetu Opolskiego. Kolejni występujący przekazywali sobie symboliczne światło – zamknięte w lampionie, co nadawało całości metaforyczny wymiar kontynuacji myśli i duchowości.

Dodatkowym elementem wzbogacającym wydarzenie była prezentacja multimedialna, na której wyświetlano ilustracje odnoszące się do treści recytowanych utworów. Całość wieczoru zwieńczyło wspólne odczytanie poematu „Rozważania o śmierci”. Każdy z obecnych na scenie czytał fragment, a następnie opuszczał scenę. Ostatni recytujący zamknął księgę i zszedł, pozostawiając pustą scenę, na której wyświetlono film z pogrzebu Jana Pawła II, ukazujący moment symbolicznego zamknięcia przez wiatr ułożonej na trumnie księgi.

Wieczór z poezją Karola Wojtyły pozostawił głębokie wrażenie na uczestnikach, stając się okazją do zadumy nad twórczością Papieża-Polaka oraz nad przemijaniem i duchową spuścizną, jaką pozostawił. Było to wydarzenie pełne refleksji, emocji i niezwykłej symboliki, które na długo pozostanie w pamięci jego uczestników.

Fot. Łukasz Kołtowski

LISTY JOŃSKIE – epistoła 4


Listy Jońskie to listy pisane od początku i z zasady źródłowo. Tak jak filozofia zaczyna się w jońskich koloniach greckich (w Milecie i Efezie) od pytań o początek i zasadę (słowo arche znaczy i jedno i drugie) listy dotyczą tego, co się dzieje aktualnie w Pogadalni, dotykając jej zasad i pierwotnych założeń.

Pomysłodawczynią i inicjatorką jest Justyna Jonek

 


Drogi Piotrze!
 
Niedawno na spotkaniu Pogadalni Filozoficznej rozmawialiśmy o wielu rzeczach, lecz jedna szczególnie mnie poruszyła. Myślę tu o zagadnieniu godnej śmierci. Wspomniałam między innymi o Januszu Korczaku czy Białej Róży. Chciałabym dzisiejszy List Joński poświęcić Białej Róży właśnie i zapytać o Twoje przemyślenia i odczucia.
 
Rozpocznę od Sophie Scholl.
Sophie Magdalena Scholl to niemiecka działaczka antynazistowskiego ruchu oporu w czasach III Rzeszy. Dorastała w Ulm. Wstąpiła do Bund Deutscher Mädel (BDM), żeńskiej sekcji Hitlerjugend. W 1940 roku zaczęła zdobywać doświadczenie z pedagogiki wczesnoszkolnej. W 1942 roku podjęła studia z zakresu biologii i filozofii. Podczas ferii międzysemestralnych została zmuszona do pracy w jednym z zakładów zbrojeniowych w Ulm. Jej brat studiował medycynę na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium.
 
Razem przyłączyli się do BIAŁEJ RÓŻY, działającej od czerwca 1942 do lutego 1943 roku niemieckiej organizacji antynazistowskiej o orientacji chrześcijańskiej. Członkami byli: Hans Scholl, Sophie Scholl, Christoph Probst, Alexander Schmotell, Willi Graf. Szóstym członkiem i liderem grupy został profesor Kurt Huber. Postawili sobie zadanie: obalenie systemu nazistowskiego pokojowymi metodami.
Uważasz, Piotrze, że to było możliwe? Można było obalić system nazistowski?
 
W 1943 roku wszyscy członkowie Białej Róży podczas pokazowego procesu przed Trybunałem Ludowym zostali skazani na śmierć przez ścięcie (sędzią był Roland Freisler). 22 lutego wyrok wykonano.
 
18 lutego 1943 roku Willi Graf na korytarzu uniwersytetu spotkał Sophie i Hansa Schollów. Hans trzymał w ręku walizkę. Na korytarzach było spokojnie. Sophie i Hans poszli na najwyższe piętro, a potem garściami wyjmowali z walizki ulotki i rzucali je pod drzwi sal wykładowych. Niezauważeni opuścili budynek. Ale Sophie powiedziała nagle, że musi wrócić. Jest jeszcze trochę ulotek, nie mogą się zmarnować. Jak myślisz – czy w tym momencie przeznaczenie wysunęło swe ostrze?
 
