Stara podwórkowa wyliczanka pomagała losowo wskazać ofiarę zabawy, kończąc się słowami: … na kogo wypadnie, na tego – bęc! Podczas spotkania Pogadalni, dziwnym trafem bęcki zebrała, Bogu ducha winna, Edyta Stein. Nie od wszystkich, rzecz jasna, nie od znaczącej części nawet. Właściwie to tylko ode mnie, a i to nie intencjonalnie. Jednakowoż wywołałem oburzenie. Po prostu, w moim odczuciu filozofka ta wpisuje się w pewien szczególny zbiór autorów. Ale po kolei.
***
Czy faktycznie: Bogu ducha winna? Osobiście uważam, że niczego Bogu nie jesteśmy winni. Nie rodzimy się po to, by być Jego dłużnikami. Ja się na ten świat nie wpraszałem, ba! nawet nie byłem chcianym i wyczekiwanym przez rodziców. Dlaczego miałbym komuś być wdzięczny za wpakowanie mnie w taką rzeczywistość. Poza tym, czy Bóg czegoś od nas potrzebuje? Ośmielam się powątpiewać. Gdyby czegoś od nas chciał, oznaczało by to, że czegoś Mu brak. Pragnienie, potrzeba, czy chęć rodzą się z jakiegoś niedoboru. Tymczasem Absolut jest samowystarczalny, samoistny, jest doskonałością i pełnią – bez braków. Ponadto, Bóg, gdy wyraża chcenie, a więc pewną swoją wolę, jako wszechmogący w zasadzie od razu to uzyskuje – Jego wola ma moc sprawczą, jej treść od razu się dzieje, ziszcza, bez względu na przykładowo chcenia ludzkich dusz. Sądzę, że ludzkie dusze ani nie są Bogu do niczego potrzebne, ani też nie mają wobec Niego żadnego długu. Jeśli ktoś zechce Mu powierzyć swojego ducha, czy nawet całe swoje jestestwo, to jako dobrowolny dar, a nie zwrot pożyczki.
A co z drugim znaczeniem powiedzenia: Bogu ducha winna? Tym metaforycznym, przez który rozumiemy, że chodzi o osobę niewinną, niesłusznie czymś dotkniętą… Czy Stein rzeczywiście nie zasłużyła sobie na moją dezaprobatę? Mam powody uważać, iż przynajmniej nie zasługuje na same peany i pochwały. Wyjaśnię przy okazji, do jakiego to kręgu osób ją zaliczyłem.
Historia jest pełna odkrywców, wynalazców, twórców i nowatorskich myślicieli. W różnorodnych dziedzinach, z różnoraką biegłością i na różną skalę dokonywali swych dzieł, wierząc w ich wartość i sensowność. Edyta Stein zajmowała się m.in. fenomenologią i na jej podwalinach stworzyła własną teorię poznania tzw. filozofię wczucia. Nie będę jej przybliżał, bo ani nie jestem znawcą tematu, ani nie ma to znaczenia dla niniejszego wywodu. Dość powiedzieć, że w kręgu osób zainteresowanych fenomenologią zrobiła duże wrażenie. A w szerszych kręgach?
W moim przekonaniu, o wielkości odkrywczej myśli, decydują dwa podstawowe aspekty: wpływ na losy świata i użyteczność. Zdarzały się w dziejach takie odkrycia, które wpłynęły jeśli nie na zmiany w całym świecie, to przynajmniej jego znaczącej części. Ewentualnie wywarły wpływ na jakiś kraj, albo przynajmniej społeczeństwo. Z ich użytecznością bywa różnie, gdyż większość przebrzmiała, wygasła i została zastąpiona kolejnymi, które też z czasem wychodziły z użycia. Niemniej poniektóre dzieła ludzkiego umysłu nadal są w użyciu, okazują się pożyteczne, a nawet niezbędne. Czego nie mogę powiedzieć o filozofii wczucia.
Zanim Stein sformułowała swe odkrywcze poglądy, setki pokoleń całkiem nieźle radziły sobie w otaczającym świecie. Do tego, aby wieść szczęśliwy żywot nie było im potrzebne fenomenologiczne wejrzenie i wczucie się w drugiego człowieka, czy wnikanie w inne byty. Co więcej (a co gorsze dla Edyty), po odkryciu tej prawdy naszym oczom, ludzkość właściwie obeszła się z nią obojętnie. Nie było światowego przewrotu umysłowego, czy duchowego, nie wdrożono tej myśli do powszechnego systemu edukacji, nie głosi się jej z ambon, nie porusza na rynkach, nie omawia przy kawiarnianych stolikach, albo podczas gawęd przy ognisku. Poza wąską grupą znawców i wyznawców (bo filozofia wczucia została przez Stein fenomenalnie spleciona z religią) nikt tego na co dzień nie używa. Dla mnie to wystarczający argument, by tematu nie przeceniać. I, co za tym idzie, nie było aż tak bardzo niezasłużone owo wywołane na wstępie: bęc. Czasami przypadkowy cios, losowa eliminacja, dziecięca wyliczanka – mimo znamion kaprysu fortuny – okazują się sprawiedliwe.
