Facebook i Google wiedzą o mnie więcej, niż ja sam o sobie. Dochodzę do tego wniosku i stawiam kropkę, bo nie wiem co miałbym z tym faktem dalej zrobić. Czy mam się tym martwić? Czy mam wylewać krokodyle łzy nad utraconą prywatnością? Może powinienem polikwidować konta na portalach społecznościowych, wstawić do domu własny serwer i na nim trzymać swoje e-maile (model Hilary 2.0), a sieć przeglądać tylko przez Tora?
A może wręcz przeciwnie! Może powinienem rozwinąć szeroko zakrojoną akcję zarządzania własnym obrazem w internecie, wykorzystując do tego celu wszystkie dostępne narzędzia, włącznie ze szpiegostwem społecznościowym? Czy mam się wstydzić oka Wielkiego Brata? A może po prostu powinienem mieć to wszystko gdzieś!? Może gdybym nie robił rzeczy, których należy się wstydzić, to nikt nie miałby nade mną władzy/wiedzy, którą mógłby mnie zawstydzić albo zaszantażować?
Ta ostatnia odpowiedź jest mi chyba najbliższa. Mieć wszystko gdzieś, to znaczy nie wstydzić się niczego jak bezwstydny cynik Diogenes z Synopy. Ten, dla uzasadnienia swojego bezwstydnego postępowania posługiwał się następującym rozumowaniem. Kiedy porządni obywatele obruszali się na widok filozofa jedzącego śniadanie na ulicy odpowiadał im:
Jeżeli jedzenie śniadania nie jest czymś niewłaściwym, to nie jest też czymś niewłaściwym śniadanie na rynku, a jedzenie śniadania nie jest czymś niewłaściwym, zatem śniadanie na rynku nie jest czymś niewłaściwym
Co złego w jedzeniu śniadania na ulicy, zapytacie? No cóż, okazuje się, że starożytni Grecy uważali spożywanie posiłków za rzecz, której nie należy robić publicznie. Byli to ludzie znacznie bardziej wstydliwi od nas. Oni wstydzili się procesu odżywiania od początku do końca, to znaczy od włożenia jedzenia do ust, aż do rdzawego finału. Nas w zakłopotanie wprowadza tylko to ostatnie stadium, w czasie trwania którego towarzystwo bliźnich nie cieszy nas zanadto.
Można by zapytać: Jeżeli jedzenie było dla Greków czymś wstydliwym, a dla nas nie jest, to może i stawianie klocka wprawia nas w zakłopotanie tylko z przyczyn społecznych? Zabawiał się tą myślą Luis Buñuel projektując w Widmie wolności społeczeństwo oparte na regułach przyzwoitości będących przeciwieństwem tych, na których wspiera się zachodnia kultura mieszczańska. Znajdźcie jego słynną scenę przyjęcia na klopach.
Można powiedzieć oczywiście, że natura sama domaga się tego, żeby wypróżniające się zwierzę ukrywało się przed innymi, bo to chwila w której jest bezradne wobec wrogów itd. Może tkwi w tym ziarno prawdy jak ziarenko czereśni w brązowym wspomnieniu wczorajszego spaceru po sadzie. Dlaczego jednak miałoby zawstydzać nas np. pierdzenie? Przecież ten kto pierdzi nie jest bezradny wobec wrogiego otoczenia. Puszczanie mdławych wiatrów jest rzeczą najnaturalniejszą i najwstydliwszą na świecie. Wieloletnia praca w charakterze nauczyciela akademickiego nauczyła mnie, że jedną z najbardziej fundamentalnych umiejętności w tym zawodzie, jest umiejętność wstrzymywania gazów. No, bo wyobraźcie sobie co by się stało, gdyby profesor, nawet najbardziej szanowany i lubiany, puścił podczas wykładu bezwstydnego bąka. Przekonał się o tym na własnej skórze Metrokles, szwagier Kratesa z Teb, który postanowił zostać naukowcem i oto jakie nieszczęście mu się przytrafiło:
Metrokles z Maronei […] był […] słuchaczem Teofrasta, perypatetyka, ale miał tak słabe zdrowie, ze raz w czasie wykładów nie zdołał opanować odezwania się żołądka. Wtedy ze wstydu zamknął się w domu i chciał umrzeć śmiercią głodową.
