Szczęście nie jedno ma imię
Różne szkoły filozoficzne w różnoraki sposób podchodziły do zagadnienia szczęścia. Upatrywały go w czym innym i dawały różnorakie wskazówki w dążeniu do niego. Demokryt żywił przekonanie, że źródłem szczęścia jest harmonia duszy, z której wypływa spokój wewnętrzny. Platon uważał, że szczęście przyjdzie wraz z poznaniem idei, szczególnie piękna i dobra. Powiązał z tym pojęcie eudajmonii, a więc posiadanie dóbr najwyższych. Na człowieka, zdaniem Platona – czeka pewien cel, który należy odkryć i wypełnić, a jeśli wykona się to dobrze, zyska się nagrodę.
Arystoteles zalecał rozwijanie i pielęgnowanie cnót. Racjonalna natura ludzka wyznacza człowiekowi pewne funkcje, a jeśli podąża on drogą złotego środka, osiągnie szczęście. Epikur przekonywał, iż szczęście jest tożsame z przyjemnością, a więc dobrem – w przeciwieństwie do cierpienia, które jest złem. Zastrzegał jednak, iż należy mądrze wybierać przyjemności i panować nad namiętnościami, kierując się powściągliwością, równowagą i życiem w zgodzie z naturą. Stoicy – przy całym wycofaniu z życia – nawiązywali do poprzedników i również zachęcali do rozwijania cnót, zwłaszcza uniezależniających od okoliczności zewnętrznych, do okiełznania namiętności (apatia), życia zgodnego z rozumem i naturą, do ograniczenia potrzeb i osiągnięcia wewnętrznej wolności – która da szczęście.
W średniowieczu – ze względu na to, iż wszystko, co ziemskie było marnością – szczęście upatrywano w Bogu. Według św. Augustyna każdy powinien dążyć do szczęścia wiecznego, gdyż dobra doczesne są nietrwałe i należy zwrócić się ku dobru najwyższemu, które jako jedyne niesie prawdziwe szczęście. W oświeceniu nastąpił przewrót, porzucono starożytną eudajmonię, szczęśliwość wieczną uznano za odległą i problematyczną. Hume naprowadził ludzi na myśl, że nie istnieje dobro obiektywne, ku któremu powinni zmierzać, lecz że każdy może sam ustalić, co jest pożądanym dobrem. Odtąd górę brały osobiste preferencje i mianem szczęścia można było określać to, co kogoś (przynajmniej w jego wyobrażeniu) miało uszczęśliwić. Na początek sięgnięto po to, co było pod ręką – czyli ziemskie przyjemności.
Rzecz jasna nie we wszystkich warstwach społecznych i krajach. Dajmy na to Kant jakoś wcale nie przeceniał szczęścia, szczególnie, jako życiowego celu, wywyższając możliwie najbardziej beznamiętne spełnianie swoich obowiązków. Inny Niemiec, Nietzsche też miał spory dystans do szczęścia, przede wszystkim nie wierząc w jego trwałość i traktując jako idealny stan lenistwa, gdy nie doświadcza się zmartwień i smutku. W zamian proponował szukanie zadowolenia z siły życiowej oraz walecznego animuszu, co pozwala pokonywać przeszkody i przeciwności losu.
Sam wątpię, iżby siłą dało się zyskać przychylność losu. Istnieje jednak przekonanie, że każdy jest kowalem swego losu. Jakkolwiek byśmy szczęścia nie definiowali, to jedno wydaje się cechą wspólną wszystkich koncepcji filozoficznych: są zgodne, że ludzie nieprzerwanie przejawiają dążenie do szczęścia, wykazują jego trudną do zaspokojenia potrzebę i starają się unikać jego przeciwieństwa. Krótko mówiąc pragną pomyślnego życia. Wszelako często okazuje się, iż zdobywszy to, co przedstawiało się początkowo jako szczęście, wciąż odczuwany jest niedosyt. I szczęście jawi się, jako wiecznie uciekająca linia horyzontu. A może, skoro przez wieki nie udało się jednoznacznie zdefiniować szczęścia, bo definicje się mnożą i różnią, a do tego pełnia szczęścia wydaje się niemożliwa do osiągnięcia – to wypada stwierdzić, że nie tylko nie ma jednego szczęścia – ale i żadnego.
Szczęście nie wygląda prosto
Przyjmijmy roboczo, iż każdy wyobraża sobie szczęście pod inną postacią. Pewnie w zależności od stopnia trudności w jego osiągnięciu, inaczej przedstawiają się sukcesy na tym polu. Na przestrzeni życia mogą się zmieniać źródła szczęśliwości i cele dalszych dążeń. Być może ocena, czy życie jest szczęśliwe, możliwa jest dopiero po dokonaniu bilansu całości. Wówczas przewaga dobra utwierdzałaby w przekonaniu o tym, że życie było udane, a może nawet szczęśliwe.
A jak ludziom się wiedzie w osiąganiu szczęścia? Czy zawsze czują się jednakowo daleko, tudzież równie blisko celu? Okazuje się, że nie. Potwierdziły to badania profesora Andrew Oswalda z University of Warwick. Przeprowadził je na grupie kilkuset tysięcy osób z 72 krajów. Chodziło o to, by każdy badany ocenił poziom zadowolenia z życia, czyli na ile szczęśliwy się czuje. Najwyższe noty dotyczyły okresu dzieciństwa i wczesnej młodości – a także starszego wieku, w okolicach 60-70 lat. Najmniej szczęścia odczuwają dorośli w średnim wieku. Kiedy wyrysowano krzywą szczęścia przypominała literę U. Początek i schyłek życia to najszczęśliwsze lata; tylko dołek w przedziale 37 do 50 lat trzeba jakoś przetrwać.
