Nie chciałbym, żeby ten tekst wybrzmiał materialistycznie; po prostu od tej strony zacznę. Sprawy materialne są istotną sferą ludzkiego życia. Co więcej, mimo powszechnie wyznawanego poglądu, iż sprawy te nie są najważniejsze, to zajmowały umysły wielu filozofów, myślicieli i przywódców religijnych. Zwłaszcza w kontekście śmierci. Nie jeden z nich podkreślał, podobnie jak francuski duchowny i mistyk Jan Maria Vianney: Kiedy przychodzi śmierć, dobra tego świata tylko przeszkadzają. Nie zabierzemy ich ze sobą. I oczywiście pełna zgoda, jednakowoż możemy pomyśleć – w kontekście eschatologicznym – co z tymi ziemskimi dobrami ma się stać, gdy się od nich uwolnimy.
Można nie myśleć o sprawach ostatecznych, owszem. Potrafimy odsuwać od siebie ten temat, nie dbając o to, co po nas. Może nas nie obchodzić los tego, co zostawiamy po sobie. Najłatwiej o taką obojętność, gdy się nie posiada ani dóbr, ani bliskich osób wokół siebie. Nic się wówczas nie zmarnuje i żaden ewentualny spadkobierca nie poczuje się ukrzywdzony. Ale obojętność to nie jedyna możliwa postawa.
Bywa, iż niejeden człowiek odchodził z tego świata z wrogim doń nastawieniem. Nie jeden miał podejście: po mnie choćby potop – i takiego finału najbardziej by sobie życzył. Zawiść, gniew, zgorzkniałość potrafią się trzymać ludzkiego serca aż do jego ostatniego uderzenia. Jednak warto pamiętać, że nie żyjemy w próżni. Nawet gdy mamy niewiele, nawet gdy na pogrzebie zjawi się tylko grabarz, nawet gdy nie wierzymy w życie pozagrobowe, mamy szansę uczynić naszą śmierć punktem wyjścia do jakiegoś dobra.
Konstrukcja człowieka, pozwalająca mu funkcjonować w świecie, jest zasadniczo fizyczna. Nie wiem, czy w ogóle da się potwierdzić, że możliwe jest bezcielesne zakotwiczenie w znanej nam rzeczywistości. I naszym ciałem, jak dobrem materialnym też mamy prawo dysponować; możemy podzielić się już za życia, oddając krew lub narządy do przeszczepu, ale możemy zadecydować o jego losie po śmierci, podobnie przekazując zdatne do użycia części, albo ofiarować je nauce.
Ktoś z cynickim podejściem stwierdzi, że mu na tym nie zależy – i mogę to zrozumieć. Ale czy nie lepiej zadbać o to, co się zostawia, napisać jednoznaczny testament, określić komu – jeśli komukolwiek – ma się przysłużyć nasza spuścizna. Taki gest, dla nas być może i bez znaczenia, mógłby nadać inną wartość naszemu życiu, może nawet je usensownić. Nie staniemy się przez to dobrymi, czy lepszymi ludźmi, bo ten czyn już nas nie odmieni – umierając zamykamy swój rozdział. Nie musimy też tym sposobem zapisać się jakoś pozytywniej w pamięci, czy historii (choć nie wykluczam) – jednak wszelkie dobro do jakiego się przyczyniamy jest cenne. I w tym sensie warto poświęcić trochę czasu eschatologii.
A co z ludźmi, którzy wiedli zły żywot, wyrządzali zło i znaczyli nim swoją drogę aż po krawędź grobu? A do tego wszystko, co odebrali innym, zniszczyli, by nie było czego rozdać? Co z takimi, którzy zadbali, aby żadne dobro nie wynikło z ich obecności na tym świecie? Trudna sprawa. Faktycznie, istnieją ludzie podli, okrutni, z cudzym cierpieniem na sumieniu, a nawet i krwią na rękach. Nikt po nich nie płacze, a wręcz przeciwnie – ich śmierć potrafi wywołać radość. Obserwowaliśmy takie świętowanie nieraz, choćby w przypadku tyranów, dyktatorów i przestępców. A zadajmy sobie pytanie: czy ten moment radości, powiązany z ulgą, nie jest jakimś dobrem. Wszak niesie nadzieję, że każde zło też ma swój koniec.