***
Edyta Stein była przekonana, iż wczucie możliwe jest nawet w samego Boga. Jako doświadczenie fenomenologiczne i jako doświadczenie cudzej świadomości w ogóle. Popierała to przykładem wyjątkowo religijnych ludzi, którzy w podobny sposób doświadczają Boga. I nawet jeśli – co zasugerowałem – nie była Bogu ducha winną, to poddając mu swą duszę, odnalazła w tym spełnienie. Jako Żydówka, przyjmując chrzest, bierzmowanie i śluby zakonne dokonała przewrotu w swoim świecie, a jako wzór dla innych, ma wpływ na ich światy. Szukała prawdy i znalazła ją w Bogu. Można rzec: szczęściara. Póki jednak filozofia wczucia nie odciśnie piętna na losach miliardów, będę zaliczał Edytę do grona autorów, których odkryć mogłoby nie być i… cóż – bęc!
Kłaniam Martinus
Nie przeczytałem w życiu ani linijki autorstwa Pani Edyty. Owszem, spotkałem w życiu kilku ludzi nią zafascynowanych, ale ich recenzje jakoś nie skłoniły mnie do lektury.
Martinus najwyraźniej pomylił Edytę Stein z Edytą Górniak
Różnych pomyłek się dopuściłem, ale tej z pewnością nie. Potrafię zrozumieć, że filozof – zwłaszcza ceniący sobie jej (Edyty Stein!) uduchowione dzieła – będzie stawał w obronie nawet tak niejasnej fenomenologii. I nie mam nic przeciwko uwielbianiu jej i stawianiu na piedestale. Rzecz tylko w tym, że niewielu ją uwielbia a i pomników zbyt wielu się nie doczekała. Żebym był dobrze zrozumiany: nie było moim celem zdyskredytować filozofkę, ani nawet jej filozofię wczucia. Jedynie chciałem wyrazić swoją, osobistą, prywatną opinię, iż ta filozofia równie dobrze mogłaby nie ujrzeć światła dziennego. Po prostu, moim zdaniem jej użyteczność i pożyteczność są marginalne i jak na razie nie wpłynęły na znaczące przeobrażenia w świecie (nawet w świecie samej filozofii). Nie znaczy to iż nie posiadają żadnej wartości, a jedynie, że nie mają dla świata wielkiego znaczenia. Co znajduje potwierdzenie nie tyle w moim wywodzie, ile w reakcji świata właśnie.
Spór o wartości czas zacząć!
Czy wartości są wartościowe, bo są wartościowe, czy są wartościowe, bo mają wielkie znaczenie dla świata?
Ja tu widzę dwie różne jakości…
W obronie fenomenologii stawać nie trzeba. Sama się broni. I już same jej założenia trochę się rozmijają z szerokim oddziaływaniem społecznym. Weźmy taką redukcję transcendentalną. Polega na zawieszeniu świata i całej sfery doświadczenia w celu oczyszczenia świadomości i dotarcia do tego, co transcendentalne (niepodlegające redukcji). Rezultatem tej operacji staje się rozróżnienie czystej świadomości i realnego świata.
Jaką zastosować aparaturę pojęciową, by opisać czystą świadomość?
Czy można stworzyć metajęzyk, w którym moglibyśmy się porozumieć na temat tego, co stanowi nasze najgłębsze wewnętrzne przeżycia?
Czy pomoże nam tu intuicja intelektualna, czyli niezależna od doświadczenia zdolność uchwytywania istoty rzeczy?
Ha! Oto są pytania!
A, i nie powiedziałabym, że Edyta Stein poszła w tomizm. Raczej w mistykę karmelitańską. I tak na przykład Teresa z Ávila twierdzi, że spotkanie duszy z Bogiem jest jak zetknięcie płomienia dwóch świec dających na chwilę jedno światło. A Jan od Krzyża, autor „Drogi na Górę Karmel”, pisze, że w życiu doczesnym Bóg wydaje nam się ciemnością, a wędrówka duszy rozpoczyna się w mroku. Spotkanie duszy z Bogiem porównuje do zaślubin.
To są bardziej takie klimaty, a nie oddziaływanie na masy i znaczące przeobrażenia w świecie.
Dla mnie Edyta Stein jest ważna z racji osobistych poszukiwań odpowiedzi na różne pytania. Czasem szukam jakiegoś pisarza, filozofa czy artysty, który mi pomoże odpowiedzieć na przykład na pytanie, kim jestem. I tak mi się czasem Edyta Stein przewija, może dlatego, że Wrocław (który jest mi bliski), może dlatego, że Ślązaczka, Niemka i Żydówka jednocześnie, może dlatego, że coś mnie do jej tekstów przyciąga…
A Wy? Kim jesteście?
Edyta Stein stąd wypier****.
K**** m**.
Użycie gwiazdek zamiast pełnych słów, w sytuacji, gdy czytający i tak wie, jaka treść się za tym kryje, nie łagodzi faktu pisania wulgaryzmu – gdyż zmiana znaków, czy alfabetu, ma taki skutek, jak napisanie ich w obcym języku i skoro ostatecznie są zrozumiane, to naruszają dobre zasady kultury języka. Ostrzegam na przyszłość.