Krzywa szczęścia pokrywa się z wyjaśnieniami m.in. jakie bywają powody takiego, a nie innego postrzegania swego szczęścia w określonym wieku. Dzieciństwo to trochę nieuświadomione szczęście, beztroski czas, kiedy można się wyszumieć, odkrywa się świat i to, co oferuje. Nastolatkom i studentom udaje się już więcej z tej oferty zakosztować, ale też zetknąć się z problemami świata dorosłych. Zaczyna się myślenie o karierze i rodzinie, a potem wchodzi się w rolę pracownika, małżonka, rodzica… I choć wcześniej wydawało się, iż mając pracę, dom, samochód, kochającą rodzinę, przyjaciół, hobby wreszcie zdobędzie się wszystko, co gwarantuje szczęście – to rzeczywistość pokazuje, iż wtedy też pojawia się najwięcej stresu. Człowiek żyje w pędzie, praca wypala, własna rodzina działa na nerwy, rachunki i kredyt ciążą, wakacje nie dają pełnego odprężenia, niektóre marzenia i plany nie znalazły urzeczywistnienia. A do tego równocześnie rodzi się lęk o to, co udało się osiągnąć, bo mimo wszystko ma się najwięcej do stracenia.
Dopiero po pięćdziesiątce ludzie znowu zaczynają odczuwać większą radość z życia; odczucie to wzrasta aż do siedemdziesiątki, kiedy to widać jak dalece 70-latek jest szczęśliwszy od 40-latka. Ma znacznie więcej przestrzeni na zadowolenie i pozytywne nastawienie, a rzadziej poddaje się obawom. Zaczyna akceptować rzeczywistość i stracone szanse. Ma mniej zobowiązań, nie jest tak zabiegany, sam wybiera z kim spędzać czas, nie musząc znosić szefa, czy nieprzyjaznych współpracowników. Pojawia się pogoda ducha. I można zaśpiewać za Wiesławem Michnikowskim: Wesołe jest życie staruszka…
Oczywiście ta krzywa szczęścia jest, że tak powiem, statystyczna – zatem nie pokrywa się z każdym indywidualnym przypadkiem. Krzywe jest więc i samo szczęście, zważywszy, jak trudno je zdefiniować, jak trudno go doświadczyć i jak trudno mieć pewność, czy to co nazwiemy jego mianem, faktycznie nim będzie. Możliwe jest bowiem odkrycie, iż to wciąż jedynie namiastka. Wtedy trzeba krzywą szczęścia w kształcie litery U zastąpić podkową i powiesić nad drzwiami końcami w górę, by szczęście z niej nie wypadło.
Szczęście zatem nie jest proste. A co by było, gdyby uznać, że pogoń za szczęściem w ogóle nie jest nam potrzebna. Że osiągnięcie tak wyjątkowego stanu wcale nie jest naszym celem w życiu, nie nadaje mu sensu, ani wartości i z pewnością nie jest konieczne? Przecież wielu ludzi spędziło całe życie nie zaznawszy szczęścia. Kto wie, czy nie lepiej skierować tą energię i oczekiwania na inne tory. Chyba, że – ha! będę przekorny – rację mieli stoicy. O ile dobrze pamiętam, to oni podkreślali, jak ważne jest sumienne wykonywanie swoich obowiązków i sugerowali, że to daje poczucie spełnienia i szczęścia. Jeśli obowiązek równoważy na szali szczęście, to może szczęście jest dla nas obowiązkiem.
Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam 2 czerwca o godzinie 18:00 do kawiarni San Sebastian, przy pl. św. Sebastiana. Temat brzmi: krzywe szczęście. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i podnieść słoniowi trąbę.
Zazdrość mnie zaczyna ogarniać. Martinusie! Znów świetny tekst stworzyłeś, aby jeszcze bardziej pogrążyć owładniętych pisarską apatią kolegów. Podoba mi się zgrabne streszczenie antycznej i nowożytnej felicytologii, zabawne zakończenie, a przede wszystkim jasno i zadziornie sformułowana teza: szczęścia nie ma. Nie warto go szukać. Podpisuje się pod nią wszystkimi swoimi członkami łącznie z trąbą. Szukanie tego dobrego demona (grecka eudajmonia to zlepek dwu słów : eu – dobry i dajmonia – demon) zwykle źle się kończy. Ścieżka od Arystypa (głoszącego kult przyjemnego życia) do Hegezjasza (też hedonisty, ale głoszącego wyższość śmierci nad życiem) to szeroki trakt współczesnych straceńców. Świadome wejście na tą ścieżkę to podpisanie paktu z „dobrym” demonem, który choć wystawia rachunki z odroczonym terminem płatności zawsze zgłasza się po należne mu honorarium. Szczęście pojmowane jako subiektywnie odczuwane zadowolenie nie może być celem. Celem musi być Dobro. Szczęście jest tylko skutkiem ubocznym naszych działań.