Coffeelosophy XXXII – czyli życie śmiechu warte

            Pierwszy poniedziałek miesiąca pokryje się z dniem trefnisiów. Wybryki z okazji prima aprilis wymagają od ofiar poczucia humoru. Pamiętam, jak za studenta poszedłem do przychodni ortopedycznej i poprosiłem pielęgniarkę o zdjętą z kogoś gipsową skorupę, którą mógłbym założyć sobie na rękę i udawać rannego. Kobieta przytomnie uświadomiła mi, że taki gips jest niezbyt świeży, niezbyt czysty, niezbyt higieniczny i generalnie niezbyt… Po czym założyła mi świeżą, czystą i higieniczną skorupę na zdrową rękę. Od razu pognałem do ukochanej. Szczerze się przejęła i zmartwiła, więc wywołałem stosowne wrażenie, ale to mi nie wystarczyło. Zamiast triumfalnie wykrzyknąć datę po łacinie, dobudowałem do fikcyjnego złamania, fikcyjną historyjkę. Jednak nie byle banalny wypadek niezdary, o! nie. Ja rzuciłem się przez ulicę do jakiegoś dzieciaka, żeby pchnąć go na chodnik, a sam nie zdążyłem bezpiecznie uskoczyć i samochód mnie zahaczył lusterkiem. Tak, istny bohater.

            A że ta rola mi się spodobała, to odwlekałem moment „A-kuku”. Niepotrzebnie. Oj, niepotrzebnie. Mój heroizm rozniósł się wśród ludzi z pracy ukochanej, liczba nabieranych rosła, jedni wchodzili, inni wychodzili. Nie sposób było teraz zaskoczyć prawdą wszystkich na raz, ani biegać za tymi, co wyszli i przed każdym zdejmować gips. Dopiero pod wieczór odkryłem przed ukochaną swój sekret i, jak łatwo zgadnąć, na początku nie było jej do śmiechu, a zaraz potem mi nie było… Miała żal, że zagrałem na jej uczuciach, przysporzyłem zmartwienia, a do tego wkręciłem jej znajomych. Wyszło na to, że z poważnych spraw – jak choćby stan zdrowia – nie wypada stroić żartów. Cóż, w pewnych okolicznościach z tezami ukochanej nie podejmuje się polemiki. Na pocieszenie mam to, że do dziś niektórzy ludzie, nie wyprowadzeni z błędu, uważają mnie za bohatera. Choć akurat w dniu kawału zależało mi, by ktoś docenił moje poczucie humoru.

            Wobec tego, proponuję kilka refleksji wokół tegoż poczucia.

        Ponoć nikt nie jest w stanie dać komuś czegoś, czego nie posiada. Stąd niektórzy wyciągają wniosek, że Bóg musi mieć poczucie humoru, skoro nas nim obdarzył. Świetnie zazębia się to z myślą, jaką sformułował Stanisław Jerzy Lec: Przez życie trzeba przejść z godnym przymrużeniem oka, dając tym samym świadectwo nieznanemu stwórcy, że poznaliśmy się na kapitalnym żarcie, jaki uczynił, powołując nas na ten świat. Dodałbym, że nie tylko potrzeba godnego przymrużenia oka, ale nawet aktywnego żartowania. To pomaga uporać się zarówno z ogólnym bólem egzystencji, jak i z konkretnym problemem przerastającym ludzkie możliwości uporania się z nim.

Poczucie humoru jest lekarstwem na prawie wszystkie nieszczęścia tego świata.

Jackson Brown Jr.

            Dobrym przykładem może być satyra polityczna w zniewolonym państwie. Podobnie komedia, która uczy dystansu i bywa detoksem. Karykatura wyolbrzymia niedoskonałości, a te zamiast przerażać, śmieszą. Ponadto często, niczym wytrych, niczym fortel, niczym zawoalowanie… Humor umożliwia powiedzenie prawdy ­– jak stwierdził pisarz i filozof Éric-Emmanuel Schmitt.