Sophie wraca z bratem i zrzuca z drugiego piętra krużganka to, co zostało w walizce. Rodzeństwo nie wie, że tym razem obserwuje ich woźny, Jakub Schmid. Zdeklarowany nazista zagradza im drogę i krzyczy, że są aresztowani. Nie stawiają oporu. Jakub Schmid dzwoni po gestapo.
 
Sophie pierwsza idzie na szafot. Budzi powszechny szacunek. Naczelny kat Trzeciej Rzeszy, Johann Reichhart, powie potem, że nigdy nie widział, żeby ktoś umierał tak godnie. Ostatnie słowa Hansa brzmią natomiast: „Niech żyje wolność”.
 
Z okazji 60. rocznicy śmierci Sophie Scholl wydano drukiem jej korespondencję z narzeczonym Fritzem Hartnaglem, synem przedsiębiorcy z Ulm. Poznali się podczas zabawy tanecznej, mieszkali razem kilka tygodni w Weimarze, w czasie gdy Fritz pełnił tam funkcję oficera szkoleniowego. Hartnagel o egzekucji Sophie dowiedział się w szpitalu wojskowym we Lwowie, po tym jak odniósł rany podczas bitwy stalingradzkiej. W ostatniej chwili został wywieziony samolotem z rejonu walk. Przeżył wojnę. Ożenił się ze starszą siostrą Sophie Elizabeth i pełnił funkcję sędziego. Do swojej śmierci w 2001 roku był zaangażowany z działalność pokojową i antyatomową.
 
Szósta ulotka Białej Róży (ta, z którą przyłapano Schollów) trafiła do rąk Niemców odmienną drogą niż przewidywali autorzy. Inny opozycjonista (hrabia Helmut von Moltke) związany z tak zwanym Kręgiem z Krzyżowej przekazał swoimi kanałami treść ulotki na Zachód. Parę miesięcy po śmierci Schollów alianckie samoloty zrzuciły ją nad Rzeszą w milionach egzemplarzy jako MANIFEST MONACHIJSKICH STUDENTÓW.
 
Mnie najbardziej poruszają listy i notatki Sophie Scholl. Ukazują ją jako kobietę wrażliwą na piękno natury i ludzkie nieszczęście. W jej listach pojawia się często cytat Jacques’a Maritaina.
 
Il faut avoir l’esprit dur et le coeur tendre.
 
(Trzeba posiadać twardego ducha i miękkie serce).
 
Sophie Scholl zajmowała się w swoim dzienniku także intensywnie tematem harmonii duszy.
 
Ich merke, dass man mit dem Geiste (oder dem Verstand) wuchern kann, und das die Seele dabei verhungern kann.
 
Briefe und Aufzeichnungen, s. 245
 
(Zauważyłam, iż można posiadać żywego ducha [lub umysł], ale jednocześnie dusza może umierać z głodu).
 
Jej myśli budzą we mnie coś żywego. A Ty jak je odczuwasz?
 
Justyna

 


Respons


Droga Justyno!

Nasze Listy Jońskie wydają się różnorodne tematycznie, jednak łączy je kwestia obecności Boga w świecie. Nigdzie nie widać jej tak wyraźnie jak w heroicznym życiu świętych. Sophia i Hans Scholl na tle  mroku jaki rozlał się w latach trzydziestych na sumienie narodu niemieckiego to światła Logosu, widoczne z oddali. To nie giganci niemieckiego rozumu – filozofowie jak Heidegger czy psychologowie jak Jung  świecili w tym mroku, wskazując drogę niemieckiej pogubionej duszy, lecz właśnie Schollowie. 
 
Czy można było pokojowo obalić nazizm? Tak, nazizm można obalić tylko pokojowo. System nazistowski nie zniknął przecież całkowicie, po zdarciu swastyk z fasad budynków. Nie da się systemu nazistowskiego obalić  dopóki będzie istnieć bezduszna biurokracja, gotowość zastępowania sumienia poprawnością polityczną, gotowość do eutanazji motywowanej ekonomicznie czy przyzwolenie na eugenikę. Z totalitaryzmem w sferze sumienia walczymy nieustannie. Cieszę się że są jeszcze tacy młodzi ludzie jak Ty, którzy czują ducha jaki ożywiał Edytę Stein, Schollów czy Wiktora Frankla. Nasze umęczone dusze ciągle potrzebują światła. 
 
