Na święta: Dialog o boskiej zabawce z obiadem i kotami w tle

Dzieci uwielbiają zabawki. To pewnie pierwszy powód ich radości ze świąt, bo kojarzą im się z prezentami. Wszystko to truizmy, wiem. Ale dorośli też uwielbiają zabawki. I prezenty, jakie sobie robią, stanowią niejaką ich namiastkę. I nie muszą to być żadne urządzenia z AGD, elektroniczne gadżety, narzędzia, sprzęt sportowy czy inne przedmioty, które łatwo określić mianem zabawki. W szerszym, egzystencjalnym i metaforycznym sensie, nawet szalik, bilet do opery, książka, perfumy, lub słodycze są to jeno zabawki, jak wszystkie rzeczy, w które obrastamy. Nie bez powodu wśród synonimów zabawki znajdujemy takie określenia, jak: bagatela, błahostka, fraszka, bzdet, drobnostka, głupstwo, igraszka. Można by rzec: wszystko to marność i zabawka. Zdarza się też niestety, iż nie tylko chodzi o przedmioty, ale również inni ludzie są traktowani, jak zabawki. I tu, jeśli wolno, chciałbym wrócić pamięcią do pewnego słonecznego, bodaj wiosennego dnia.

To była sobota. Pora obiadu. Akurat zasiedliśmy z żoną do stołu. Kwaskowy aromat zupy ogórkowej pobudzał ślinianki. Obok nas kręciły się koty, jak zwykle licząc na jakiś smaczny kąsek, mimo że zapach nie zapowiadał niczego, za czym by przepadały. W radio skończyła się melodia, będąca ścieżką dźwiękową jakiegoś filmu. Spikerka opowiadała o czymś ciepłym głosem. W pewnym momencie wspomniała o Boskiej Florence, ilustrując swą wypowiedź jej niemiłosiernie fałszującym śpiewem. Spojrzeliśmy z żoną na siebie i uśmiechy wypłynęły na nasze twarze.
Oboje mieliśmy bowiem okazję obejrzeć niegdyś film dokumentalny o tej kobiecie, a jakiś czas potem również kinową historię ze świetną kreacją Meryl Streep oraz Hugh Grantem w roli jej męża. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię tylko, iż Florence Foster Jenkins była amerykańską śpiewaczką operową – a przynajmniej za taką się uważała. Prawda wyglądała jednak inaczej. Nie tylko słoń nadepnął jej na ucho, ale jeszcze słonica i małe słoniątko – z kolegami. Mimo to Boska Florence nie zrażała się słowami krytyki, uznając je za przejaw zawiści, a dzięki odziedziczonemu majątkowi realizowała swoje sceniczne marzenia, a nawet nagrywała płyty. Na jej występy przychodziły tłumy, lecz głównie dla rozrywki, by mieć ubaw z jej skowytów i rozbuchanych, czasem groteskowych strojów, które sama projektowała. Możliwe, iż jej bezkrytyczna wiara w talent miała jakiś związek z prawdziwym imieniem: Narcissa. Ja część winy jednakowoż przypisałbym jej mężowi, który udzielał jej heroicznego wsparcia, chroniąc przed prawdą i ludzkimi szyderstwami. Darzył ją niezwykłą miłością i albo też nie miał słuchu, albo współzawodniczył z Karlem Schneiderem o miano męczennika XX stulecia.
– Nie miała głosu – rzuciłem, nabierając zupę – ale za to miała dobrego męża.
– Pewnie się o takiego modliła – odparła półżartem żona.
– Myślę, że modliła się o dobry głos i mylnie sądziła, że Bóg ją wysłuchał – powiedziałem i dmuchnąłem w gorącą zupę na łyżce. – Tymczasem Bóg nie mógł dać jej talentu, to dał przynajmniej męża z anielską cierpliwością.
Żona przełknęła zupę i moją myśl, po czym stanęła w obronie Stwórcy.
– Bóg mógł dać jej talent. Przecież wszystko może – zauważyła. – Po prostu nie chciał – dodała, sugerując, jakoby ludzki talent zależał od Jego woli.
Nabrałem na łyżkę kolejny łyk, z zadowoleniem dostrzegając kąsek mięsa. Tak, zupa na prawdziwym mięsnym wywarze nie ma sobie równych. Zdmuchnąłem wysoką temperaturę i przeniosłem zawartość do ust. Rozgniotłem językiem kostki ziemniaków, rozgryzłem talarek marchewki i wyszukałem mięsko, by delektować się rozdrabnianiem włókien. Pycha. Połknąłem i wróciłem do rozmowy, upierając się przy swoim.
– Chyba jednak nie mógł. Bo Bóg, mimo wszechmocy, nie może zrobić czegoś przeciwko sobie – stwierdziłem i widząc, że żona spojrzała pytająco, szybko poprowadziłem łyżkę znajomym torem i pośpieszyłem z wyjaśnieniem. – Nie może na przykład postąpić wbrew temu, w czym ma upodobanie. Jeśli coś Mu się podoba, to z pewnością słusznie. Wobec tego nie może już zmienić zdania. A tymczasem wygląda na to, że Bóg ma upodobanie w różnorodności.
Zamieszałem łyżką w talerzu i nabrałem różnorodny zestaw: z kostką ziemniaka, krążkiem marchewki, kawałeczkiem pietruszki, cząstkami cebuli i wiórkami startego kiszonego ogórka. Tylko mięsko się nie załapało.
– Najpewniej nieskończony kosmos – ciągnąłem – wydawał się nieskończenie nudny; ot, pełno drobin pędzących we wszystkie strony, jedne się mijają, inne zderzają, te zapalają, a tamte gasną… Ileż można się na to patrzeć. Dlatego Bóg doprowadził do powstania życia. A i to postanowił urozmaicić. Zaś gdy stworzył ludzi, to też nie odlał wszystkich z jednej foremki, bo byłoby nudno. Dlatego jednego uczynił pięknym, a drugiego garbatym, jednemu dał więcej talentów, a drugiemu mniej. Wszelkie różnice napędzają interakcje, coś się dzieje. Jest ruch, rywalizacja, przyciąganie i konflikty, odruchy ambicji i zazdrości… A Bóg sobie na to spogląda i ma w tym bogactwie upodobanie – podsumowałem i połknąłem trzymaną na łyżce różnorodność, która zdążyła przestygnąć.
