Na spotkaniu poświęconym wolności milczenia padały rozliczne refleksje związane z tym zagadnieniem. Nie brakowało buddyjskiego podejścia, które w milczeniu dostrzegało sposobność okiełznania umysłu, skupienia i medytacji, a tym samym doskonalenia duchowego. Rzecz jasna nasunęły się skojarzenia z zakonami kontemplacyjnymi i ślubami milczenia. Jak już o tym wspominałem, budzi się we mnie podejrzenie, że mnich, obierający sobie drogę milczenia – wiedząc, że w ten sposób można zbliżyć się do doskonałości – cokolwiek grzeszy pychą.
Skoro już przy stanie duchownym jesteśmy; rozważano też kwestię milczenia spowiednika. W moim odczuciu trochę nietrafnie, gdyż milczenie spowiednika, czy podobne doń milczenie adwokata – nie wpisują się w temat „wolności milczenia”. W ich przypadku należy raczej mówić o przymusie, czy nakazie milczenia i dochowania tajemnicy. Aczkolwiek, z drugiej strony, mogą znaleźć się (i pewnie niejednokrotnie tak bywa) w sytuacji, gdy nie tyle czują się zmuszeni do milczenia, ile cieszą się, że wolno im je zachować.
Wspomniałem osobę adwokata, więc przypomnę jeszcze wyświechtany frazes, iż milczenie oznacza przyznanie się do winy – i podobny banał: że tylko winny się broni. Zatem zarówno milcząc, jak i mówiąc w swej obronie jednako dowodzimy o swojej przewinie. Paradoks? Może tylko relatywizm.
Zastanówmy się jeszcze nad inną kwestią. Czy milczeć, to nic nie mówić? Czy chodzi tylko o nie wypowiadanie słów, nie informowanie o czymś, brak werbalnej komunikacji? Wydaje się, że nie. Przecież milczenie ma miejsce również wówczas, gdy ktoś nie krzyczy, nie piszczy, nie nuci. I milczeniem jest też sytuacja, kiedy ktoś nie pisze, nie maluje, nie komponuje, nie rzeźbi, nie projektuje… ogólniej rzecz biorąc: nie tworzy, nie wyraża czegoś innymi środkami niż wypowiedź głosowa. Nawiasem mówiąc, nasuwa mi się pytanie, czy zakonnik po ślubach milczenia ma prawo pisać i publikować albo przekazywać jakieś treści np. malarstwem sakralnym.
Osobiście najbardziej zainteresowany jestem zagadnieniem milczenia, jako przyzwolenia na coś. Wciąż broni się wolności słowa, swobody wypowiedzi, a co z wolnością milczenia. Czy wolno nam milczeć? Zwłaszcza, gdy dostrzegamy jakieś zło. Czy mamy moralne prawo milczeć, kiedy komuś dzieje się krzywda, kiedy spotykamy się z niesprawiedliwością? Albo gdy zajmujemy społecznie taką pozycję, że wręcz oczekuje się od nas i wymaga zabrania głosu w jakimś temacie. Czyż korzystanie z takiej wolności milczenia nie jest ciężarem na sumieniu? A może ze względu na wszechobecne przykłady niedoskonałości świata powinniśmy postawić ogólne pytanie: Czy godzi się milczeć?
Niezależnie od odpowiedzi, trzeba przyznać, iż milczenie roztacza wokół siebie pewien nimb. Nie wiem czy tajemniczości, czy wyższości, czy szlachetności i cnoty. Mimo że można milczeć hałasując, to jednak często kojarzymy milczenie z ciszą. A przez to przenosimy na nią przymioty milczenia, tą jego szczególną wartość. Choć złotem jest tylko w przenośni. I kiedy umiera ktoś dla nas ważny, postanawiamy uczcić pamięć o nim minutą ciszy. Ofiarowujemy mu chwilę milczenia.
A jakie były ostatnie słowa wypowiedziane przez konającego Hamleta? No właśnie: „Reszta jest milczeniem”. Aczkolwiek mogło być tak, że wcześniej sam Szekspir użył tych słów, gdy lichwiarz zgłosił się po dług i spytał Williama o brakującą resztę złota.
Kłaniam, Martinus.
Dla mnie milczenie ma w sobie ogromną przestrzeń.
Nie zawsze jest związane z brakiem akcji/reakcji. Wszak milczenie często bywa najbardziej rozpaczliwym krzykiem.
Gdyby uciec się w jeszcze głębszą abstrakcję, możnaby rzec, że milczenie „odbywa się” na zupełnie innym poziomie niż komunikacja werbalna. Wymaga dużo wyższej wrażliwości i uważności.