Pozdrawiam  Piotr

Coffeelosophy LXI (cz.3) – czyli Ojciec Strach (i córka Moralność)

Snując rozważania o strachu docieramy do ostatniej części; jeśli ktoś nie czytał lub nie pamięta dwóch poprzednich, to jest dobry moment by sięgnąć do wcześniej publikowanych fragmentów.

Zastanawiałem się, czy strach jest jedynym motywem zaniechania złych uczynków. Wątpliwość powstała nie bez powodu. Zdarza się wszakże, iż ludzie nie robią czegoś nagannego, bo ogarnia ich współczucie dla potencjalnej ofiary. Nierzadko zaś pokrewna mu litość. Rzecz jasna nie dotyczy to psychopatów, czy sadystów. Natomiast ludzie wrażliwi wyobrażają sobie, jaką przykrość lub krzywdę wyrządziłby ów postępek, gdyby dotknął ich samych i odstępują odeń. Oto wrażliwość staje na straży moralności. Co jednak leży u jej podstaw? No cóż. Gdy jest nam przykro na samą myśl, jak moglibyśmy kogoś skrzywdzić, to przykrość owa zmienia nasz stan na gorszy. W podświadomości powstaje przeczucie, iż to doznanie może nam towarzyszyć jeszcze przez jakiś czas po wyrządzeniu krzywdy. Taka prognoza pewnie wzbudzi pragnienie, aby tego uniknąć. Z kolei zdanie sobie sprawy z odpowiedzialności może wywołać poczucie winy, które również jest nieprzyjemnym, a może nawet dotkliwym przeżyciem. Tracimy spokój ducha. A tego przecież, jak każdej innej straty, chcielibyśmy uniknąć. Czy to nie wskazuje na jakiś rodzaj strachu? W tym wypadku przed samo-ukaraniem, jakim są wyrzuty sumienia.

W porządku, powie ktoś, ale przecież moralność nie określa tylko złych uczynków, lecz wskazuje również te pożądane. Prawda. Do tego przyzwoite postępowanie wynika z różnych pobudek. Czasem moralność oparta na religii nakłada obowiązek dobroczynności. Ma to być warunkiem dostąpienia nagrody wiecznej. Mamy tu więc strach przed utratą szansy na raj. Co jednak, gdy moralność nie zmusza nikogo, by wyświadczał dobro, a mimo to ludzie się tego podejmują? Część takich zachowań można wytłumaczyć wspomnianą empatią. Współodczuwanie popycha nas do pomocy potrzebującym, inaczej będziemy się winić za bezczynność. Czytaj dalej

LISTY JOŃSKIE – epistoła 3


Listy Jońskie to listy pisane od początku i z zasady źródłowo. Tak jak filozofia zaczyna się w jońskich koloniach greckich (w Milecie i Efezie) od pytań o początek i zasadę (słowo arche znaczy i jedno i drugie) listy dotyczą tego, co się dzieje aktualnie w Pogadalni, dotykając jej zasad i pierwotnych założeń.

Pomysłodawczynią i inicjatorką jest Justyna Jonek

 


Drogi Piotrze!
 
Dawnośmy do siebie nie pisali. Widocznie tak musiało być. Jest czas pisania listów i czas milczenia. Jednak kiedy napisałam do Ciebie List Wigilijny, Ty dyskretnie wspomniałeś o Listach Jońskich. „Dajmy szansę Słowu, żeby się przez nas wyrażało” – napisałeś.
 
Przyszła mi do głowy myśl – a może jesteśmy za mali, by pozwolić przejawiać się i poprowadzić Słowu? Nie jest łatwo być przejrzystym wobec Światła, które przeszywa Duszę. Są różne zaciemnienia, załamania, obszary rezygnacji i inne przestrzenie, które sprawiają, że to, co Istotne, rozdrabnia się i znika w codzienności… Czasem może nas poprowadzić Siła Wewnętrzna, czasem sam Najwyższy, a czasem Drugi Człowiek. I tak się to jakoś toczy…
 

Czytaj dalej

Coffeelosophy LXI (cz.2) – czyli Ojciec Strach (i Matka Natura)

Dawno, dawno temu, kiedy przeciętni ludzie byli od nas niżsi i bardziej owłosieni, urodził się pewien człowiek – równie niepokaźny i kosmaty, ale o wnikliwszym spojrzeniu na świat. A może o większej wrażliwości bądź inaczej ukierunkowanej ambicji.  Człowiek ten, podobnie jak inni, przyglądał się otaczającej go przyrodzie. Jego uwagę przyciągnęło, między innymi, stado drapieżników. Imponowała mu ich siła, zwinność, sprawność i skuteczność. Czuł wobec nich autentyczny respekt, ale tego rodzaju, w którym szacunek miesza się z grozą. Czuł wobec nich podziw i zazdrość.

