Jesień w naszej szerokości geograficznej przybiera postać skłaniającą ku melancholii, przygnębieniu, a nawet depresji. Łatwiej przychodzi się zadumać nad sprawami ostatecznymi, częściej dopada nas splin i pomniejsze smuteczki. Każdy zna uczucie smutku. Zwykle nie przepadamy za nim. Ale śmiem twierdzić, że jest ono częstokroć wielce pożyteczne. I nie chodzi tylko o jesienną chandrę sprzyjającą płodności poetyckiej. Mam na myśli raczej stare dobre katharsis.
Czasem trzeba coś odpowiednio przeboleć, stosownie długo i z właściwą intensywnością. Szczególnym rodzajem smutku jest ten po śmierci kogoś bliskiego. Jak wymierzyć ten czas i siłę smutku? Cóż, kwestia mocno indywidualna. Zwłaszcza wobec tak wielkiej straty. Niemniej z pomocą przychodzi tradycja. Otóż, wieki ludzkich doświadczeń pozwoliły określić przynajmniej czas, w jakim wypada okazywać, ba! wręcz obnosić się ze smutkiem. Po odejściu bliskiej osoby wciąż jeszcze praktykuje się noszenie żałoby. Odpowiedni strój w czarnym kolorze jest manifestacją bólu. Żałoba po śmierci dziadków, rodziców, czy rodzeństwa powinna trwać pół roku, po współmałżonku rok i sześć tygodni, po dalszych krewnych np. kuzynach, wujostwie, lub stryjostwie – trzy miesiące. Nie wiem, jak ktoś to obliczył, ale zakładam, że wynikło to z obserwacji, z osobistych doświadczeń, zasłyszanych rozmów o przeżywanym cierpieniu, jego długości i gasnącej siły. Spotkałem się też z ogólniejszą cezurą – jednego roku, nieodzownego aby przeżyć bez danej osoby wszystkie święta, każdą porę roku, cyklicznie powtarzane okoliczności, te wydarzenia i formy aktywności, które niegdyś dzieliło się wspólnie.
Rzecz jasna, niewielu stosuje się do tak długotrwałego chodzenia w czerni, unikania zabaw, czy przestrzegania innych form wstrzemięźliwości. Jednak te stare praktyki zachowują aktualność pod względem jednego, że na smucenie się niezbędny jest pewien czas. Odmiennego zdania był Epikur. Stwierdził on: „bezmyślnych wyzwala ze smutku czas, mądrych – logika”. Czyżby więc wzięcie smutku na przeczekanie było oznaką ograniczenia intelektualnego? Czy chłodna logika potrafi ostudzić emocje, czy rzeczywiście taki zimny kompres jest oznaką mądrości? Zważywszy, że dla Epikura dobro i zło wynikały odpowiednio z odczuwania przyjemności, lub bólu – to z pewnością smutek uważał za coś złego. Możliwe więc, że poświęcanie temu złu cennego czasu wydawało mu się głupotą. Czy miał rację?
Współcześnie psychologia skłania się ku aprobacie smutku, bo człowiek musi jakoś dać upust swemu nieszczęściu i poczuciu niesprawiedliwości. Nie należy się tego wstydzić, udawać – choćby przed samym sobą – że jest się twardym. Wskazane jest przetrawienie żalu, doczekanie do jego wygaśnięcia, a w tym czasie opłakanie utraconej osoby. Smutek jest potrzebny, wręcz zbawienny, dla zdrowego funkcjonowania. Musimy go odfajkować, aby w końcu pogodzić się ze stratą. Jednakże konieczny jest na to czas.
Do smutku zwykle odnosimy się z niechęcią – aczkolwiek są jego admiratorzy, pławiący się w nim z jakąś niezdrową lubością. Niemniej dla większości z nas nie jest on przyjemny. Do pewnego więc stopnia podążamy tropem Epikura, który zalecał unikać nieprzyjemności, a w rzeczach przyjemnych upatrywał szczęście. Nie sposób bowiem zaprzeczyć, że smutek i szczęście nie idą w parze (aczkolwiek kusi mnie, by znaleźć wyjątek). Moją wątpliwość budzi jednak równoważenie przyjemności ze szczęściem. Przyjemność bowiem kojarzę z zadowoleniem ciała, z doznaniami zmysłów. Szczęście zaś łączę bardziej ze sferą ducha. Podobnież smutek wpisuję w obszar psyche. A idąc dalej: o ile mogę wyobrazić sobie, iż logika zdoła okiełznać żal, to ciężko mi się zgodzić z Epikurem, że jeśli ktoś jest mądry, to musi cechować go ta zdolność.
W nieco innym tonie wypowiadał się Proust pisząc, że „szczęście robi dobrze ciału, ale smutek rozwija siłę umysłu.” Tu łatwiej mi przyznać, że poczucie szczęśliwości (wypływające ze sfery ducha) ma dobroczynny wpływ na fizyczną kondycję ciała. Bo po prostu ma! Człek nieszczęśliwy staje się apatyczny, przygięty do ziemi, traci wigor… Gdy odzyska poczucie szczęścia, wracają mu siły witalne. Niezbyt jednak podobałoby mi się, gdyby Proust utożsamiał wspomniane szczęście z przyjemnością (jak Epikur); zniósłbym jeszcze jakoś, gdyby szczęście dlań było skutkiem uprzedniego zapewnienia sobie przyjemności (choćby w formie zadowalania ciała).
