Pogadalnia Filozoficzna – w zgodzie z ideą wychodzenia ku ludziom – zaprasza na kolejne spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki. Jak w (prawie) każdy pierwszy poniedziałek miesiąca.
Ponoć nie ma porażek tylko lekcje, lub – jak kto woli – zdobywanie doświadczeń. Czy faktycznie każda porażka niesie jakąś naukę? Coś każe mi wątpić, a wyobraźnia ochoczo pracuje, by znaleźć przykład takiego niepowodzenia, z którego żadnej korzyści nie ma. Pracuje, pracuje i… nic. Praca wyobraźni skończyła się porażką – ale jaka z tego nauka? Może taka, by się nie poddawać, lecz dalej wysilać imaginację.
Na temat porażki można znaleźć wiele złotych myśli i maksym. Że jest krokiem naprzód, kolejnym stopniem zbliżającym do zwycięstwa, a przy tym wcale nie oznacza przegranej – chyba, że się człek podda, nie chce wstać po upadku, rezygnuje z kolejnych prób. Jednakowoż, jeśli tresura szprotek za każdym razem kończy się niepowodzeniem, to ile razy należy próbować. I czy można z tego wyciągnąć inne wnioski, niż zasadność zamiany szprotek na szczury, albo tresury na wędzenie (ewentualnie jedno i drugie, tfu!).
Winston Churchil powiedział: Sukces to przechodzenie od porażki do porażki, bez utraty entuzjazmu. Przy całym szacunku dla niego, trudno uwierzyć, że np. generał z entuzjazmem przyjmuje kolejne przegrane bitwy i z zachwytem zamienia brzeziny w krzyże na żołnierskich mogiłach. A przecież i dla tych poległych była to porażka, zatem pojawia się pytanie: jak mają się podnieść i spróbować jeszcze raz. W dodatku z entuzjazmem. Jasne, że dobre rady są dla żywych i pewnie sam Ikar by się z tym zgodził – gdyby oczywiście zdążył przed gruchnięciem w morską toń. Są jednak porażki, po których nie da się po prostu wstać, otrzepać z kurzu, wytrzeć rozkwaszony nos i zacząć od nowa.
Do zestawu mądrości w tym temacie, dorzucił swoje trzy centy Henry Ford, mówiąc: Porażka to jedynie możliwość, żeby zacząć od początku, tylko mądrzej. Niech to usłyszy pechowy skoczek do wody, który złamał kręgosłup. Na pewno kolejnym razem postąpi rozsądniej. Dlatego właśnie jednym z moich najbardziej znienawidzonych powiedzonek jest: Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Na Atenę! Powiedzcie to komuś, kto przeżył wypadek, krach na giełdzie i tragedię w rodzinie. Czy jako przykuty do wózka, bezdomny w żałobie powie sobie: tak, to mnie wzmocniło. Zaraz ktoś mnie skoryguje, że nie chodzi o wzmocnienie fizyczne, ale siłę ducha. Jakoś, gdy umierał mi ktoś bliski, albo gdy doświadczałem innej straty, to mój duch wcale się nie wznosił. Przeciwnie, załamywał się i frunął lotem koszącym w jakieś ciemne otchłanie, a przy kolejnych drwinach losu wcale nie radził sobie lepiej, czy łatwiej.
Podobno bez porażki nie sposób przekonać się, jak naprawdę smakuje sukces. Jednak skoro potrafimy wyobrazić sobie sukces, mimo iż nie był jeszcze naszym udziałem – to chyba jesteśmy w stanie wyobrazić sobie też klęskę i, bez faktycznego jej doznania, omijać ją szerokim łukiem oraz prawdziwie cieszyć się zwycięstwem. Michel Jordan miał ponoć stwierdzić: Ponosiłem porażkę, za porażką, to dlatego odniosłem sukces. Jeżeli sukces budowany jest na wcześniejszych porażkach, to muszę skonstatować, iż jest to nieciekawy fundament.
Trafiłem gdzieś na sentencję: Każda porażka niesie ze sobą ziarno równej, lub nawet większej korzyści. Powiedział to Napoleon Hill – autor książek o filozofii sukcesu, w których tłumaczył, z grubsza rzecz biorąc, jak zwyczajny człowiek (Amerykanin) może dojść do niezwykłych osiągnięć, głównie przez odpowiednie nastawienie umysłu. Jeśli faktycznie porażka zawiera w sobie zalążek sukcesu, to by oznaczało, że w każdej sytuacji (i z każdej sytuacji) powinniśmy być zadowoleni. Powinna nas cieszyć zarówno wygrana jak i porażka, niosąca owo ziarno korzyści. Mało powiedziane; im bowiem większa porażka, tym lepiej, gdyż z niesionego ziarnka powstać ma równie wielka korzyść (a może i większa) – no nic, tylko tryskać radością i zakwitać optymizmem, po każdym potknięciu, kopniaku w twarz, albo bankructwie firmy.