            Pamiętam kilka sytuacji w swoim życiu, kiedy było mi ciężko, bardzo ciężko i okropnie ciężko, a jednocześnie byłem mniej, lub bardziej bezsilny wobec przeciwności losu. Nie zamierzam tu wyliczać wszystkich, ale jedną przytoczę – akurat wcale nie najczarniejszą, za to dość wymowną. Prawie dwadzieścia lat temu odezwała się do mnie pustka. Pustka w portfelu. Postanowiłem uciszyć ją sezonową pracą przy zbiorze ogórków w Niemczech.

            Warunki bytowe spartańskie; zniszczone, nieogrzewane, wieloosobowe baraki, drewniane, piętrowe prycze jak z obozu, rząd otwartych pryszniców z za małym bojlerem ciepłej wody. Wynagrodzenie, jak w ogłoszeniu, ale minus koszty pobytu. Praca przez siedem dni w tygodniu, tylko w niedzielę krócej. Pobudka była jeszcze w nocy, żeby zaliczyć poranną – tfu! co ja piszę? przedranną toaletę, ogarnąć się i zjeść, bo wyjazd na pole był jeszcze przed świtaniem, aby zacząć pracę, gdy tylko wzrok zdoła wypatrzyć ogórki. Wozili nas „sindbadem”, jak to żartobliwie nazwano przyczepę osłoniętą plandeką. Na pokładzie – po bokach i na środku – były zaimprowizowane ławki z desek ułożonych na plastikowych skrzynkach. Kto mógł, to jeszcze drzemał w drodze, obijając się o burty, albo bezpretensjonalnie trącając bok sąsiada, tudzież sąsiadki. Punktualność była iście pruska; kto nie wskoczył na przyczepę, ten nie jechał i tracił dniówkę.

           Ogórki, co zabrzmi nieprawdopodobnie – zbieraliśmy z samolotu. Kto był lub to widział, ten potwierdzi. Były to wleczone przez ciągniki specjalne konstrukcje, które miały na obu bokach dowieszone długie platformy, osłonięte brezentowymi daszkami. Przypominało to skrzydła aeroplanów. Na każdym skrzydle po kilka osób leżało na brzuchach, ciasno i niewygodnie, mimo podłożonych gąbek, koców i starych szmat. Zwieszało się tylko ręce i głowy nad rzędami stęsknionych ogórków.

            Samolot poruszał się w taki sposób, że leżąc na brzuchu, jechało się nogami do przodu. Ogórki zatem jakby wyjeżdżały spod nas i należało jak najszybciej wychwycić je wzrokiem, bądź wymacać w krzakach ich szorstkie krągłości, a następnie błyskawicznie je wyzbierać i powrzucać do skrzynki przed sobą. Każdy z nas miał stałe miejsce na skrzydle, więc gdy nie zdążył dokładnie wyzbierać wszystkich ogórków, za parę dni jechał tym samym szlakiem i znajdywał przerośnięte giganty, nazywane „kabanami”. To zaś oznaczało (i myślę, że dotąd oznacza) porażkę zawodową i skazę na profesjonalizmie. Najcenniejsze bowiem były małe ogórki, które nadawały się na przetwory; właściciel dostawał za nie wyższą cenę. Te wielkie sztuki szły np. do przemysłu kosmetycznego i w skupie mniej za nie płacono. To z kolei – jak się okazało – wpływało na nasze zarobki. Dlatego, jeżeli coś się przegapiło, a „nadzorca” to wychwycił, sprawdzając przejechane – tfu! sorry – przeleciane pole, dostawało się ostrzeżenia. Tak samo, kiedy znajdował „kabany” w skrzynce przed delikwentem, co świadczyło o jego marnym przelocie kilka dni wcześniej.