Co się zaś tyczy smutku w ujęciu Prousta, to podoba mi się przypisanie mu funkcji wzmocnienia umysłu. To jakby odwrócenie biegunów w wypowiedzi Epikura. Starożytny filozof uznał, iż za sprawą silnego umysłu, uzbrojonego w logikę, zdołamy wyzwolić się ze smutku. Francuski pisarz stwierdził, że za sprawą smutku możemy rozwinąć siłę rozumu. I chociaż obaj stawiają smutek w opozycji do szczęścia, to Marcel dodatkowo sugeruje, że szczęście – choć sprzyja ciału – nie rozwija siły rozumu, ale dopiero smutek to czyni. Z myśli Prousta nie wynika bezpośrednio, czy smutek wymaga czasu, ani czy czekanie, aż sam ustąpi, nie jest tego czasu marnotrawieniem. Z pewnością jednak o marnowaniu czasu co nieco wiedział, jako autor siedmiotomowego dzieła: W poszukiwaniu straconego czasu.
Na koniec krótka uwaga. Należy wyczuć umiar i nie celebrować smutku zbyt długo, nie zamykać się w nim, nie odgradzać od żyjących. Smutek po czyjejś śmierci jest gorzkim remedium, które trzeba przełknąć po ostatnią pigułkę, aby pomogło żyć dalej.
Kłaniam, Martinus
Myślę, że można smutek oswoić. Kiedy przychodzi potrzeba, otulić się nim niczym ciepłym szalem.
Nie wiem, czy jest to wyobrażalne dla wszystkich, ale na pewno zrozumieją to osoby, które przetrawiły wiele przykrych chwil, a dodatkowo w naturze swej mają cząstkę melancholii.
Wtedy smutek nie jest jedynie żalem po stracie, ma w sobie coś z oazy.
Tworzy jakąś transcendentalną nić, napełnia spokojem i poczuciem jedności z cichym światem.
Jest jak modlitwa do samego siebie.
Jak gęsta mgła.
Przedziwna konwergencja z tym szalem. Niedawno pomyślałem właśnie taką metaforę, kojarząc żal i szal. Z tą może różnicą, że w moim wyobrażeniu jest gruby, mięsisty i dławiący. Zaciska się wokół szyi, aż robi się gorąco, duszno, brakuje tchu. Ma się ochotę wetknąć zakrzywiony palec pod brodę, zahaczyć i odciągnąć oplot, poczuć chłód na szyi, westchnąć głęboko. Niekoniecznie trzeba go zrzucać, bo w końcu jest zakładany z powodu określonej pogody duszy. Nie jest jednak wskazane znajdowanie w tym przyjemności, raczej konieczności. Zrobiło się ciut poetycko, ale ostatnio nie mam nic przeciwko temu…
Znam tę gorycz i ten smutek straconych chwil. Jest w nim nuta samoudręczenia i poczucie porażki….
Dwa dni temu dotarła do mnie wiadomość smutna. Moja stara przyjaciółka, z którą kontakt urwał się „ni z gruszki ni z pietruszki” jakieś dwa lata temu – umarła. Rak płuc. I do cholery, nawet nie paliła!!!
Dowiedziałam się przypadkowo, w samym środku dnia, który zapowiadał się dość znośnie. I nagle, jak policzek w twarz, uderzenie w brzuch i to nieznośnie przenikające przez wszystkie organy uczucie bólu i myśl skradająca się coraz bardziej do umysłu i prawie krzycząca do ucha: ona nie żyje! Już nigdy nie będę miała możliwości z nią pogadać, zapytać, co się stało, że przestała się odzywać. Choć w trakcie rozmowy z osobą, która mi tą wieść oznajmiła wyszło na jaw, że chorowała od dwóch lat, ostatni rok był cholernie ciężki. A ja zajęta swoimi sprawami, po prostu odsuwałam od siebie myśl: zadzwonię do niej, zapytam, pogadamy, dlaczego tak po prostu przestała się odzywać, odpisywać na listy (tak, na listy, nie maile czy sms-y), wszystko się wyjaśni i będzie znowu dobrze… Szum w głowie. I ten wyrzut: dlaczego ja głupia wcześniej się nie odezwałam, dlaczego nie zrobiłam tego w tym momencie, kiedy o tym myślałam, zamiast jak Scarlett O’Hara mówić: „Pomyślę o tym jutro” i to jutro nie nadeszło. Ech… Gorycz, smutek i żal po stracie bliskiego to najgorsze uczucia, jakich można zaznać. Bijemy się w pierś, w czoło z pytaniem: a jakbym zrobił/a to i to, może byłoby inaczej? Ale to jest myślenie samolubne, mające na celu oczyszczenie własnego wizerunku we własnych oczach. Śmierć zabiera bezlitośnie i nie baczy na tych, którzy są dookoła. I czy cierpią czy nie. No właśnie. Każdy musi sobie poradzić z cierpieniem sam. Czy to czyni go bardziej rozumnym czy może głupszym? Czy to ważne? Ważniejsze jest, żeby to cierpienie przeżyć. Co ono czyni z człowiekiem, to już sprawa drugorzędna.