W którymś miejscu zostało napisane przesłanie, iż: Nie zwycięstwa, lecz porażki kształtują charakter. Ciekawe, co na takie dictum odparliby starożytni nauczyciele. Miłośnicy oręża wskazywali przecież na służbę wojskową i podkreślali znaczenie wojny w kształtowaniu ducha (przykładem niech będzie Sparta). W Atenach panowało przekonanie, że to nie wykształcenie, czy wychowanie czyni mądrym lub dobrym, ale że z predyspozycją do cnoty trzeba się urodzić – niemniej prowadzono wszechstronne kształcenie i wychowanie. Generalnie, według pasjonatów aktywności fizycznej to wojna, lub sport kształtuje charakter, a filozofowie proponują ćwiczenie się w cnotach. Z religijnego zaś punktu widzenia to cierpienie kształtuje charakter. Bez wnikania w szczegóły, przypomnę tylko o Hiobie. I to ostatnie spostrzeżenie wydaje się o tyle zasadne, że porażka i cierpienie często idą w parze. Jeżeli kogoś to przekonuje, to proszę bardzo. Ja dość daleki jestem od twierdzeń, że cierpienie kształtuje charakter, hartuje ducha, uszlachetnia itp. Cierpienie przede wszystkim dehumanizuje, odbiera godność, poniża i zniewala. I gdyby porażka miała być bliską krewną cierpienia, to przypisałbym jej równie bliskie właściwości.
Dlatego pewnie są i tacy, którzy nie traktują porażki z respektem, ani jej nie gloryfikują. Przeciwnie, umniejszają jej znaczenie, twierdzą, że to nic takiego, że nie ma się czym przejmować. Sugerują ewentualnie, że w zasadzie to wręcz dobrze się stało, bo doświadczenie – wszelkie, a więc i przykre – zawsze czegoś uczy. Można by rzec, iż w ten sposób zatoczyliśmy koło i wrócili do pierwszej myśli – że porażki są naszymi lekcjami. Nawet Szekspir, słynący z trafnych obserwacji, był podobnego zdania pisząc, iż: Najlepszych ludzi uformowało naprawianie własnych błędów. A mi się wydaje, że jednak lepiej, bezpieczniej i rozsądniej jest uczyć się na cudzych błędach. To pozwala uniknąć zbytecznych złamań otwartych i poparzeń trzeciego stopnia.
Ktoś mógłby pomyśleć, że ze wszystkim co powiedziano na temat porażek wyłącznie polemizuję. A tu siurpryza – są sentencje, z którymi akurat się zgadzam. Choćby ta, którą wyraził pisarz Gore Vidal: Nie wystarczy odnieść sukces. Pozostali muszą ponieść porażkę. Czyż to nie jest myślenie bliższe ludziom, ba! ludzkiej naturze. Czyż nie jest prawdziwsze niż te górnolotne, poetyzujące, pseudo-motywacyjne aforyzmy. Przecież zwykle ludzi bardziej od własnego sukcesu cieszy porażka bliźniego. Można się na to oburzać i protestować. A pewnie. Można, do woli. A jednak takie są fakty.
Zapraszamy zatem 3 kwietnia o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będzie: błogosławieństwo porażki.
Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i być może przyjąć postawę, jaką prezentuje Tom Cruise, mówiąc: Nie zgodzę się z tymi, którzy uważają, że więcej nauczę się ze swoich porażek niż ze zwycięstw. A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.
Może zacznę nietypowo, krótkim tekstem piosenki, która w sumie mi się nie podoba, jednak w tekście niesie, moim zdaniem, prawdę:
„Only know you’ve been high when you’re feeling low
Only hate the road when you’re missing home
Only know you love her when you let her go”
Passenger – Let her go
Zgadzam się z tym. Kiedy nie znamy smaku goryczy / smutku / straty / porażki, nigdy nie docenimy smaku słodkości / radości / wygranej / zwycięstwa.
I pewnie jest także z tym, kto sobie na główkę wskoczył do wody. On poznał, co to znaczy, mieć zdrowe nogi i móc biegać, swobodnie poruszać się po świecie i jaką głupotą było skakanie do wody na główkę (to chyba byłaby największa nauka, jaką można sobie wyobrazić).