            Mniej uczciwi spryciarze, natknąwszy się na „kabany” (zwłaszcza te większe niż butelka wina), ukradkiem przerzucali je pod skrzydłem kilka rzędów w bok, obdarzając inną osobę dorodnym okazem. Spryciarzowi się opłacało. Jeśli bowiem ktoś nie wykazywał poprawy efektywności karą była „pauza”, czyli dzień wolny. Niby wytchnienie, ale de facto dzień portfelowej pustki, a nawet zasysającej próżni – bo nie tylko bez zarobku, lecz jednocześnie z normalnym, codziennym potrąceniem kosztów za obiad, wodę, prąd, wstrząsające podróże „sindbadem” i wszystkie wygody.

            Phil Bosmans zapewniał, iż Poczucie humoru dobrze amortyzuje życiowe wstrząsy. Ciekawe, czy miał na myśli również te podczas kimania na skrzynce w „sindbadzie”.

            Gdy kogoś przycisnął pęcherz to zgłaszał „nadzorcy” i za pozwoleniem wstawał. O! boska ulgo. Wtedy albo sąsiedni pracownicy musieli ogarnąć ramionami szerszą część zbiorów, albo „nadzorca” kładł się chwilowo na puste miejsce. Jemu też zależało na wynikach, bo tak samo był rozliczany. Na ten czas pracownik z potrzebą, jeśli był mężczyzną, szedł na koniec skrzydła i olewał mijaną część pola, a jeśli była to kobieta, odchodziła gdzieś dalej w bok i kucała między drapiącymi liśćmi. Kto mógł wytrzymać, czekał, aż dojedziemy do końca pola i samolot będzie nawracał. Dla wszystkich była to zbawienna chwila na rozprostowanie kości, lub zwyczajne przewrócenie się na plecy.

            W połowie dnia pracy była przerwa i „sindbad” wiózł nas na obiad. Po drodze, w dusznej budzie znowu cięliśmy komara. Na miejscu szybkie umycie rąk ze zlepków talku i biegiem pod wiatę, gdzie w okienku dostawało się jedzenie i siadało na ławach przy długich stołach. Gotowały polskie kucharki i pamiętam, że było dużo i smacznie. Wbrew przesłankom wcale nie jedliśmy codziennie ogórkowej i mizerii. Inna rzecz, że byliśmy często tak zmęczeni, iż nie miało się ochoty ani machać sztućcami, ani obracać żarcia w gębie, ani nawet mrugać. Mimo wszystko każdy starał się zjeść jak najszybciej, żeby zyskać kilka minut na poobiednią drzemkę. Przy odrobinie szczęścia to mogło trwać nawet kwadrans. Nagle czas można było mierzyć w kilogramach. Aż trudno uwierzyć, jaką wagę miała każda minuta dla przepracowanego organizmu. A o ustalonej godzinie wracaliśmy na pole i zbieraliśmy Gurken do wieczora. W ciemnościach śmierdzieliśmy sobie w „sindbadzie” uwaleni na kuszetkach z nieheblowanych desek.

            Po powrocie do bazy następował wyścig do budynków z prysznicami; jeden był dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Pierwsi szczęśliwcy mogli załapać się na ciepłą wodę. Kiszkowate wnętrze, długa wykafelkowana ściana ze sterczącymi z niej sitkami natrysków. I ze sterczącym rzędem facetów, pośpiesznie wcierających mydło w przepocone zakamarki corporis. Kąpaliśmy się nadzy, wstyd i dumę należało schować do kieszeni – co dawno uczyniliśmy. Tylko hindusi zostawali w slipkach i namydlali ciała w dość komiczny sposób, buszując dłońmi pod bielizną, jakby szukali rupii w trawie. Po kąpieli robiliśmy kolację i marzyli o jak najszybszym wskoczeniu do śpiwora. Kilkanaście godzin ze wzrokiem utkwionym w wyjeżdżające spod skrzydła ogórki skutkowało tym, że zasypiając widziało się pod zamkniętymi powiekami plamy pełzające w górę głowy, jakby powidoki, utrwalone w zmęczonym mózgu. Zasypiałem błyskawicznie, snem twardym, jak prycza. Po upalnym dniu w barakach nocą było ciepło. Ale gdy przez tydzień padało, noce bywały tak zimne, że dla ogrzania stóp ubierałem sweter… na dolną część śpiwora. Choć w normalnych okolicznościach często w nocy się obracam, tu przez pierwsze dni (no, przedranki) prawie zawsze budziłem się w tej samej pozycji, w której usnąłem. Taki fenomen wyczerpania.