Można powiedzieć więcej. Czy milczenie może mieć wiele wymiarów, z czego nie wszystkie dostępne dla każdego? Kiedy odnosząc się do pewnej sytuacji spoglądamy na siebie wzajemnie z przyjacielem, nie mówiąc ani słowa i już wiemy, ale nikt poza nami.
Mam również wrażenie, że milczenie może być bardziej dosadną reakcją niż słowa czy gesty. Potrafi skutecznie obedrzeć ze strefy komfortu, jaką ludzie budują sobie słowami. A może wręcz odwrotnie, być wyrazem najwyższego komfortu między ludźmi. Jeśli potrafisz z kimś milczeć, najpewniej potrafisz wszystko inne.
Ja mam dość ambiwalentny stosunek do milczenia.
W dzisiejszych czasach social media wszyscy stali się wszechwiedzący z wielką potrzebą, aby całemu światu powiedzieć, co on o czymś sądzi. Nie wiem, czy tak było od zarania dziejów, czy od momentu kiedy powstały tego typu platformy, nieważne.
Wiele osób zabiera głos w kwestiach, o których w ogóle nie ma zielonego pojęcia. Czy to ego czy też potrzeba zaistnienia, nie wiem i nie wnikam, ale wydaje mi się, że nie zawsze trzeba koniecznie do wszystkiego dodawać swoje pięć groszy (i wydać je na coś innego;) ).
A milczenie… hmm. Nie raz, nie dwa usłyszałam: po co o tym mówić, lepiej przemilczeć, zachować dla siebie, wszystko minie i lepiej, żeby coś przełknąć i pogrzebać pod górą milczenia. No właśnie, czy to jest mądre? Nawet psycholodzy są zdania, że nie powinno się dusić / milczeć w ważnych dla nas kwestiach, ale mówić o nich, bo duszone w sobie, schodzą do strefy podświadomości i mogą więcej nabroić niż po prostu wygadanie się, nawet jeżeli poruszona kwestia byłaby najbanalniejsza na świecie.
Nie wierze w to, że milczenie jest złotem bądź formą uduchowienia. Dla mnie jest to forma buntu, odizolowania się od świata, odrzucenia tego, co „świat nam oferuje” (czym chyba też ma być u wyznawców).
Ale czy to jest dobra forma? Patrząc na to, co jest napisane w pierwszym akapicie, to jak najbardziej. Na zasadzie, wszystkiemu na przekór. I podziwiam osoby, które medytują, kontemplują i żyją latami w takim stanie. Wydaje mi się, że z czasem staje się to czymś naturalnym, normalnym, codziennością. Czy w tym momencie nadal jest to coś wyjątkowego?
Powinniśmy milczeć, jak najbardziej, w odpowiednich momentach, które czasem wręcz się o to proszą (ze względu na patos, szacunek bądź z własnej decyzji, gdy lepiej powiedzieć mniej niż za dużo), ale należy wyrażać też to, co leży nam na żołądku. W równowadze tkwi złoto.
Tak, już starożytni zwracali uwagę, jak ważny jest złoty środek. Ale nie przenosiłbym wartości (czy wartościowości) z milczenia na równowagę. Mianem „złotego” określa się różne rzeczy, by podkreślić ich cenność, wyjątkowość, albo ważność – ten przymiotnik nie jest zarezerwowany dla jednej. Mówimy: złote serce, złota rączka, złoty podział (w kompozycji), złote myśli, złota godzina (w fotografii)… Dlatego nie pozbawiałbym milczenia tej pozłoty, na rzecz równowagi między milczeniem a mową. Ostatecznie, nawet mowa bywa doceniana bardziej, niż srebrem – wszak o kimś, kto wysławia się w szczególnie elokwentny sposób mówiono: złotousty.
Bardzo miłe wrażenia miałem podczas lektury tekstu „Reszta jest złotem”. Zabawny koncept ze złotem w tytule i słynną szekspirowską sentencją. Jasno stawiane pytania, trafne argumenty. Dodałbym tylko coś o pozytywnych stronach milczenia. Jeśli jest ono czymś więcej niż tylko zaprzestaniem rozmaitych aktywności wyrażania się, jest według mnie przede wszystkim słuchaniem. Żeby słuchać uważnie trzeba wyjść z trybu wzmożonej aktywności, usadowić się w sobie, co nie znaczy zamknąć w sobie. Chodzi o bycie w zgodzie ze swoim prawdziwym ja, które ukrywamy skrzętnie pod gadaniną i zabieganiem. Milczenie to chwila wychodzenia z trybików gadającej maszyny do świata żywych. To, by zacytować Grzegorza Pogadalnika
„wychodzenie z Zombielandu”