Muszę się zgodzić z Tobą, Martinusie, że człowiek cieszy się najbardziej z porażki drugiego człowieka. Przykre to, jednak prawdziwe i co tu więcej mówić.Tak samo, jak się źlimy, że sąsiadowi wiedzie się lepiej, tak też z większą radością byśmy patrzyli, jak by mu ukradli jego eleganckie BMW. Ale co to nam daje? Połechtane ego, zadośćuczynienie (sic!), no ale za co?
Wydaje mi się, że przyjmowanie „na klatę” porażek jest kwestia indywidualnego charakteru. Nie tak samo z porażką (jakiegokolwiek rodzaju) poradzi sobie osoba, która ma silny charakter, znająca swoja wartość, a osoba labilna i emocjonalnie „nieposkładana”. To jest ten psikus, który stworzył nam Stwórca / Natura / Ewolucja (niepotrzebne skreślić). Nie zawsze uda nam się uczyć na czyichś blędach. Nie zawsze uda nam się zapobiec zamiast leczyć. Nieczęsto też coś, co może zadziałało u innych, zadziałała u nas – to już niekoniecznie.
Trzeba być świadomym tego, ze wypadki (porażki) chodzą po ludziach i nie unikniemy ich. Kwestia w tym, jak się z nimi rozprawimy i co w nas i nasze życie wniosą. U każdego, co innego.
Odniosę się do dwóch ostatnich zdań, aczkolwiek i tak będzie to szersza uwaga na temat porażek. Pisząc wpis wskazywałem na to, że większość refleksji dotyczących porażek, krążyła wokół ich przydatności, pożyteczności, wartości. I tu czytam, że „Kwestia w tym, jak się z nimi rozprawimy i co w nas i nasze życie wniosą.” Odpowiedź wydaje mi się prosta: każda porażka wnosi różnej wielkości przykrość, ból, cierpienie, dyskomfort, smutek, dramat, rozgoryczenie, stratę, pesymizm, depresję, frustrację, gniew, żal… i tym podobne negatywne skutki – do wyboru, albo w pakietach.
A co do rozprawiania się z porażką, czyli – jak rozumiem – tego, co z nią zrobimy, to faktycznie jest to bardzo ważne, ale nie zawsze podległe naszej władzy i kontroli. Porażka nie jest nauką, czy lekcją sama w sobie. Aby wyciągnąć z niej naukę, potrzebne są odpowiednie władze umysłowe, zdolność intelektualna, umiejętność analizy i logicznego wyciągania wniosków. Głupiec po wielokroć będzie powtarzał błąd prowadzący do klęski. Porażka bowiem, sama z siebie niczego nie uczy. Dlatego nie przypisywałbym jej tych zacnych wartości. A ponieważ uczenie się jest kwestią intelektu, to nie uważam, bym musiał koniecznie analizować własne przykre doświadczenia. Równie dobrze mogę wysilać umysł wyciągając naukę z cudzych błędów.
I na koniec dodam coś a propos konieczności porażki, aby docenić smak zwycięstwa. Człowiek posiada takie dary, jak empatia i wyobraźnia. Dzięki nim potrafi nabrać apetytu na przyjemność, której sam jeszcze nigdy nie kosztował, ale miał okazję zobaczyć jej efekt u bliźniego. Skoro potrafimy sobie wyobrazić smak sukcesu, na tyle żywo i plastycznie, aby go chorobliwie zapragnąć, to jak sądzę wystarczy, by szczerze i prawdziwie się nim cieszyć, by go doceniać, kiedy już stanie się naszym udziałem. Podobnie jest z wyobrażeniem sobie porażki. Empatyczne obserwowanie porażki bliźniego może być dostatecznie realistyczne, aby takowej z zapałem unikać.
A jak zinterpretować porażkę Sokratesa w Ateńskim Sądzie? Czyż nie była to klęska błogosławiona?
Pewnie była. Po części dla niego, a po części dla potomnych. Na kartach historii jest wiele postaci, które właśnie dzięki spektakularnym porażkom, zaznaczyli w dziejach swoją obecność i stali się pouczającym exemplum dla innych. Choćby męczennicy – gdyby nie śmierć męczeńska, prawdopodobnie nie zostaliby dostrzeżeni, w związku z tym nie zostaliby oficjalnie świętymi (choć w oczach Boga ich żywot mógł być i owszem nieskazitelny) – a tym samym nie znaleźliby miejsca w hagiografii, służąc za wzór innym wiernym. Rzecz tylko w tym, że ich klęska, tudzież porażka (zresztą przez wiernych traktowana jako tryumf) – nie była żadną lekcją, nauczką, czy doskonalącym doświadczeniem dla nich samych. Bo nie mogli się podnieść i spróbować jeszcze raz. Ich porażka stała się błogosławieństwem, ale dla innych.