            Do pracy ubieraliśmy gumowe rękawice, aby osłonić dłonie przed kolcami. Było takie zapotrzebowanie i taki przemiał ogumienia, że pobliski market SPAR co rusz miał braki magazynowe. Gdy niedobory trwały zbyt długo, a nasze zapasy się kończyły, zapobiegliwi spekulanci odsprzedawali deficytowy towar po zawyżonej cenie. Cóż było robić? Ano, następnym razem robiło się większe zapasy. Ogumienie do ogórków było nieodzowne. W zimne ranki, przy mokrych od rosy roślinach ręce marzły i grabiały, lecz gdy zrobiło się ciepło lub dzień był upalny, dłonie wewnątrz rękawic pociły się i po paru takich dniach skórę pokrywały krosty i strupy od potówek. Nawet podwójne porcje talku nie wiele pomagały. Wyglądałem jak honorowy dawca krwi w barze dla pijawek.

            W gorące dni gąbki i szmaty, na których się leżało śmierdziały potem i brudem poprzedników, a my dokładaliśmy własny. Twarze i ramiona były oblepione kłującym kurzem. Pot zalewał oczy i spływał kroplami z nosa. Podobnie było z katarem, gdy się ktoś przeziębił – nikt nie myślał o kulturalnym i ukradkowym wysmarkaniu noska. To wymagałoby przerwania pracy (czyt. dopuszczenia się zaniedbań i pominięcia części ogórków, skazanych tym samym na transformację w „kabany”), zdjęcia brudnych rękawic (a nie jest to łatwe, zwłaszcza z wilgotnych dłoni), sięgnięcia po chusteczki, a potem ponownego, niełatwego naciągnięcia ogumienia. Efekt wydmuchania, jak można się domyślić był krótkotrwały, a więc fatyga pozbawiona sensu. Łatwiej i wygodniej było zdać się na grawitację i po prostu pozwolić, aby krople wydzieliny zraszały poletko, ewentualnie by gile zdobiły listki powłóczystym kordonkiem. Z kolei w deszczowe dni zdarzało się, że plandeki nad głowami się obrywały, a jeżeli pechowcy pod nimi nie zdołali jakoś tego podwiązać, musieli pracować moknąc – bo należało wyrobić niemiecką normę.

            Nietypowa pozycja pracy sprawiała, że klatka piersiowa się uginała i rozpłaszczała. Po pewnym więc czasie dochodził nieznośny ból żeber. Aby sobie trochę ulżyć, wieczorem smarowaliśmy się nawzajem maściami i owijali tors bandażami elastycznymi. A propos, jak owinąć się równo bandażem bez czyjejś pomocy? Mój patent: przyczepić koniec bandaża do pryczy na wysokości piersi, rozwinąć cały bandaż, przyłożyć odwinięty koniec do ciała i obracając się wokół własnej osi, nawijać na siebie bandaż, podchodząc do pryczy. Koniec. Opisu i bandaża. Tylko z wcieraniem maści przeciwbólowych na plecach nie szło sobie poradzić samemu. Może należało nałożyć maść na coś gładkiego i ślizgać się po tym plecami. Tylko na co? Na futrynę, balonik, kafelki pod prysznicem… E, to już lepiej na dłonie towarzysza niedoli.