Obserwując i analizując ich organizację życia w stadzie – no dobrze, przesadziłem – gapiąc się na to, jak żyją… spostrzegał pewne prawidłowości. Któregoś dnia samica z trudem upolowała jakieś bydlątko i z niemałym wysiłkiem przywlekła do legowiska. Zbiegły się jej młode i pozostałe osobniki. Nim którykolwiek zdołał zatopić kły w ciepłym mięsie, wparował między nie najsilniejszy w stadzie samiec, rozgonił niedoszłych biesiadników i sam zabrał się do konsumpcji. Kiedy indziej, w okresie godowym samce rywalizowały o samice, najsilniejszy miał pierwszeństwo wyboru, a sama wybranka niewiele do powiedzenia. Innym razem, przewodnik stada – gdy jego rywalowi urodziło się dorodne potomstwo – zagryzł młode, by przerwać tę linię genów. Nie baczył na to, że tym samym uszczuplił liczebność i osłabił stado. A kiedy na ich terytorium zaczęło brakować zdobyczy, zwierzęta ruszyły do walki o sąsiedni obszar, zabijając nawet przedstawicieli własnego gatunku z innego stada. Czytaj dalej

Na święta – radosnego sumienia!

Sumienie to – biorąc pod uwagę tysiące lat ludzkości – stosunkowo nowy wynalazek. I najwidoczniej jeszcze niedopracowany. Najsmutniejsze jest to, że ledwie zaczęło się na dobre rozwijać i konkretyzować, człowiek postanowił je zagłuszyć i zepchnąć na margines.

Najdawniejsi starożytni nie posługiwali się pojęciem sumienia. Nie znali go. A może… po prostu nie mieli sumienia. Nie słyszeli wewnętrznego głosu moralnego. I dlatego nie musieli wynajdywać dlań żadnej nazwy. Czyżby zatem sumienie pojawiło się w ludziach z czasem, czyżby wyewoluowało w pewnym momencie, na jakimś granicznym etapie społecznego rozwoju. Czy może przykładowo w ludzkim mózgu rozwinął się lub uaktywnił pewien obszar, który zajął się sądami moralnymi? A może w złożonej sferze ludzkiej psychiki ujawniła się pewna funkcja, która u starożytnych była uśpioną zdolnością.

Założenie, jakoby starożytni byli pozbawieni sumienia wydawałoby się wygodne. Człowiekowi bez sumienia łatwiej popełniać najohydniejsze z czynów, a przecież historia starożytna obfituje w takowe. Brak sumienia byłby jednym z prostszych wyjaśnień dla podłości i okrucieństw. Rzecz nie jest jednak taka prosta, bo do podobnych czynów zdolni byli ludzie i w późniejszych epokach. Nawet w tych, które już – zależnie od opcji: wykształciły albo odkryły a w każdym razie zdefiniowały sumienie. Czytaj dalej

Coffeelosophy LXI (cz.1) – czyli Ojciec Strach

Wahałem się, czy najpierw wysunąć pewną tezę, a potem ją obszerniej bronić, czy też snuć pewien wątek i zakończyć go stosowną konkluzją – ową tezą właśnie. Jako, że druga droga wydała mi się trudniejsza, to… ma się rozumieć ją wybrałem. Najwyżej będę żałował.

