Wysłuchałem wykładu, a właściwie odczytu, pewnego doświadczonego filozofa pt. „Fenomenologia bólu”. Słowo „doświadczonego” jest tu wielce na miejscu, gdyż osobiście wyznał, jak długo zmagał się z bólem i ile doświadczył cierpienia. Wiele zatem z jego wywodów, dotyczących różnic między bólem i cierpieniem, opierało się na autopsji, aczkolwiek nie wiele w tym było dla mnie odkrywczych spostrzeżeń. Podstawowym rozróżnieniem, którego implikacje przewijały się do końca wystąpienia, było przypisanie bólu do sfery fizycznej (soma), zaś cierpienia do duchowej (psyche). Poza tym zwrócono uwagę, iż ból, dotyczący ciała, jest odczuwany tylko wtedy, gdy działa wyzwalający go bodziec. Natomiast cierpienie, dotykające psychiki, trwa nawet na długo po ustaniu jego przyczyny.
Rozważania snuły się po obszarach historii, medycyny, religii, filozofii i psychologii. Profesor odnosił się do tych psychosomatycznych zagadnień z wielką powagą. Jego wypowiedź, niejednokrotnie odnosiła się do przykładów groźnych chorób, dotkliwych urazów, chronicznego bólu, ludzkich dramatów, cierpienia ponad siły… Kiedy skończył, zwyczajowo był czas na pytania. Ich charakter też nie trywializował tematu. Dlatego zabrakło mi odwagi, by zadać pytanie, które jawiło się banalnym: A co z katarem i swędzeniem?
Uogólniając zaś: co z lekkimi dolegliwościami? Katar nie boli, ale jest dokuczliwy. Swędzenie to też nie ból, a jednakowoż bywa uciążliwe. Podobnie chrypka, mrowienie, czkawka, dzwonienie w uszach… W jaki obszar doznań wpisują się tego typu dolegliwości? Zważywszy, że przykrość kończy się wraz ustaniem dolegliwości. Czy skoro pogarszają nasze samopoczucie, to automatycznie zaliczają się do sfery cierpienia? Czy jednak przez to, iż są związane z fizycznymi doznaniami ciała, bardziej pasują do podzbioru bólu? I tak jak on, stanowią co najwyżej jedną z wielu możliwych przyczyn cierpienia?
Wspomniany filozof raczej mi na to nie odpowie. To może ktoś inny?
Kłaniam, Martinus.
Ja nie lubię o tym myśleć, ale czasami trzeba, by zsyntetyzować swoje doświadczenia i podzielić się myślami z innymi.
Ja nie wprowadzałabym podziału na ból i cierpienie. Bo gdzie miałaby przebiegać granica? Jak rozumiem w powyższym wpisie CIERPIENIE ma wyższy ciężar gatunkowy. Więc jak – ból, który trwa dłużej niż x dni, byłby już cierpieniem? Albo ból, który nie mieści się w medycznej skali bólu, byłby cierpieniem? Nie wiadomo, jak to rozgraniczyć.
Ból i cierpienie to coś, co nas wytrąca ze spokoju i dobrostanu (myślę tu o dobrostanie fizycznym i psychicznym). Coś, czego chce się za wszelką cenę uniknąć.
To, czego w życiu najbardziej się boję, to nawet nie śmierć, ale ból i cierpienie swoje i Bliskich.
Przewlekły ból i cierpienie wydają mi się czymś nie do zniesienia.
I uważam, że każdy z nas ma prawo do życia bez bólu i cierpienia. Nie wierzę, że Bóg chciałby, by jego Dzieci cierpiały. Irytuje mnie kościelny kult swego rodzaju cierpiętnictwa (cierpiętnictwo jest hołubieniem cierpienia na pokaz i pychą typu: patrz, jak ja cierpię!, jakim jestem wielkim cierpiętnikiem!/cierpiętnicą!). Czym innym jest cierpienie zbawcze (Jezusa Chrystusa), cierpienie w jakiejś intencji (na przykład odmawianie sobie bombonierek i batoników w Wielkim Poście) czy cierpienie na przykład po śmierci bliskiej osoby (żałoba). Wtedy to są rzecz jasna cierpienia chwalebne, myślę, że różnica jest wyczuwalna.
To jest ogromny problem w medycynie – leczenie bólu.
Bo jak porównywać ból różnych osób? Jakie dawki lekarstw zastosować? Co dokładnie boli w ciele? Jak mocno dusza cierpi?
Medycyna Zachodu może ma wielkie osiągnięcia w dziedzinie ratownictwa, ale z chorobami i cierpieniami przewlekłymi za bardzo sobie nie radzi.
A przecież są środki, są badania naukowe, są światli pomocni lekarze.
Czego nie ma?
Dobrej woli.
Ludzi dobrej woli.
Tylko tyle i aż tyle…
Sądzę, że rozgraniczenie pojęć bólu i cierpienia jest zasadne. Można cierpieć nie odczuwając bólu, bo cierpienie dotyczy psychiki, odbywa się w obrębie ducha, jest stanem niefizycznym. A z drugiej strony, możliwe jest odczuwać ból, ale nie cierpieć, zwłaszcza gdy chodzi o ból krótkotrwały, lub łatwy do złagodzenia, czy całkowitego uśmierzenia. Dopiero bowiem uciążliwość przewlekłego bólu, dezorganizująca życie, przygnębiająca, odwracająca uwagę od rzeczy, które normalnie są dla człowieka ważne, uniemożliwiająca cieszenie się tym, co dotąd przynosiło radość, zakłócająca myśli, dotkliwie nurtująca, wysysająca ochotę do życia – taka uciążliwość, niszcząca psyche, rwąca relacje ze światem – to właśnie cierpienie. A efektem ubocznym jest wywracanie systemu wartości, przenoszenie akcentów w niewłaściwe miejsce, zaburzenie racjonalnego osądu rzeczy, skupienie na sobie, a często depresja i cały szereg problemów, jakie jej towarzyszą. Trzeba jednak pamiętać, że cierpienie nie musi mieć źródła w bólu, tym fizycznym, ale może być skutkiem urazów psychicznych, przykrości doznanej na tle emocjonalnym, zranienia złym słowem, nie radzeniem sobie z życiowymi trudnościami i zwątpieniem w siebie…
Pingback: Pokój gościnny: Filozofia do bólu - Stowarzyszenie Doradztwa Filozoficznego "Pogadalnia"
Jeśli martwisz się jakąś rzeczą, twoje cierpienie nie wynika z rzeczy samej w sobie, lecz jest skutkiem sposobu, w jaki ją oceniasz. 🙂