Jeśli taki koniec, koniec życia kogoś złego, jest pewnym dobrem, to rodzi swoisty paradoks (w zasadzie chyba wszystkie paradoksy są swoiste, ale nie o tym teraz). Znamy szekspirowskie powiedzenie: wszystko dobre, co się dobrze kończy. To by znaczyło, iż jakimś rodzajem dobra był pobyt na świecie tego złego człeka. W sukurs idzie inne powiedzenie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I chociaż na pierwszy rzut oka mamy tu przykład dwóch znoszących się sentencji, to w sumie wynika z nich ciekawa konkluzja. Zło okazuje się dobrem. No, powiem, trzeba tęgiego filozofa aby to intelektualnie przetrawić. Ja się nie podejmuję.
Zakończę w tym miejscu wątki materialne, żeby wywód miał ciut więcej z refleksji filozoficznej. Śmierć bywa punktem wyjścia do jeszcze innego dobra. I to zanim sama nastąpi. Wisząc bowiem nad naszą głową ma szansę zmotywować niektórych do lepszego życia. Zwłaszcza tych, którym świadomość, iż mogą zostawić po sobie jakiś ślad, każe zadbać, by był on nie tylko wyraźny, ale przy tym pozytywny. Podejrzewam, że większość z nas wolałaby być dobrze wspominana. Ponadto, pewność śmierci skłania ambitnych do pośpiechu, by nie odkładać planów na później, by żyć aktywnie, dopóki życie tli się w komórkach ciała. Czyż to nie dowodzi, iż widmo śmierci zapobiega ludzkiej gnuśności, lenistwu, a może i powszechnej prokrastynacji. Posiadłszy nieśmiertelność i tym samym poczucie, że na wszystko ma się czas, prawdopodobnie jego większość ludzie by marnowali.
Świadomość śmiertelności zmienia perspektywę. Jak stwierdził Pandelis Prevelakis: Póki czujemy ją nad sobą, pojmujemy, co w życiu ma wartość, a co jest do odrzucenia. Dzierży pochodnię i nas oświeca. Przyznam, iż to niecodzienne postrzeganie śmierci i jej roli. A i tak szedłbym krok dalej – śmierć staje się poniekąd strażnikiem moralności, a przynajmniej świadkiem sumienia. Koresponduje to z myślą świętego Ambrożego, według którego: Dla dobrych śmierć jest zaproszeniem do odpoczynku. Dla złych katastrofą. Każdy chciałby zasłużyć na wieczny odpoczynek, musi więc być dobrym. To w obliczu śmierci najżywiej przyjmujemy taką optykę. Bliskość śmierci sprzyja rozrachunkom serca, podsumowaniom życia, a jeśli czas pozwala, to i próbom naprawienia niektórych błędów.
Są takie stwierdzenia, które budzą moją irytację. Jednym z nich jest skwitowanie, że gdy ktoś czuje ból, to bardzo dobrze, bo przynajmniej wie, że żyje. Tym razem odnalazłem w nim związek z czymś głębszym. Od narodzin nasze komórki zmierzają do śmierci. Śmierć to finał dłuższego procesu, a proces ten czasem przybiera postać choroby, bólu i cierpienia. Biorąc to pod uwagę, można uznać, iż umieranie i śmierć kieruje myślenie człowieka ku życiu, a więc wielkiemu, często niedocenianemu dobru. I ku duszy, która jest motorem wszelkiego życia. Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Tołstoja: I w ciężkiej chorobie tkwi dobro. Kiedy ciało słabnie, silniej czuje się duszę.
Kiedy natknąłem się na kategoryczne stwierdzenie Stefana Żeromskiego, iż: Jedno jest złe na świecie – to śmierć. Wszystko, co jest życiem – jest dobrem. – miałem ochotę wziąć śmierć w obronę. I tu pomocne okazały się słowa Lwa Tołstoja: Jeśli życie jest Dobrem, to Dobrem jest i śmierć, bez której nie ma życia. Spodobały mi się. Długo bowiem traktowałem życie i śmierć jako dwa przeciwstawne sobie obozy. Śmierć była wrogiem życia, jego niszczycielem. I stanowiła dla mnie coś spoza kręgu życia, coś z zewnątrz, co utrudnia życiu krzewienie się w dobrej kondycji. Tymczasem zapominałem, że życie jest właśnie procesem. I jak każdy inny proces, ma jakiś początek, przebieg i finał. Śmierć jest po prostu finałem tego procesu, jego – co prawda ostatnią, ale jednak – częścią. Skoro zaś życie jest dobrem, jego części również.
