Dawno, dawno temu, kiedy przeciętni ludzie byli od nas niżsi i bardziej owłosieni, urodził się pewien człowiek – równie niepokaźny i kosmaty, ale o wnikliwszym spojrzeniu na świat. A może o większej wrażliwości bądź inaczej ukierunkowanej ambicji. Człowiek ten, podobnie jak inni, przyglądał się otaczającej go przyrodzie. Jego uwagę przyciągnęło, między innymi, stado drapieżników. Imponowała mu ich siła, zwinność, sprawność i skuteczność. Czuł wobec nich autentyczny respekt, ale tego rodzaju, w którym szacunek miesza się z grozą. Czuł wobec nich podziw i zazdrość.
Obserwując i analizując ich organizację życia w stadzie – no dobrze, przesadziłem – gapiąc się na to, jak żyją… spostrzegał pewne prawidłowości. Któregoś dnia samica z trudem upolowała jakieś bydlątko i z niemałym wysiłkiem przywlekła do legowiska. Zbiegły się jej młode i pozostałe osobniki. Nim którykolwiek zdołał zatopić kły w ciepłym mięsie, wparował między nie najsilniejszy w stadzie samiec, rozgonił niedoszłych biesiadników i sam zabrał się do konsumpcji. Kiedy indziej, w okresie godowym samce rywalizowały o samice, najsilniejszy miał pierwszeństwo wyboru, a sama wybranka niewiele do powiedzenia. Innym razem, przewodnik stada – gdy jego rywalowi urodziło się dorodne potomstwo – zagryzł młode, by przerwać tę linię genów. Nie baczył na to, że tym samym uszczuplił liczebność i osłabił stado. A kiedy na ich terytorium zaczęło brakować zdobyczy, zwierzęta ruszyły do walki o sąsiedni obszar, zabijając nawet przedstawicieli własnego gatunku z innego stada.
Człowiek patrzył na to i rozumiał, że hierarchię i ład tworzy się głównie w oparciu o siłę. Taki był porządek rzeczy. Co więcej, wszystkim ludziom wokół wydawało się to naturalne i oczywiste. Spojrzał on na swoją wspólnotę. Może to była tylko rodzina, może grupa, może stado… nie ważne. Widział, że jego pobratymcy zachowują się podobnie do obserwowanych zwierząt. Ale zobaczył coś jeszcze. Coś, czego nie dostrzegł u większości zwierząt. Zobaczył łzy.
A gdy sam dostał kilka szturchańców, kiedy i jemu silniejszy brat zabrał owoce, kiedy poczuł słony smak własnych łez, pojął, co czują inni, kiedy płaczą. I stwierdził, że to mu się nie podoba. Nie użył na pewno sformułowań, że takie wyrządzanie przykrości i wykorzystywanie jest złe. Prawdopodobnie nie potrafił poprawnie wartościować czynów. Zaś pojęcie sprawiedliwości zostawił do wymyślenia swym następcom. Po prostu czuł niezadowolenie – potęgowane przez bezsilność. Wtedy to, w tej kudłatej, sfrustrowanej głowie zaczęła kiełkować myśl rewolucyjna. Tak się złożyło, iż był w gronie tych szczęśliwców, którzy oprócz inteligencji, otrzymali od natury również krzepkość. Gdy zatem podrósł i przybrał na sile, uznał, że nadszedł czas na zmiany i nowe porządki. Posortował sobie w głowie, które zachowania szkodzą członkom wspólnoty, a które są korzystne. Następnie musiał już tylko do tego przekonać lub zmusić pozostałych.
Najłatwiej szło z tymi, którzy na własnym futrze odczuli dyskomfort związany z jakąś stratą. Albo stracili jakąś zdobycz, albo kogoś bliskiego, zabitego w czasie porachunków, albo na przykład zdrowie w wyniku pobicia, a przy tym swoją pozycję w grupie, gdyż zdeptano ich godność… Ponieważ żaden z nich nie chciał kolejnej straty, godzili się przyjąć nowy porządek. Był to zaczyn umowy społecznej. Gdy liczba podobnych im osobników stała się znacząca, mogli wraz ze swym krzepkim przywódcą, wymusić na swych dotychczasowych oprawcach podporządkowanie się nowym regułom. Trudno zgadnąć, z jakim powodzeniem w tym przypadku. Z pewnością jednak podobnych historii było więcej i niektóre miały pomyślny finał. Na przestrzeni dziejów, jedne systemy norm zastępowano innymi, zawsze na potrzeby tych, którzy byli władni takie zmiany przeprowadzać (a jeśli wprowadzane i przyjmowane normy nie służyły dobru ogółu, to raczej nie zasługują na miano moralności).
Tak moim zdaniem rodziła się etyka i moralność. Pełniły funkcję ochronną, zwłaszcza dla słabszych jednostek. To wyraźnie współgra z pragnieniem każdego gatunku, jakim jest przetrwanie. A cały późniejszy rozwój etyki i moralności opierał się w gruncie rzeczy na jednym i tym samym. Otóż podwaliny moralności to nic innego, jak strach. I to moje wcześniejsze rozważanie na temat istoty strachu, miało być właśnie punktem wyjścia do odkrycia fundamentu moralności, a co za tym idzie, źródeł definiowania dobra i zła.