Ów nieszczęsny pierd byłby niechybnie zabił Metroklesa, gdyby przypadkiem mężem jego siostry nie był filozof cynicki. Ten postanowił ocalić biednego pierdziela:
Powiadomiony o tym Krates przyszedł do niego i usiłował go pocieszyć. Zjadłszy umyślnie przedtem bób, dowodził, że nić złego Metrokles nie zrobił, byłaby to bowiem rzecz dziwna, gdyby wiatrów rodzących się zgodnie z naturą nie wydzielał. Na koniec sam pierdnął i w ten sposób zupełnie go już podniósł na duchu. Odtąd Metrokles słuchał wykładów Kratesa i stał się filozofem.
Jak widać Krates nie tylko uratował Metroklesowi młode życie, ale też zrobił z niego prawdziwego filozofa, czyli człowieka, który się pierdom nie kłania.
Jaki to ma związek z inwigilacją w mediach społecznościowych? Ano taki. Filozofia klasyczna dała nam pośród wielu recept na dobre życie również i taką: wstydzić się należy tylko własnych wad moralnych. Jeżeli zatem żyjesz zgodnie z własnym poczuciem moralnym, to nie musisz się bać, że ktoś przygląda się twojemu życiu. Jeśli wiesz czego chcesz, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre, to nie musisz się martwić, że ktoś przeanalizuje twoje nawyki sieciowe i umieści na stronie, którą przeglądasz odpowiadającą tym nawykom reklamę. Takie właśnie lekceważenie dla problemu inwigilacji często wyraża sepleniąca wyrocznia z Lubljany Slavoj Žižek. Oto co odpowiedział na pytanie o obawy, jakie wiążą się z coraz potężniejszymi środkami inwigilacji:
Jeżeli zdecydujemy się na życie podobnego do Žižka, wiecznie przepoconego i nie dbającego o opinię innych cynika/psychoanalityka, to każdy postawiony przez nas klocek będzie jak Heglowska Nauka logiki. Nic z niego algorytmy przeszukiwania nie wywróżą. Jeśli jednak chcemy zachowywać pozory… No cóż, jeśli chcemy zachowywać pozory, nakładać maski i udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy, wtedy biada nam, bo wiedzą o nas wszystko.
Przed każdym z nas stoją zatem dwie drogi rozwiązania problemu inwigilacji sieciowej: albo (wariant cyniczny) przestaniemy udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy, albo (wariant moralny) staniemy się kimś, kogo do tej pory, udawaliśmy. Trzeciej drogi nie widać.
Ciao!
Pierdzenie to jeden z ważnych wynalazków Pana Boga. Proces przewietrzania kiszek – opróżnianie zakamarków jelit z nagromadzonych tam toksycznych gazów przypomina katharsis jakie przeżywa nadęte ego wystawione na pośmiewisko. Głośny i smrodliwy pierd w towarzystwie tych, którym chcieliśmy zaimponować skutecznie przekłuwa nadęty balon ego. Nasz pieczołowicie konstruowany w umyśle wizerunek wali się w gruzy i… stajemy w prawdzie… Umysł oderwany w jednej sekundzie staje się umysłem ucieleśnionym…
Rzecz ujęta od strony filozofii praktycznej sprowadza się do relacji pomiędzy duszą rozumną posiadającą we władzy mięśnie szkieletowe (w tym zwieracz odbytu!) oraz duszą wegetatywną zarządzającą mięśniami gładkimi (w tym tak zwany przeze mnie przedzwieracz odbytu). Możemy oczywiście wstrzymywać gazy w towarzystwie, ale potem albo boli brzuch albo mamy zatwardzenie – prawda zawsze w końcu wyjdzie na jaw! Chcielibyśmy nie produkować nadmiaru gazów, ale nie potrafimy tego zrobić „od ręki”, bo rzecz nie zależy tylko od tego, co zrobimy przy pomocy mięśni szkieletowych. „Dojść do porozumienia z własnym brzuchem – oto fundament etyki na poziomie duszy wegetatywnej!” Oto zaniedbana w naszej cywilizacji oderwanych umysłów etyka brzucha! Na nic się zdadzą fakultety, jeśli nie umiesz jeść, trawić i wydalać. Jeśli silniejsze od Ciebie są smażona skórka, czekoladowa polewa, kolorowa pianka czy złocisty płyn, musisz ćwiczyć zwieracze! Fundamentem cnót jest uczciwość wobec własnego brzucha. Tu na nic się zdadzą techniki autoprezentacyjne. Nie żywimy się samymi ideami. To, co przekazujemy do żołądka jest „kwintesencją realności” to jest byt, z którym wchodzimy w najintymniejszą relację „fizycznego utożsamienia”.
