Jako Wielki Pogadalnik rozpocznę od wyrażenia uznania dla Martinusa i Alka. Piszecie jasno i mądrze a mądrość niczego tak nie ceni jak otwartej krytyki. Dlatego mądrość waszą chwalę, ale tylko po to by ją przenicować.
Otóż, niepokoi mnie, że nie chcecie definiować ŚMIERCI. A ja dotąd, o ile mi wiadomo, nie rozmawiałem z nikim kto jej doświadczył. O czym my w ogóle rozmawiamy? Czy można tak sobie beztrosko rozmawiać o czymś, czego nikt nigdy nie widział? Czy któryś z was wie, o czym pisze? A może widok martwego ciała uznajecie za dowód śmierci? Obaj piszecie tak, jakbyście coś wiedzieli, czego ja nie wiem. Alek, trochę w stylu naszego Martina Hounda każe mi całe życie zasuwać w pocie czoła, aby odebrać nagrodę w postaci spokojnej śmierci. Może i bym go posłuchał, w odruchu filozoficznego entuzjazmu, ale ciało me do sprośności i lenistwa skore warczy na samą myśl o takim poświęceniu. Nie nie, tu gdzieś się zagadka dużego kalibru czai i filozoficzny entuzjazm trzeba poskromić. Czy nie warto pochylić się nad czymś, co znamy z doświadczenia, taką “śmiercią” z małej litery i w cudzysłowie? Czy nie doświadczamy śmierci , kiedy nas strach tak przydusi, że oddechu brak i żyjemy tylko “siłą rozpędu”? Czy nie jest śmiercią życie mdłe i ponure, życie, które musi sobie coraz to nowe rozrywki fundować by nie umrzeć z nudów? Jeśli jakąś śmierć znam, to tylko taką…i tylko takie “bycie trupem”.
Oj, mam wrażenie, że Wielki Pogadalnik chce mnie przenicować niesłusznie. Mój wpis odnosił się do spotkania w kawiarni i dotyczył obranego na tą okazję tematu, czyli radości – w tym wypadku: radości umierania. Nie pisałem o śmierci, a w związku z tym, nie poczuwałem się do jej definiowania. Na pytanie: “Czy można tak sobie beztrosko rozmawiać o czymś, czego nikt nigdy nie widział?” – trudno odpowiedzieć jednym słowem. Po pierwsze, nie wiem, w czym niby przejawiła się owa beztroska. Po drugie, śmierć akurat każdy z nas widział, bo cokolwiek o niej wiemy, pochodzi właśnie z obserwacji tego, jak dotyka innych. Po trzecie, można rozmawiać o czymś, czego nikt nie widział – proponuję np. hipogryfy, trole, raj, Olimp, lampę Alladyna, czarodziejskie różdżki itp. Co się zaś tyczy pochylania nad “taką „śmiercią” z małej litery i w cudzysłowie” – to nie wiem, czy pomysł jest trafiony. Zgłębianie namiastki śmierci, nie przybliża do poznania tej rzeczywistej. Metaforyczna śmierć pozostaje tylko taką. I na koniec: faktycznie, można żyć pełnią życia, lub marnie egzystować, ale nie-życie to jeszcze nie jest śmierć. Życie “siłą rozpędu”, mdłe i ponure, faszerowane płytkimi rozrywkami, to wciąż życie – tyle, że różnej jakości.
Jak najbardziej słusznie nicowałem! Dlaczego nie chcesz do głosu dopuścić tego nic, co się w każdym z nas czai? Wyrzut czyniłem, bo założenie, któreś przyjął, (nie formułując go wyraźnie w tekście) skrytykować chciałem. Założenie to brzmi: wiemy czym jest ŚMIERĆ, nie musimy jej definiować, bo wiadomo, że jest to rozpad ciała, który oznacza kres naszego świadomego życia.