– Czyli tworząc świat i człowieka, Bóg stworzył sobie zabawkę – wtrąciła żona między jedną łyżką ogórkowej, a drugą. Natychmiast podchwyciłem tą myśl.
– A pewnie. W dodatku ludzie otrzymali cząstkę tej boskiej natury. Też lubimy różnorodność i też zabawiamy się kosztem innych stworzeń. Zamykamy rybki w małym akwarium, albo mrówki w przeszklonych farmach i obserwujemy ich zmagania z życiem.
– No, teraz tak, ale wieki temu nie robiono akwariów i nie hodowano mrówek – zauważyła żona, jakby chciała powiedzieć, że ta cecha ludzi nie musi być odwieczna.
– Racja, ale dawniej człowiek chwytał pawie, bażanty, barwne papugi, czy inne różnokolorowe ptaki i zamykał w ogrodach, wolierach i ciasnych klatkach. Tak samo dzikie koty, straszne gady, różne osobliwe okazy… A potem dla zabawy szturchał je kijem przez kraty – zakończyłem zwieszonym głosem i chlipnąłem zupę, a żona pokiwała smutno głową.
– Nawet niewinne uprawianie ogrodów kwiatowych – kontynuowałem – dowodzi temu upodobaniu, przejętemu od Boga. Zbieramy różnorodność roślin, zamykamy w ograniczonej przestrzeni, bawimy się planowaniem ich życia; jedne usuwamy, inne dodajemy lub przesadzamy z miejsca na miejsce. Cieszymy się z bogactwa kolorów, kształtów, faktur i zapachów. Miło jest panować nad różnorodnością.
Zupa powoli znikała z talerzy. Im wyraźniej łyżka dzwoniła po dnie, tym intensywniej koty domagały się naszej uwagi, a może nawet atencji. Bestyje nauczyły się, że takie dźwięki oznaczają kończenie posiłku i coraz mniejsze szanse na dostanie czegoś z pańskiego stołu. Uruchamiają wówczas swój wdzięk, ocieranie o nogi, mruczenie, pomiaukiwanie… cały repertuar wywiedziony z kociego łakomstwa.
Ponoć pies patrzy w taki sposób: człowiek karmi mnie, zapewnia schronienie, opiekuje się mną, więc musi być bogiem. Kot zaś patrzy następująco: człowiek przynosi mi pożywienie, daje swój dom, dba aby było mi dobrze, zatem muszę być bogiem. Gdyby tak było, stałbym się kocią zabawką. Wiedząc o tym, starałem się naszym futrzakom uświadamiać błąd owego rozumowania. Zwłaszcza, gdy próbowały wymusić respektowanie ich rzekomo boskich praw. Nic z tego! Zupa znikała. Z kotami nie było się czym dzielić. Zgarniałem ostatnie krople ogórkowej z pochylonego talerza i połykałem z lubością. Jak to jest, że nawet będąc sytym, ba! przejedzonym – te ostatnie łyżki zjada się najszybciej i z największym smakiem?
Koty patrzyły na nas niepocieszonym wzrokiem. I nie było sposobu by je rozweselić, a to wiedzie do pewnych wniosków. Bo jeżeli koty faktycznie mają w sobie jakiś pierwiastek boskości, to musiałbym zwątpić w to, że Bóg posiada poczucie humoru. Koty owego poczucia nie mają. No, niech ktoś spróbuje rozśmieszyć kota. Nie ma szans. A niech spróbuje z kota zażartować. O! Obrazi go śmiertelnie. I mogą owego żartownisia spotkać różne kary boskie, począwszy od tego, że kot ostentacyjnie usiądzie do delikwenta tyłem, a skończywszy na pomyleniu butów z kuwetą.
Dlatego lubię czasem myśleć, że Absolut mimo wszystko ma poczucie humoru. Choćby i nieraz czarnego, ale jednak. Myślałem o Boskiej Florence. Jak najbardziej pasuje mi ona do roli boskiej zabawki. Któż lepiej mógłby wykorzystać swoją pozycję do tego, by ociupinę zadrwić z osoby ludzkiej. Żart, nawet ponury, kryje w sobie intencję rozbawienia – toteż wolałbym, żeby los Florence był właśnie efektem żartu. Inaczej byłoby to czystym okrucieństwem. Ofiarować jej dar scenicznej odwagi i kreatywności, obudzić w niej pragnienie występów i uczestnictwa w sztuce wysokiej – a przy tym skazać na totalne beztalencie. To musiało bawić Stwórcę, bo przecież nie przerwał jej zawodzenia, mimo iż kaleczyło uszy ludzi, psów, kotów i aniołów. A może to zaskakiwać o tyle, że chóry anielskie przyzwyczaiły Boga do wysokiego poziomu sztuki wokalnej. Najwyraźniej nawet Absolut potrafi się znudzić obcowaniem z doskonałym psalmem, czy chorałem. A kto słyszał kiedyś, jak koty marcują, kto dostąpił jazgotu kociej muzyki, ten może wyobrazić sobie maestrię śpiewaczą Boskiej Florence.
Na kuchence kaszotto szykowało się do drugiego dania. Mieszanina aromatów roznosiła się po kuchni; marchew, fasolka szparagowa, podsmażana kiełbasa, cebula, pieczarki… wszystko przyprawione majerankiem, tymiankiem i odrobiną kurkumy. Tak, człowiek lubi różnorodność – nawet w prostocie. Ale drzemie w człowieku również pewien paradoks, gdyż przy całym upodobaniu do różnorodności, jakoś trudno mu pogodzić się z różnicami między ludźmi. Niektórych różnic nie akceptuje tak dalece, że gotów jest poniżać, niewolić, niszczyć i zabijać. Czyżby ku uciesze Absolutu? Chciałbym wierzyć, że nie. Że nie jesteśmy igraszką w rękach Boga, nakręcanymi zabawkami, które wpadają na siebie z różnym skutkiem, byle nie było nudno.
Czasem trafia się ktoś, dla kogo ulubioną zabawką jest drugi człowiek i z upodobaniem będzie zabawiać się cudzym kosztem. Oby nas to nie dotknęło. I tego wszystkim życzę. W szczególności zabawkom.