Wstyd jest jednym z podstawowych mechanizmów socjalizacji. Osoby autystyczne nie potrafią się wstydzić. Wstydząc się pokazujesz, że Inni są dla Ciebie ważni, że potrafisz przyjąć ich punkt widzenia i przejąć się tym jak, z tego punktu widzenia jesteś odbierany. Jest to jeden z ważnych elementów zdrowego społeczeństwa. Problem w tym, że dzisiaj wstydzimy się nie tego, co trzeba. Wiktor Frankl- twórca logoterapii zauważył, że po II wojnie nastąpiło przesunięcie akcentu wstydu. Już nie wstydzimy się jak za czasów Freuda swojej seksualności – dziś wstydzimy się swojej nieświadomej religijności. Europejczyk nie wstydzi się, już tego, że ma pragnienia seksualne, ale, że ich nie przejawia wystarczająco energicznie. Bardziej od swoich potrzeb seksualnych wstydzi się tego, że potrzebuje Boga. Ukrywa i tłumi swoje pragnienie zbawienia, to znaczy uwolnienia od największego prześladowcy – swojego własnego ego. Jeden z naszych kolegów instytutowych pierdzi na potęgę. Jego stosunek do tej czynności zasługuje na chwilę uwagi. Stara się nie zasmradzać otoczenia, ale też przyznaje z pokorą, że nie zawsze mu się to udaje, dlatego też cieszy się gdy inni pierdzą. Wspólne pierdzenie z nim to jak fajka pokoju!
Scheler pisał, że zdrowy wstyd jest warunkiem dojrzałej miłości. Wstydliwość w sferze seksualnej jeśli nie ma podłoża neurotycznego jest wyrazem naturalnej obawy przed „uprzedmiotowieniem”. Zdrowa wstydliwość wyrasta z pragnienia intymności w związku. Nasza duchowa strona chce wolności, nie chce pozwolić by mechanizmy fizjologiczne były jedynym sensem spotkania osób, które siebie sobie powierzają w akcie seksualnym. Co wspólnego mają Święty Franciszek obnażający się przed ojcem, Diogenes sikający na przedrzeźniających go młodzieńców i pierdzący Krates?
Wszyscy wychodzą poza mechanizmy autoprezentacji, odrzucają źle rozumianą wstydliwość – są niezależni od dyktatury społecznego wizerunku. Wstydzą się w zdrowy sposób: boją się uprzedmiotowienia, fałszu, nieautentyczności i rozdźwięku między brzuchem a głową – słowem: utraty wewnętrznej wrażliwości i zdolności kochania.
Przypomina mi się stara francuska komedia pt. Kapuśniaczek. Opowiada o dwóch trochę stetryczałych staruszkach, mieszkających w zapadłej wsi o wymownej nazwie Durnopałki. Na początku filmu, przyjaciele — Claude (grany przez Louisa de Funèsa) oraz Krzywus — siadają wieczorową porą przed domem i elegancko raczą się trunkiem. W pewnym momencie, bez skrępowania rozpoczynają swoisty pojedynek na gazy; kto popisze się bardziej gromkim pierdnięciem. I każdy wydźwięk kwitują pełnym uznania oklaskiem. Smrodliwe kanonady mącą wieczorną ciszę, ku jowialnej uciesze obu gazowników — i zagęszczają mrok, wyciskając im łzy z oczu. Wydaje się, iż ta krótka symfoniczna rywalizacja jest dla sympatycznych skądinąd sąsiadów specyficznym, acz niewyszukanym rytuałem. Może nawet elementem cementującym ich przyjaźń, zapewniającym o braku barier rodem z salonowej ogłady, potwierdzającym porozumienie dusz (i dup). Następuje po niej przerywnik muzyczny na akordeonie, po czym kolejnymi salwami z trzewi obaj przywołują błyskawice. Rozpoczyna się rywalizacja gromkich bąków z gromami na niebie — rozpętująca w końcu burzę, która obu zuchwalców przegania do domów.