O to czające się w nas gdzieś „nic” pytam, kiedy proponuję definiować śmierć. Nie sztuczne, wymyślone Wielkie Nic, co się rzekomo za naszą ŚMIERCIĄ zaczyna. Czymże takie Wielkie Nic jest Twoim zdaniem? Jeśli mi powiesz jak mam tego nic doświadczyć może zrozumiem, ale do tego czasu będę je rozumiał tak jak rozumiem pojęcie Znikającego Dwugłowego Gnoma albo Mistrza Yody. Otóż pojęciem jest tylko NIC i nicująca wszystko ŚMIERĆ. Słowem, które treść czerpie z samego siebie. Jest jedynie wynikiem operacji logicznej negowania.
Kiedy myślę o śmierci jako o rozpadzie ciała, wyobrażam sobie, że to koniec mojego władania ciałem, ale nie koniec i Nic. Istnieje np. syndrom zamknięcia. Istnieje sen. Tu trzeba im się poprzyglądać a nie o telomerach opowiadać…
Pozdrawiam Pogadalnik
Z doświadczeniem jest ten problem, że tak w filozofii jak i w reszcie nauk, liczy się tylko powszechnie dostępne.
Jeśli nawet ktoś zna doświadczenie śmierci, nie będzie mu dane być wysłuchanym.
Piszesz o doświadczaniu śmierci, wtedy gdy strach nas przydusi, kiedy życie jest mdłe. Dorzuciłbym do tego sytuacje utraty kogoś lub czegoś ukochanego. Rozstanie z bliską osobą. Wrzucenie pamiętnika do ognia. To są małe śmierci. Od tej właściwej różnią się skalą.
Aha, co do odbioru nagrody w postaci spokojnej śmierci po “zasuwaniu w pocie czoła”. Spokojna śmierć nie jest nagrodą. Jest objawem. W ten sposób przejawia się ufność lub wiedza względem następstw tego wydarzenia i dalszej przyszłości umierającego. Owej ufności lub wiedzy nie nabywa się siedząc w znudzeniu przed TV. Nie trzeba też koniecznie zasuwać, w sensie jak to rozumie ZUS, albo szef.
Wystarczy być uważnym, być w kontakcie ze światem, dobrze mu się przyglądać i odczuwać. Wielu ludziom trudno jest robić to tak po prostu i przez dłuższy czas. Łatwiej utrzymują kontakt ze światem, gdy wykonują jakąkolwiek pracę. Dlatego zachwalam pracowitość.
Co do definicji śmierci, może i byłaby do sformułowania, ale trzeba by poruszyć sprawę bycia lub niebycia pośmiertnego. A ten temat wydaje się tabu we współczesnej filozofii. Został rozdzielony pomiędzy religię i ateistów – bez miejsca na autentyczne dociekanie.
Pozdrawiam.
P.S.
Co do słów uznania, należą się też UJ, on (ona?) też ostatnio zabierał głos.
Alku, podoba mi się kierunek, który wskazałeś w swoim komentarzu. Po pierwsze uważność, po drugie, autentyczny kontakt ze światem (przede wszystkim światem innych ludzi!), po trzecie odczuwanie. Z tego składa się bycie, które nie lęka się ŚMIERCI, bo wie, że jest tylko śmiercią. Spokój z jakim Sokrates ucina sobie pogawędkę przed wypiciem cykuty nie jest udawany. Sokrates rozumie czym jest bycie, dostrzega różnicę między senną wegetacją a prawdziwym istnieniem. Dlatego Platon wkłada w jego usta w Parmenidesie słynne słowa o relatywności nie-Bytu. Metafizyczne dysputy starożytnych warto dziś odświeżyć w kontekście problemu różnicy pomiędzy Śmiercią a śmiercią…
I mnie podoba się apoteoza pełnego życia: z tą uważnością, autentycznym kontaktem ze światem i odczuwaniem. Ale tutaj jest ona zagadnieniem nie na temat, gdyż odbiega od definiowania śmierci. Za to świetnie pasuje do analiz życia. Niewątpliwie jakość życia ma swe przełożenie na wagę śmierci. Jednak, czy mówi cokolwiek o niej samej?