I tu doskonale wplata się wątek, na który zwrócił uwagę mój znajomy filozof. Cykl życia i śmierci, łańcuch pokoleń, to warunek ewolucji. I to prawda. Wyjście jednokomórkowców z bagien, powstanie nowych gatunków oraz ich rozwój, dostosowywanie się do zmiennych warunków środowiska jest możliwe dzięki umieraniu. To rodzące się nowe pokolenia, mogą zostać obarczone mutacjami, które mają szansę się utrwalać, jako przydatna cecha. Niektórym ludziom zdarza się myśleć o ewolucji, jak o czymś, co się działo i dzieje w przyrodzie, gdzieś wokół. Tymczasem należy pamiętać, iż w przypadku człowieka też ma to miejsce – choć jest trudniejsze do zaobserwowania. Stajemy się coraz lepiej przystosowani dzięki ewolucji, czyli tysiącom pokoleń, które zmarły.
W tradycji chrześcijańskiej (choć pewnie nie tylko) istnieje coś takiego, jak modlitwa o dobrą (a nawet szczęśliwą) śmierć. To świadczy o przekonaniu, iż takowa jest możliwa. Nie trudno znaleźć kilka, czy nawet kilkanaście takich modlitw, aczkolwiek ich podstawę stanowią prośby o miłosierdzie, przebaczenie win i wpuszczenie do Nieba. Ja rozumiem dobrą śmierć jako godną, nie upokarzającą człowieka i pozbawioną cierpienia. Póki śmierć jest nieodzowna może warto też rozważyć, czy by jej odpowiednio nie wykorzystać. Przecież, zgodnie z powyższymi wywodami, da się wywieść z niej pożytek. Wiem, brzmi to podejrzanie i u niektórych wzbudzi etyczne wątpliwości. Jeśli jednak śmierć i tak będzie nam towarzyszyć, to czemu nie szukać ukrytego w niej dobra.
Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam 3 listopada o godzinie 18:00 do kawiarni San Sebastian, przy pl. św. Sebastiana. Temat brzmi: dobro ze śmierci. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i pochylić się nad grobem.
Święto zmarłych, to dobry czas na takie rozważania
Są też pewnie inne momenty w życiu, kiedy można się zastanawiać nad swoim odejściem…
Pewnie tak, ale..
Śmierć to koniec ziemskiego życia.
A życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, jak reżyserował Krzysztof Zanussi.
Czy się z tym zgadzam?
Jako chrześcijanka mam wierzyć, że dla mnie śmierć jest tylko przemianą, przejściem z pełnego bólu i cierpienia świata doczesnego do idealnego świata wiecznego. Dusza ludzka jest nieśmiertelna, a najlepszym sposobem na przygotowanie się do śmierci jest dobre życie.
Ale jako zwykły człowiek patrzę na to trochę inaczej…
Są takie śmierci, które potrafią przeorać człowieka na pół – śmierci nagłe i niespodziewane; śmierci dzieci, które przychodzą na świat z chorobą nowotworową, śmierci Rodziców, które zostawiają w sercach Dzieci wyrwę nie do zapełnienia; śmierci rówieśników, z którymi mieliśmy zdobywać świat, a zdobyliśmy tylko najpiękniejszą wiązankę kwiatów na trumnie (“najpiękniejsze kwiaty człowiek dostaje na swoim pogrzebie”); śmierci Ukochanych Bliskich, którzy wybrali Boga, Honor i Ojczyznę, a nie euro, szekle i dolary; śmierci współtowarzyszy drogi w chorobie, którzy po pokonaniu raka mieli żyć długo i szczęśliwie, a kończą roztrzaskani na autostradzie w koszmarnym wypadku samochodowym… Mogłabym tak jeszcze długo…
Nie widzę w tym żadnego boskiego sensu. Nie zgadzam się z Tołstojem, że w ciężkiej chorobie tkwi dobro, a kiedy ciało słabnie, duch mężnieje.
Z moich przeokropnych doświadczeń wynika, że cierpienie jest bezsensownym złem, przeszkodą w normalniej egzystencji, wyłączeniem człowieka z wszystkiego – jego życia fizycznego, psychicznego, społecznego i duchowego. Jest czymś, czemu należy ze wszystkich sił zapobiegać.
Zbawcze cierpienie Jezusa Chrystusa polegało właśnie na tym – On cierpiał, abyśmy my nie cierpieli. I zamiast nurzać się w cierpiętnictwie – powinniśmy żyć pełnią życia – w zdrowiu, radości i miłości.
Czego Wam życzę
Justyna Katarzyna