Kłaniam Martinus

Jeden komentarz do “Na święta: Dialog o boskiej zabawce z obiadem i kotami w tle

  1. piotrles1

    Około południa skończyłem czytać Platońskiego Charmidesa. Wzruszyła mnie wymiana zdań na koniec dialogu, który jest sprawozdaniem Sokratesa z rozmowy z Krytiaszem i Charmidesem na temat mądrości, która jest samowiedzą. Sokrates prowokuje młodzieńca do myślenia podważając lekko i z humorem swoje poprzednie ustalenia – uwodzi rozmówcę autoironicznym dystansem… Nie da się przekazywać mądrości w rozumieniu Sokratejskim prowadząc wykłady.
    W takim nastroju zabrałem się do tekstu świątecznego Martinusa. Nie spodziewałem się, że wzruszenia sztuką łączenia głębi i lekkości – jakich doznawałem przy tekscie Platona – odżyją z taką siłą.
    Jakaż to była przyjemność! intelektualno-kulinarna! (Tak się składa, że uwielbiam ogórkową). Tekst błyszczy, pachnie i smakuje. Nie ma tu miejsca na pochwały dla wszystkich smaczków. Mi smakują najbardziej te wątki Platońskie: człowiek, który zna siebie jest bogiem, który bawi się radością stworzeń. Człowiek który nie zna siebie jest śmieszny… jak boska Florence, albo przeraźliwie demoniczny, jak Ci, którzy bawią się cierpieniem innych ludzi. Kto posiada filozoficzny dystans, zna siebie, potrafi się śmiać z siebie i z empatią współcieszyć i współcierpieć jest przyjacielem Boga, zaproszonym do współstwarzania. Wielkie dzięki za ten tekst i proszę więcej!

    Odpowiedz

Napisz komentarz. Poczekaj na zatwierdzenie

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.