Prawdą jest, że definicję śmierci – pomijając medyczną – mógłby ewentualnie sformułować tylko ktoś, kto umarł. Szkoda, że nie poproszono o to Łazarza, albo Chrystusa. Dla mnie pojęcie śmierci określa koniec dotychczasowego życia. Koniec czegoś, co mniej więcej znam. O ile nie potrafię opisać stanu, jakim jest śmierć, towarzyszących temu wrażeń, ani formy bytu, jaką się wówczas przyjmuje – o tyle wiadomo mi, jaki stan wraz z jej nadejściem się kończy. Czy to już zakrawa na miano definicji?
W chwili śmierci kończy się znane nam życie, będące splotem fizyczności i duchowości, będące sumą doświadczeń, wspomnień, fizycznych bodźców, emocjonalnych przeżyć, jakie zdążyliśmy nazbierać. Nasz intelekt i nasza duchowość są w pewien sposób osadzone w ciele, którego zmysły dostarczają informacji o świecie poza nami oraz w nas. Śmierć sprawia, że wygasa energia napędzająca ciało, w którym zagnieździła się jaźń. Jaźń, wykorzystująca ciało do obserwacji świata, kontaktowania się z nim i weryfikowania w ten sposób swego istnienia, nagle traci owe narzędzie. Czy może ona istnieć mimo braku ciała? Nie śmiem suponować, ale przyjemniej jest myśleć, że tak. Że jako duch potrafi egzystować w tym innym, specyficznym wymiarze. Niestety, to co przyjemnie jest sobie wyobrażać, nie musi pokrywać się ze stanem faktycznym. Być może czeka nas to zagadkowe Nic, a właściwie Nicość.
Jeśli więc miałbym się pokusić o definicję śmierci, to – powtórzę się – stwierdziłbym, iż jest to koniec tego życia, jakie znamy, w takiej formie bytu, jaką posiadamy, z takimi atrybutami, narzędziami interakcji z otoczeniem, z takimi możliwościami. To tracimy, to ustaje, lub ustępuje miejsca innemu. Bo zagadką dużego kalibru jest wszystko, co następuje potem. Wszystko, albo nic.
Na właśnie dokładnie o to chodzi, że “Wszystko albo nic” jest złą metaforą na opisanie sytuacji nazywanej śmiercią. Śmierć nie może być upadkiem w NIEBYT, bo NIEBYTU nie ma. Nie istnieje coś takiego jak NIEISTNIEJĄCY BYT. Nie ma przejścia z BYTU do NIEBYTU, bo NIEBYTU nie ma. Problem w tym, że przyzwyczailiśmy się nazywać bytem szklanki, co się tłuką, organizmy, które niszczeją, urządzenia, które się psują. Jednak byty tego rodzaju różnią się od prawdziwego bycia, którego możemy dotknąć tylko w samych sobie, tym,że nie jest rzeczą zanurzoną w czasie, lecz procesem czasotwórczym.
Fajny pomysł z tym Łazarzem…Jednak ja proponuję zapytać tego drugiego… Zastawił parę wskazówek, gdzie szukać odpowiedzi. Przypomnij sobie np. słowa “zostawcie umarłym, grzebanie ich umarłych” albo o ziarnie co to, jeśli nie obumrze nie wykiełkuje…. albo, że “jeśli chcesz zacząć żyć, musisz umrzeć dla świata” i mnóstwo podobnych.
Zgadzam się z tym, że niebytu nie ma. Stąd równie logicznie brzmi niemożność przejścia bytu w niebyt. Wszelkie jednak byty przygodne mają to do siebie, że są nietrwałe. I dotyczy to zarówno bytów w postaci materii, jak i w postaci energii. Energia rozprasza się, lub przestaje być wydzielana, gdy gaśnie jej źródło. A ciała fizyczne z czasem zmieniają swą konstrukcję i na skutek procesów fizycznych, biologicznych, chemicznych – zmieniane są w inne formy bytu. I te inne, mimo iż zbudowane z tej samej materii, z tych samych cząstek, są już czymś nowym, mają swoją właściwość, jakość, odrębność.