Zacznę od mojego rozumienia strachu. Należy on do najbardziej pierwotnych odczuć i rozpowszechniony jest wśród chyba wszystkich żywych istot z jako tako wykształconym układem nerwowym. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, iż był jednym ze spiritus movens organizmów. Natura, okazuje się, wyposażyła nas w bardzo proste mechanizmy, pobudzające do aktywności, a cała reszta to już nadbudowane metody, sposoby i koncepcje działania. Bo co właściwie zmusza zwierzęta by ruszyły się z miejsca? Przemieszczają się po to, aby zdobyć pokarm, nie stać się pokarmem lub rozmnażać się. Te zachowania są związane z mniej lub bardziej instynktownym strachem. Obawą, ażeby nie zginąć, aby zachować gatunek. I w zasadzie sprowadzają się do jednego – by nie stać się czyimkolwiek pokarmem. Dlatego zwierzęta ruszają w poszukiwaniu pożywienia, uciekają przed drapieżnikami i niebezpieczeństwami przyrody nieożywionej, starają się znaleźć partnera do reprodukcji i odpowiednie miejsce dla potomstwa… krótko mówiąc poruszają się, by nie zostać li tylko pokarmem drapieżnika, padlinożercy tudzież robaków ścierwojadów. A za tym wszystkim stoi – niejako wpisany w geny – strach. No dobrze, a czym on jest?

Spróbuję odpowiedzieć z perspektywy człowieka (bo ta jest mi bliższa). Moim zdaniem jego mechanizm jest prosty – człowiek się boi, gdyż nie chce czegoś stracić. Jest to zespół reakcji psychicznych i fizycznych, jakie nam towarzyszą zawsze, gdy przeczuwamy lub przewidujemy niekorzystną dla nas zmianę – czyli wówczas, kiedy możemy utracić coś, co aktualnie posiadamy (choćby i to było marne), na rzecz czegoś gorszego. Gdy boimy się bandyty lub dzikiego zwierza, to chodzi o utratę poczucia bezpieczeństwa, kiedy boimy się ośmieszenia, krytyki lub pomówienia, to dlatego, że grozi nam utrata reputacji, gdy boimy się bólu i choroby, to związane jest to z utratą zdrowia, jak boimy się czyjejś śmierci lub odejścia, to nie chcemy utraty bliskiej osoby, bojąc się złodzieja lub komornika, tak naprawdę boimy się utraty dóbr materialnych… etc. Można więc mówić, że za ludzkim strachem kryje się prawdopodobieństwo zagrożeń, ale de facto jest to pragnienie uniknięcia strat. Ot i tyle. Czytaj dalej

Coffeelosophy LX – czyli gwałt wolnej woli.

Na niedawnym spotkaniu filozoficznym w Muzeum Śląska Opolskiego poruszana była kwestia wolnej woli. Autor wystąpienia dr Grzegorz Francuz starał się rzetelnie przedstawić różne punkty widzenia na to zagadnienie, sięgając zarówno do historii myśli filozoficznej jak i do przekonań religijnych – co zresztą niejednokrotnie się pokrywa lub przynajmniej zazębia. Nie będę tu przytaczał wspomnianych przez niego nurtów ani przykładów wielowiekowych sporów na tym tle – łatwo znaleźć na ten temat mnóstwo informacji w literaturze tudzież w Internecie. Podzielić się za to chciałem refleksją, jaka mnie naszła później.

Co prawda osobiście mam spore wątpliwości, czy człowiek posiada wolną wolę, lecz nie przeszkadza mi to snuć rozważań wokół sytuacji, gdy zakłada się istnienie takowej wolności. Akurat złożyło się tak, że wkrótce po wspomnianym wykładzie w muzeum był dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki. Jest to czas, w którym wierzący wyjątkowo aktywnie ślą do Boga modlitwy za dusze zmarłych.  Proszą Wszechmogącego o zmiłowanie i wpuszczenie tych dusz do raju. Można by rzec, iż tą samą życzliwość, którą okazywali komuś za życia, kontynuują po jego śmierci, bo nadal im zależy na tym, aby daną duszę spotkał jak najlepszy los.

Dbanie o dobro dusz nie jest rzeczą nową. Już w starożytności znajdujemy przykłady na to, jak wyznawcy różnych religii żywili przekonanie, że uczciwe, dobre, pobożne życie pozwala cieszyć się łaską bogów a po śmierci gwarantuje duszy nagrodę. Ba! nawet niektóre prehistoryczne ślady o tym świadczą. Liczne pochówki wskazują na wiarę w jakiś dalszy los zmarłego, w jakąś wędrówkę do innej krainy. Żywi, którzy go żegnali, chcieli jakoś w tym pomóc. Wkładano do grobów broń lub przydatne przedmioty, czasem jedzenie, amulety lub po prostu kwiaty, aby dalsza podróż była przyjemniejsza. Czytaj dalej

1 2 20