            Mogłoby się wydawać, że fatalne warunki, wyzysk, poniżające traktowanie, problemy ze zdrowiem, zmęczenie fizyczne i psychiczne, obcy świat wokół, oddalenie od domu, wszystko to doskonałe składniki na depresję. A tymczasem radziliśmy sobie nienajgorzej (zwłaszcza ci z nas, którzy nie szukali pocieszenia w piwie Faxe). Mimo, iż chyba żaden z nas nie znał wówczas maksymy Josefa Konrada Scheubera: Kto sam siebie traktuje z humorem, oszczędza sobie kosztów na psychiatrę. Jeśli trafił się dzień pauzy, to człek znajdywał radość w spacerach po okolicy, wycieczce do średniowiecznego miasteczka, dokupieniu rękawic w markecie, tudzież spokojnym zrobieniu prania i pierwszeństwie pod prysznicem, zanim przyjechali ludzie z pola. Poczucie humoru nas nie opuszczało, nawet gdy w przypływie szczerości koledzy wyznali, że z powodu przemęczenia nie podniecają się widokiem atrakcyjnych dziewczyn. Może i fizjologia trochę zawodziła, ale humor – nie!

Jeśli potrafisz śmiać się z siebie – to najlepszy dowód, że masz poczucie humoru.

Molier

            Dorośli ludzie chichrali się jak dzieciaki, co chwilę wpadali w głupawkę, dowcipkowali o „kabanach”, podkładali je na dno plecaka tym, którzy zjeżdżali już do domów. Gdy się już trochę zaaklimatyzowaliśmy, potrafiliśmy znaleźć siły i czas na wieczorną partyjkę kart (zwykle cięliśmy w remika i tysiąca), lub biliśmy rekordy grając w „ruskie jajka”. Spokojnie! To nie zboczona, czy kulinarna wersja rosyjskiej ruletki, tylko pożyczana od kolegi elektroniczna gierka, gdzie wilk łapał do koszyka spadający nabiał. Opcjonalnie była w niej nie mniej emocjonująca Tetris. Stać mnie było na żarty z własnej sytuacji, śpiewanie na samolocie przeboju Elektrycznych Gitar „I co ja robię tu? U-u! Co ty tutaj robisz?” czy traktowanie z przymrużeniem oka docinek gospodarza, jak ta, kiedy rozliczając kolegę mieszkającego na ul. Partyzantów, rzucił: „Aaa, Banditen Strasse”. Miał chyba rację Alberto Moravia, że Żart jest orężem bezbronnych.

            Oczywiście nie w każdym przypadku sięgaliśmy po żarty; gdy z niedowierzaniem oglądaliśmy w niemieckiej telewizji zdjęcia z zamachów na nowojorskie WTC a wieczorem, złapawszy polską stację, przyłączyliśmy się do apelu i w oknie zapaliliśmy świece na znak solidarności, to niejednemu łza zaświeciła się w oku. Czasem pewne sprawy trzeba przecierpieć. Przykładowo, wycieńczającą chorobę i śmierć bliskiej osoby należy po prostu przeboleć. Śmiem jednak twierdzić, iż ludzie obdarzeni dużym poczuciem humoru radzą sobie łatwiej. Warto zatem rozwijać w sobie zdolność dystansu i umiejętność uśmiechu przez łzy, bo Uśmiech i humor – to znak zwycięskiego górowania nad losem – jak powiedział niepoprawny romantyk, Stefan Garczyński.

            Ludzkie życie obfituje w trudne chwile, może nawet całe jest jedną, trudną chwilą. A skoro w takim przypadku pomocny i terapeutyczny bywa śmiech, to po prostu życie jest śmiechu warte.

I co ja robię tu? (u-u, co ty tutaj robisz?)
Dwanaście ciężkich zielonych „kabanów” moją głowę zdobi.
Jest tyle różnych dróg (u-u, co ty tutaj robisz?)
Kolejny piękny „sindbad” i samolot koło domu stoi.

Zapraszamy 1 kwietnia o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Temat brzmi: życie śmiechu warte. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i pośmiać się, bo Humor polega na tym, że śmiejesz się mimo wszystko – jak orzekł Otto Juliusz Bierbaum.

A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Napisz komentarz. Poczekaj na zatwierdzenie

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.