Świat jest, jaki jest. Nic odkrywczego, prawda? To czemu się tego nie trzymać? A jednak człowiek ma skłonność do przypisywania zwykłym rzeczom dodatkowego znaczenia, doszukiwania się w nich większej głębi niż rzeczywista. Lubimy odkryć w otaczającym nas świecie lub w nas samych coś tajemnego, metafizycznego, pozazmysłowego – coś, co pojmujemy intuicyjnie, ale nie potrafimy zwerbalizować. Wtedy nierzadko z pomocą przychodzi język poezji. Filozofowie także ulegają pokusie poetyzowania. Często bowiem trafna metafora lub zgrabna paralela lepiej coś wyjaśnia, niżeli obszerne logiczne wywody.
I gdyby na tym się kończyło, to bym ochoczo temu przyklasnął. Zdarza się jednak, że niektóre opisywane przez nich wydarzenia ulegają dziwnej mitologizacji. Jakby miało miejsce coś, w czym maczali palce bogowie. Albo coś, co mogło się zdarzyć wyłącznie za sprawą uruchomienia uśpionych wewnętrznych mocy, potęgi ducha. Podam przykład, który pchnął mnie do napisania tego tekstu. Pewien filozof, a przy tym zapalony sportowiec, opowiadał, jak szedł rozegrać mecz. Po raz kolejny miał się zmierzyć z przeciwnikiem, który już kilka razy z rzędu spuszczał mu łomot. Tym razem jednak powiedział sobie, że nie będzie walczył o zwycięstwo, że to będzie ot taki tylko mecz, dla treningu, dla przyjemności… I co? I ograł rywala do zera.
Zasugerował przy okazji, że zmiana nastawienia, odpuszczenie sobie – pozwala się rozluźnić, człowiek daje się ponieść, nie skupia się na celu w postaci wygranej, lecz czerpie radość z samej gry, pozwala by jego umiejętności same zadziałały, same się wykazały, jakby poza jego wolą. Jednym słowem: flow. Od razu zaznaczę, że nie neguję wpływu wewnętrznego nastawienia na skuteczność działań. Psychologia udowodniła taką zależność. Czy jednak nie próbujemy czasem nadać naszym dokonaniom głębszego wymiaru, niż w istocie posiadają?
Nie chodzi mi, broń Boże, by odebrać zwycięzcy zasłużoną satysfakcję. Fakt pozostaje faktem – wygrał. I ma prawo się cieszyć. Niemniej, kiedy wysłuchałem przytoczonej przezeń historii skrzywiłem się. Nie uszło to jego uwadze, przy czym pomyślał, iż nie dowierzam w tą wygraną. Tymczasem mój grymas wynikł z powątpiewania, czy za sukcesem faktycznie krył się ten szczególny stan ducha. Czy raczej on chciał wierzyć, iż tak było i przekonać innych, aby ten stan w sobie wywoływali. We mnie obudził sceptycyzm.
Może rzeczywiście wygrał, bo uwolnił swój umysł z obciążającej presji, by zwyciężyć. Ale może po prostu tego dnia był w lepszej kondycji, lub dobrze się wyspał, zjadł zdrowszy posiłek, albo mniej trosk zaprzątało mu głowę, był spokojniejszy i mógł lepiej skupić się na grze… Tudzież, kilka poprzednich przegranych z tym rywalem było równocześnie kilkoma lekcjami gry, pozwalającymi podnieść własny poziom. Przecież to także prawdopodobne wyjaśnienia. Przypuśćmy jednak, że filozof nie był tego dnia w lepszej niż zwykle kondycji fizycznej. Czy pozostaje uznać, iż jego sukces to efekt flow? Niekoniecznie. Jest jeszcze inna ewentualność. Wszak pojedynek nie toczył się z maszyną. Może jego przeciwnik miał gorszy dzień, był przemęczony, zjadł coś ciężkostrawnego, bądź zgryzoty powodowały rozkojarzenie.
Przypisywanie, czy wynajdywanie dla zwykłej rzeczy głębszego sensu to chyba nadużycie. Jeżeli siłacz udźwignie ciężar siłą mięśni, to docenia się tą siłę. Jeśli zaś powie, iż wyzwolił w sobie tę siłę medytacją, to uznanie dla dokładnie tego samego wyczynu wzrasta.
Lubimy, gdy pewne sprawy otacza aura niezwykłości, jakiejś magii. Podoba się nam, gdy szarą codzienność wzniośle opisuje poezja. Tymczasem większość tego, czym żyjemy jest… prozaiczna. Chętnie nazywamy zwykłe przeżycia niezwykłymi słowami. A mi pachnie to zbyteczną mitologizacją. Komuś również?
Kłaniam, Martinus