Jest jednak w tej scenie coś prawdziwego. Jest ukazany w prostym człowieku brak zbytecznego wstydu, czy (żeby być bliżej francuszczyzny) brak pruderii. Niegdysiejsza wieś (choć być może dziś też by się podobną znalazło) — wstydziła się nie tyle mniej, co po prostu innych rzeczy. Zawstydzenie dotyczyło bardziej sfer honoru i moralności — choć nieraz było w wypaczonej formie, przypominającej miejski odpowiednik: dulszczyznę. Zwykle wstyd powiązany był ze sferą sacrum. Czyli, owszem — ważne było: co ludzie powiedzą, ale przede wszystkim dlatego, że ci ludzie będą przykładać do tego miarkę grzechu. I ważne będzie rozliczenie się z tego przed Bogiem. Jasne, że nawet prosty człowiek się peszy, że są sytuacje, w których czuje zakłopotanie. Mam jednak wrażenie, że kiedyś akcenty położone były w innych miejscach. Nie wprawiało zatem ludzi w zażenowanie pierdnięcie, chyba, że rozniosło się echem po kościele (i nie tylko echem). A przez to, co naturalne (jednakowoż nie bezbożne) nikt się zbytnio nie rumienił.
– Halo, czy to pizzeria Giuseppe?
– Dzień dobry, nie, to pizzeria Google.
– Źle się dodzwoniłem?
– Nie, proszę pana, Google kupiło tę pizzerię.
– OK. To chciałbym złożyć zamówienie.
– Dobrze, czy zamawia pan to co zwykle?
– To co zwykłe? A pan mnie zna?
– Zgodnie z pańskim ID dzwoniącego, ostatnie 12 razy zamawiał pan pizzę serową z dodatkową porcją pepperoni
– OK! Taką zamawiam!
– Czy mogę panu zasugerować tym razem zamiast sera ricottę z rukolą i suszonymi pomidorami?
– Co? Nie, ja nie lubię warzyw!
– Ale ma pan podwyższony cholesterol.
– Skąd o tym wiecie?!
– Z pańskiej karty pacjenta w klinice. Mamy wyniki z ostatnich 7 lat.
– No dobrze… ale ja nie chcę pizzy z warzywami – już biorę leki na cholesterol.
– Cóż, nie brał pan ostatnio ich regularnie. 4 miesiące temu kupił pan opakowanie 30 tabletek w aptece internetowej.
– Kupiłem więcej w innej aptece!
– Nie ma tej płatności na pańskiej karcie kredytowej.
– Zapłaciłem gotówką!
– Ale nie wypłacił pan wystarczającej sumy z bankomatu według wyciągu z pańskiego konta.
– Nie trzymam wszystkich zarobionych pieniędzy w banku.
– Nie widać tego na pańskim ostatnim zeznaniu podatkowym chyba, że jest to przychód, który zataił pan przed urzędem skarbowym.
– WTF???? Dosyć! Mam powyżej uszu Google, Facebooka, Twittera i innych WatsAppów! Wynoszę się na jakieś zadupie, w Bieszczady, albo nie, wyjadę na wyspę – bez Internetu, gdzie nie ma sieci komórkowych i gdzie nie będą mnie mogli szpiegować!
– Rozumiem. Będzie pan musiał odnowić paszport, bo swoją ważność stracił miesiąc temu.
Zahamowania przed uwalnianiem gazów nie muszą wynikać li tylko z zawstydzenia, czy pruderii. Czasem nie chodzi o konwencjonalną kulturę osobistą. Bywa, iż blokuje nas poczucie empatii wobec świadków owej czynności, które nakazuje uszanować nie tyle ich zmysł słuchu, co zmysł powonienia. Wszak nie wypada sprawiać bliźniemu przykrości, zwłaszcza w zamkniętym pomieszczeniu. Z niejakim upodobaniem więc wspominam powiedzonko zasłyszane w czasach dziecięctwa, a które było ówczesną regułą savoir vivre: na dworze każdy może.
Ale na czyim dworze?