Śmierć nie przenosi niczego i nikogo w niebyt, tylko przekształca cielesność w inną formę bytu, a energia życiowa zostaje rozproszona i wygasa, względnie jest spożytkowana przez inne organizmy, gdy nasze tkanki dostarczą im energii. Kwestią trudną do rozstrzygnięcia jest dalszy los jaźni, czy duszy, czy intelektu – w każdym razie tej naszej świadomej części. Czy to “coś” jest w stanie przetrwać samodzielnie, bez osadzenia w ciele, ale zachowując ciągłość myśli i pamięć o sobie? Czy zmienia swą postać w inną formę bytowania? Czy może przeprowadza się do nowego ciała, kasując dotychczasowy zbiór danych o sobie i biorąc udział w biografii już tego nowego bytu? Czy też ulega rozproszeniu i wchłania się w różnorakie inne byty?
Ten ostatni wariant uważam właśnie, jako specyficzne trafienie w Nicość – bo z poprzedniej formy, z tego świadomego “JA”, z tego co mnie konstytuuje i o mnie stanowi – nic nie zostaje. Nie ma już tego konstruktu, o którym można powiedzieć “to jestem ja”. To w tym sensie ze mnie nie pozostaje nic, to takie Nic mnie czeka. Nie chciałbym, aby tak było, lecz mój sprzeciw nie ma na to wpływu. Dlatego dopuszczam i taką, smutną ewentualność.
Znów trochę pokluczę…Śmierć zwykła (w potocznym, i chyba w Twoim i moim rozumieniu tak samo) to koniec naszego ziemskiego bytowania. Koniec \”ja empirycznego\”, które \”zakotwiczało się w materii\”, karmiło się chlebem i kaszanką, smarkało i podróżowało do Strzelec. Kiedy umieramy, jak to napisałeś : “Nie ma już tego konstruktu, o którym można powiedzieć „to jestem ja”. To w tym sensie ze mnie nie pozostaje nic”. Nie ma konstruktu…ale czyż nie zostaje to, co konstruowało i co samo nie jest konstruktem? O wszystkim co ujmujemy w świecie można powiedzieć, że jest konstruktem naszego ja. Szklanka, by użyć Kantowskiego zwrotu, istnieje być może jakoś tam sama w sobie, ale dla mnie istnieje tylko jako szklanka tj. coś, co odpowiada pojęciu. Ja sam dla siebie jestem jednak czymś więcej niż pojęciem, czymś więcej niż podobnym do szklanki konstruktem. Nie sposób samego siebie dla siebie uczynić tylko \”przedmiotem\”, uprzedmiotowiają tylko podmioty. \”Światotwórcza podmiotowość” nie jest z tego świata. Nie może podlegać zatem śmierci zwykłej…
Myślę Pogadalniku, że to dobry kierunek. Pierwszym krokiem jest uznanie nieistnienia niebytu. Z tego wniosek nieunikniony – śmierć jest przejściem w inną postać bytu. Utratą tożsamości w jednym miejscu, a zachowaniem lub nabyciem jej w innym. Śmierć jest operacją na tożsamości. Dokładniej, na jej lokalizacji.
Pozdrawiam.
Widzę, Pogadaliku, że skupiłeś się na tym, co ja rozważałem jako jedną z kilku ewentualności, w dodatku najmniej pożądaną. Ale skoro tak, to spróbuję dokładniej wyjaśnić, jak rozumiem tą zawiłość z konstruktem.
Zwyczajny człowiek, jak np. ja – czasem myśli o sobie, o tym, że jest, że istnieje, bytuje. Ta myśl pod tytułem “jestem i to jestem ja” stanowi pewien konstrukt, jak każdy inny logiczny wytwór umysłu. Mogę więc pomyśleć o sobie, definiować siebie, określać ramy, czy granice swego bytu. Mam pojęcie o sobie. A także tworzę pojęcie siebie – samodzielnie, lub z czyjąś pomocą. I ostatecznie czynię to w czeluści swego umysłu.