Moralność ma u podstaw strach. Przede wszystkim strach przed karą za czyn, przez ogół nieakceptowany. Dobrze obrazuje to mit o pierścieniu Gygesa. Ów antybohater starożytnej Grecji znalazł się w posiadaniu pierścienia, który obrócony na palcu czynił człowieka niewidzialnym. Mógł więc robić co chciał, nie narażając się na zdemaskowanie. Jak się okazało uczynił sporo złego. Nie obawiał się bowiem konsekwencji. Kara jest czymś przykrym, powoduje, iż tracimy stan ducha lub ciała, w jakim byliśmy przed jej wyznaczeniem. Człowiek stara się zatem nie czynić tego, co w jego otoczeniu uchodzi za niewłaściwe, bo woli nie doznać straty, jaką by pociągnął za sobą ów czyn. Owszem, bywa że korzyści są daleko bardziej pociągające, tak iż człowiek ulega pokusie, ale potem najczęściej żyje w strachu przed potępieniem.
Nie ważne, czy sankcje mają charakter czysto prawny, czy też wymiar religijny. Strach przed karą doczesną albo cierpieniem w zaświatach bywa równie skuteczny. A wieczne potępienie na drugim świecie wymyślono zapewne dla tych, których nie przerażała bądź nie potrafiła dosięgnąć kaźń na tym świecie. Pozwolę sobie użyć przykładu z kręgu religii judeo-chrześcijańskiej. Gdy Mojżesz na górze Synaj poznawał dziesięć przykazań – wielu Izraelitów niecierpliwiło się. Nie mając swego pośrednika z Bogiem, wykonali posąg złotego cielca, do którego mogli się zwracać z modłami. Kiedy Mojżesz wrócił, wpadł w gniew. Przyniesione kamienne tablice z dekalogiem roztrzaskał. Zwołał tych, którzy gotowi byli stanąć po stronie Pana i przekazał im wolę Boga, aby mieczami zgładzili grzeszników. Później z nakazu Boga wykonał nowe tablice i przekazał ludowi prawa. A Izraelici usłuchali go, bowiem nie wygasła w nich bojaźń boża. Strach przed gniewem Boga przywiódł ich do porządku moralnego.
Bojaźń boża, o jakiej mówi Stary Testament, wydaje się być podobna do strachu przed bóstwami, jaki obserwujemy u ludów starożytnych. Bogowie, jako potężni, częstokroć okrutni, mściwi i surowi władcy, budzili naturalny strach i respekt. Z czasem ta bojaźń boża nabierała nieco innego charakteru. Oznaczała raczej po prostu religijność, pobożność, czy pewną postawę moralną. Jeszcze dziś do kogoś, kto źle postępuje, mówimy: bój się Boga. Ale nie oznacza to, że Bóg jest straszny i wypada lub należy się go bać. Zwykle unikamy tego, co budzi w nas strach, a przecież nie chodzi o to, by unikać Boga. To powiedzonko jest raczej formą napomnienia moralnego. Bój się żyć niezgodnie z wolą Stwórcy, bo to grzech – a więc zerwanie więzi z Bogiem, utrata jego łaski. Grzesząc nie tyle narażasz się Stwórcy, ile po prostu szkodzisz sobie, niszczysz samego siebie, swoją godność, swoje człowieczeństwo. Ostatecznie spotka cię straszny finał i to najprawdopodobniej jeszcze na tym świecie. Kto zatem czuje bojaźń religijną, ten w zasadzie nie chce stracić dobrych relacji z Bogiem ani przekreślić wiekuistej szczęśliwości.
Zmianę w rozumieniu bojaźni bożej widać w Nowym Testamencie. Jezus nie grzmiał serią nakazów i zakazów Dekalogu. Nie próbował dla posłuchu wzbudzić strachu. Wolał obiecywać i przestrzegać. Głosił potrzebę miłości i przebaczenia. Nauczał, co wystarczy robić, aby doczekać nagrody. Z jednej strony mówił, iż w domu jego Ojca jest mieszkań wiele, z drugiej dawał do zrozumienia, że nie każdy otrzyma tam swój lokal. Na to trzeba sobie zasłużyć. Chrystus co prawda naucza w duchu miłości, ale stawia też pewne warunki. Tym samym, chcąc nie chcąc, budzi strach. Ale nie przed sobą, lecz przed utratą szansy na zamieszkanie w Królestwie Niebieskim.
Wspomniałem wcześniej o bajaźni bożej, której towarzyszy głos sumienia, lecz należy zauważyć, iż jest on towarzyszem dużo starszym od niej. Bojaźń boża, bowiem – moim zdaniem, to zjawisko dużo późniejsze, zarówno od samego strachu jak i od sumienia. Mogła się narodzić dopiero wtedy, gdy człowiek nabrał przekonania, że istnieje jakiś bóg. A to było możliwe wówczas, kiedy ludzki mózg, a właściwie ludzki rozum, czy intelekt wyewoluował na tyle, aby pojęcie boga stworzyć, intuicyjnie rozumieć i w końcu jako tako definiować. Tymczasem głos sumienia istniał już wcześniej, gdyż ściśle wiąże się z moralnością. Moralność zaś jest czymś przedboskim i przedreligijnym; wyrosła na gruncie podstawowych zasad i norm społecznych, regulujących relacje w grupie. Te zaś normy i prawa powstały w oparciu o szereg wyższych emocji, jak współczucie, miłość, przywiązanie, radość, a także poczucie sprawiedliwości, bliskości, bezpieczeństwa itp. To wszystko z kolei stoi na fundamencie instynktownych reakcji, pierwotnego strachu przed utratą jakiegoś dobra. Tak oto cofnęliśmy się do prapoczątku; czyż nie wyłania się spośród mgły i oparów sprawczy duet, jaki tworzą Ojciec Strach i Matka Natura.
CDN
Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam we czwartek, 9 stycznia o godzinie 18:00 do Restauracji Radiowa, ul. Strzelców Bytomskich 8. Temat brzmi: Ojciec Strach i Matka Natura. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć… naturalnie bez obaw.