Spotkanie w formule pozauniwersyteckiej odbyło się w kawiarni Pozytywka i zgodnie z planem dotyczyło radości umierania. Ponieważ tego dnia wypadały akurat Zaduszki, to temat pasował, jak ulał. Spotkanie przyniosło szereg wypowiedzi, które Wielki Pogadalnik starał się ukierunkować na jak najbardziej osobiste tory. Chętnie ujrzałbym na tej stronie jego resume, albo jakąś syntetyczną refleksję.
Generalnie, zebranym trudno było powiązać umieranie z radością, zwłaszcza w ujęciu filozoficznym. Prowokacyjna zbitka słów nie dała się obronić; dominowało kojarzenie śmierci ze stratą, odejściem, końcem, ewentualnie przejściem w inną rzeczywistość. I tu wkraczamy w obszar wiary. Dało się zauważyć, iż nieco łatwiej było poruszać się na polu teologii, czy szczególniej eschatologii. Pozwoliłem sobie wspomnieć, że historia zna przykłady osób, które umierały z radością, krzepione myślą o czekającym je lepszym życiu w wieczności, zadowolone z tego, jaki ślad po sobie zostawiają, jakie dają świadectwo…
Myśląc o sprawach ostatecznych podzielam raczej uczucia tych, którzy obawiają się umierania, zwłaszcza w cierpieniu. Przede wszystkim jednak nie chciałbym umrzeć, nie zrealizowawszy niektórych planów. I daje mi swoiste ukojenie świadomość, że na większość z nich (teoretycznie, lub statystycznie rzecz biorąc) jeszcze trochę czasu mi zostało. Dopiero poczucie, iż na coś jest za późno, niemiłosiernie doskwiera.
Gdyby życie potraktować jako podróż (wyświechtana metafora, wiem) – to wówczas można by doszukać się radości w umieraniu. Niektórym ludziom bowiem przynosi radość podróż w nieznane. Mniej poetyckie, ale chyba trafniejsze będzie inne podejście. Życie człowieka od samego początku zmierza ku śmierci. Nie chodzi o to, że celem życia jest śmierć, lecz o to, iż ciało starzeje się a w każdą komórkę wpisany jest jej koniec. Podczas każdego podziału komórki, telomery w jej chromosomach skracają się, aż w końcu… no cóż. W tym sensie umieramy właściwie od momentu pojawienia się na świecie. Skoro zatem całe nasze życie jest procesem umierania, to radość życia jest właściwie radością umierania. Umierajmy więc radośnie!
Kłaniam, Martinus
To, że umieramy od momentu narodzin to fakt i śmierc opisana przez Martinusa to sytuacja wręcz idealna.
Zapominamy tu o dość niemiłym dla nas chyba wszystkich aspekcie śmierci. A mianowicie o śmierci nieoczekiwanej, ni z tego ni z owego. Co jest, jak nagle giniemy? Wpadając pod samochód, bądź spadniemy nieszczęśliwie z drabiny? Co wtedy? Czy nie lepiej by było po prostu żyć radośnie?
Biorąc za przykład dziecko. Ono nie zna pojęcia śmierci, to poznaje dopiero z czasem. Ono po prostu żyje, poznaje świat, cieszy się wszystkim, co je otacza. Śmierć, jako taka, nie istnieje.
Śmierć jest czymś nieuniknionym, choć ostatnio czytałam artykuł o kriogenice, gdzie już kombinuje się, jak by tu obejść śmierć zamrażając ciało… Człowiek bawi się na wysokim poziomie w Boga.
Dokąd dąży ludzkość w obecnym świecie, gdzie media próbują nam wpoić hasła „wiecznej młodości” i nieskazitelnego piękna za pomocą kremów, operacji plastycznych itd.
Tutaj nie ma miejsca dla starości, a co dopiero dla śmierci?
Zgadza się, można tak to rozumieć. Ze swojej strony, przez pracę rozumiem wszystko to co robimy by osiągnąć cel.
Niekoniecznie jest tym, co każe nam robić szef. Dla niewolnika pracą może być piłowanie kajdan.
Pierwszym etapem pracy jest zorientowanie się jaki jest nasz właściwy cel.
Co do radości, też się zgadzam. Choćby mała ale stała jest niewątpliwie lepsza od tej wybuchowej. W każdym z nas jest źródełko tej spokojnej radości, które potrafi płynąć nawet, gdy los jest ciężki. Trzeba tylko się dowiedzieć gdzie kopać.
Pozdrawiam.
Miało być resume Wielkiego Pogadalnika, ale chyba jest zajęty przygotowaniami do Dnia Filozofii. Zatem będzie produkt zastępczy, parę słów ode mnie, niegadalnika małego.
Zamiast o radości, wolałbym mówić o umieraniu w spokoju. Ewentualnie, pogodnym. Radość kojarzy się z finałem osiągnięcia upragnionego celu. Nie pasuje do sceny umierania, chyba że rozumianej jako podsumowanie życia.
Całość sztuki, nie tylko ostatnią scenę, zatytułowałbym „żyjmy pracowicie, byśmy umierali pogodnie”.
I ja chętnie pomówiłbym o umieraniu w spokoju, lub pogodnej śmierci, ale tematem pierwszo-poniedziałkowego spotkania Pogadalnii (nie przeze mnie wymyślonym!) była właśnie „radość umierania”. Do tegoż więc się odnosiłem.
A co do wezwania: „żyjmy pracowicie, byśmy umierali pogodnie” – mam wątpliwości, czy pracowitość jest gwarantem pogodnej śmierci. Niewolnicy wiedli pracowite życie, a raczej nie umierali z pogodnym obliczem. No, chyba, że pogodę ducha przynosiło im poczucie ulgi i uwolnienia…
Zagadnienie samej radości zasługuje na rozważenie w osobnym wpisie. Tu odniosę się do tego, czy ona „kojarzy się z finałem osiągnięcia upragnionego celu”. Według mnie to nie tylko uczucie na finał, to nie wewnętrzne owacje, które wybuchają na koniec, trwają jakiś czas i milkną. Radość może towarzyszyć długo, w niektórych wypadkach stale. Można czuć radość podczas całej wyprawy na szczyt, a nie tylko przy jego zdobyciu.