Dla Zdzicha, Heńka i innych bezimiennych ofiar własnych domów.
W okolicach czterdziestaka każdy facet chce wrócić do domu. Miało być fajniej, wygodniej — miało być bardziej. A jest słabo: ciało odmawia posłuszeństwa, wady charakteru nie zanikają, ale wręcz przeciwnie, stają się coraz bardziej widoczne. Żona ciśnie, dziecko ciśnie, robota ciśnie, bank ciśnie. A miało być tak fajnie… No i co teraz? Przez zaciśnięte z przyzwyczajenia zęby dobywa się z głębi nieświadomości pisk: “Chcę do mamy…” Nie chodzi o matkę konkretną. Raczej symbol, albo raczej wyobrażenie ciepła, bezpieczeństwa, spokoju.
⇑ W ramionach ojczyzny ⇑
No i zaczynają się mnożyć błędy życiowe. Jedni szukają młodszej kobity po to, żeby móc odbyć idiotyczny powrót do przeszłości, kiedy to wszyscy byliśmy piękni i młodzi. Inni wracają w rodzinne strony tylko po to, żeby doświadczyć na własnej skórze tego, że racje miał stary Heraklit, kiedy mówił nie można wejść dwukrotnie do tej samej rzeki. To już nie ta rzeka, nie ta dolina, nie ten las, nie ci ludzie, nie to miejsce.
Jeszcze inni zaczynają się kręcić wokół budowy albo zakupu własnego domu. Nie po to, żeby mieć dom, bo po co komu stacjonarna niszczarka do pieniędzy, ale po to, żeby zrealizować archetyp, wypowiedzieć symbol/zaklęcie. Dom mężczyzny w okolicach czterdziestki to symbol tego, co minęło i nie powróci, to próba przerzucenia kładki ponad przepaścią czasu. Wielu przypłaca tę próbę utratą zdrowia, albo i życia, bo jak wiadomo od wieków: “Dom do dachu, mąż do piachu”.
⇑ 18-nastka sprzed 22 lat ⇑
Ale po co to wszystko? Ano jest powód, dla którego ta żałosna próba odszukania straconego czasu stwarza pozory sensowności. Otóż nas czterdziestolatków łączy z tamtym brzegiem coś więcej niż tylko wspomnienia. Na tamtym brzegu wszystko było pierwsze i, jako takie właśnie, niepowtarzalne. Pierwszy pocałunek z języczkiem, pierwszy papieros, pierwsza muzyka, pierwsze przyjaźnie. PIERWSZE I OSTATNIE przyjaźnie, bo nie zawiera się już żadnych przyjaźni po dwudziestym roku życia i nawet jeżeli przyjaciół z tamtego brzegu brak, to nie sposób ich w żaden sposób zastąpić. Nie dlatego, żeby byli oni tymi “wspaniałymi ludźmi” o których śpiewał Riedel (ci, o których śpiewał byli przecież grupą, być może przesympatycznych, ale jednak narkomanów), ale dlatego, że łączy nas z nimi kotwica pierwszego razu. Z nimi z nimi po raz pierwszy oglądaliśmy światło ostrego słońca i syciliśmy się życiem.
Nawet stary cynik Lukian w okolicach czterdziestki wrócił do rodzinnej Syrii i napisał zupełnie anty-cyniczną Pochwałę miasta ojczystego. I nie ma w niej nawet najmniejszych śladów ironii, którą ten prototyp wszystkich neurotyków dodawał nawet codziennego “Dzień dobry”. Sami się przekonajcie: Czytaj dalej →