Póki żyję, mój umysł, w którym powstają wszelkie konstrukty, działa tylko w tym fizycznym organie, jakim jest mózg. Kiedyś ta część ciała ulegnie zniszczeniu, a jej cząstki elementarne posłużą za budulec dla innych bytów. Wtedy mój umysł nie będzie miał gdzie wygenerować tego konstruktu: “to jestem ja”. Myślenie, czyli aktywność umysłowa, daje się obserwować jako pewien mechanizm i proces elektro-chemiczny w komórkach mózgu. Towarzyszą temu wydzielanie i przepływ energii. Być może umysł i proces myślenia są możliwe tylko w takim środowisku, jak mózg i układ nerwowy. Zatem wraz z rozproszeniem materii, może nastąpić też rozproszenie tej energii, rozwianie się ducha. Po dawnym “Ja”, takim, jakie znam, jakie mogę zdefiniować, ująć w ramy i pojąć – nie zostaje nic. Tracąc spójność, przestanie być pełnym zbiorem elementów, składających się na pojęcie mojego “ja”. Jak długo są razem, tak długo trwa budowla tej indywidualnej jaźni, a potem być może są to już tylko rozsypane cegiełki.
Podkreślam jednak, że podałem tu tylko rozwinięcie tego, jak rozumiem, czy jak wyobrażam sobie tą jedną ewentualność. To, że biorę ją pod uwagę, nie znaczy, iż się z nią identyfikuję. Dopuszczam też inne warianty. Zaś akurat z tym, w którym przestaje istnieć myślenie o sobie, to jest trochę tak, jakby z twierdzenia “Myślę, więc jestem” wyprowadzić konsekwencje tego, co nastąpi, gdy z braku mózgu, przestanie być możliwe owo: “myślę”.
W sumie, to do tego tematu z mojej strony wpisu miało nie być. Ale temat śmierci w chwili obecnej mnie otacza, wiec przemyśleń było kilka.
Może to trochę odstaje od tego, w jaki sposób Panowie tutaj dywagują na ten temat, ale chodzi w końcu o wspólny mianownik i rożne podejście do tematu, więc czemu nie.
Dla mnie nie ma czegoś takiego jak: śmierć i Śmierć. Jest jedna śmierć, która ma dwa końce.
Śmierci nie lubię, z prostego powodu. Od strony opartej na relacjach międzyludzkich śmierć wiąże się z bólem rozstania z kimś, kto był nam bardziej lub mniej bliski, kogo znaliśmy, lubiliśmy, szanowaliśmy. Jest smutek, żal, utrata, pustka nie do wypełnienia. Tak jest, jak traci się osoby nam osobiście znane, no ale śmierć odbiera co sekundę komuś życie. Czy to ktoś umiera w sposób naturalny, bądź niespodziewanie jest się wyrwanym z życia np. przez nieszczęśliwy wypadek. Śmierć to niepodważalny fakt, który dotyczy każdego żywego stworzenia. I dla każdego oznacza zakończenie egzystencji na ziemi, nieodwracalnie.
Ale z drugiej strony śmierć lubię. Dlaczego? Bo uciera człowiekowi nosa. Nikt nie wie, co jest po niej, czy w ogóle coś jest i przede wszystkim nikt nie jest jej w stanie “obejść”. Człowiek w swojej pyszności szuka na nią metody. Zamrażanie ciała (kriogenika), coraz to nowe leki cuda, obiecujące przedłużenie życia itd. Człowiek ucieka przed śmiercią, zapominając o tym, żeby żyć.
Szanuję śmierć. Wiem, że jest nieodzowną częścią egzystencji (a raczej jej zakończeniem), że to ona trzyma nożyce przecinające moją nić życia i nie da się jej ubłagać, przekupić, bądź przechytrzyć. A najlepsze jest w śmierci to, że nie zna ona podziałów. Mimo, że można by pokusić się o stwierdzenie, że ludzie bardziej “kasiaści” mogą sobie pozwolić na “odwleczenie” jej za pomocą lepszych lekarzy, skuteczniejszych leków. Ale koniec końców jest taki, że nawet najbogatszy człowiek świata kiedyś umrze. A czy coś potem jest? Życie po śmierci? Nie wiadomo, sprawa otwarta na zawsze, przynajmniej dla żyjących. I to jest w śmierci najpiękniejsze.
Przepraszam, że może trochę chaotycznie napisane, ale wpis był “klecony” na raty. Takie życie.