Archiwa tagu: Jezus Chrystus

Christus resurrexit, alleluia!

Ojciec dr Michał Tadeusz Handzel przesłał naszemu Stowarzyszeniu piękne życzenia Wielkanocne. Z opóźnieniem, niemniej jednak, chciałbym je wszystkim przekazać.

„Autentyczni filozofowie zajmują się śmiercią i najmniej ze wszystkich ludzi przerażeni są umieraniem.”
(Platon, Fedon 67 E, tłum. R. Legutko)


„[Filozof] będzie głęboko o tym przekonany, że nigdzie indziej nie dostąpi mądrości w stanie czystym, jak tylko i wyłącznie tam [po śmierci]. Jeśli zobaczysz, że się któryś wzdraga i niepokoi, kiedy ma umrzeć; zaraz widać, że to z pewnością nie filozof (który mądrość kocha), tylko ktoś, kto kocha ciało; ten sam człowiek z pewnością kocha i pieniądze, i sławę; albo jedno z tych dwojga, albo i jedno, i drugie.”
(Platon, Fedon 68 B-C, tłum. W. Witwicki)

Niedawno – 4-tego kwietnia – chrześcijanie Tradycji Zachodniej przeżywali uroczystość Wielkiejnocy. Jedną z osób, żywiących przeświadczenie o zmartwychwstaniu (ἀνάστασις) Jezusa z Nazaretu zwanego Chrystusem, jestem ja. Najstarsze teksty jakie przetrwały do naszych czasów ukazują doświadczenie apostołów, którzy przeżyli pewne doświadczenie opisywane jako spotkanie z osobą zmartwychwstałego Mistrza. Uważam, że z doświadczeniem się nie dyskutuje – apostołowie oraz uczniowie mieli pewne doświadczenie, opisano je w takiej formie, jaka była najbardziej dostępna czytelnikom tamtych czasów.

Dla nas dziś aktualne są jednak słowa św. Pawła: „Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała; a jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób” (2 Kor 5,16). Nie znam więc Jezusa Chrystusa według ciała, nie spotkałem się ze Zmartwychwstałym twarzą w twarz. Dostępna jest mi jednak kontemplacja naturalna (filozofia rozumiana w ten sposób jak ją rozumiał Stefan Swierzawski) w świetle której poznaję tę mądrość, jaka jest Logosem – Synem Bożym, który stał się człowiekiem, umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLII – czyli dziecko dziecku dorosłym

Pierwszy poniedziałek miesiąca mieliśmy w zwyczaju spędzać na rozmowach w formule filozoficznej kawiarenki. Co prawda obostrzenia epidemiczne zelżały, ale mimo to nie spotkamy się jeszcze twarzą w twarz. Aby jednak mózgi nie rdzewiały, postanowiłem je trochę naoliwić. Nie insynuuję bynajmniej, że komuś brak oleju w głowie, a jedynie wykazuję nieco zuchwałą zapobiegliwość. I polecam domową filiżankę kawy, jako dodatek do niniejszej lektury.

Tak się złożyło, iż czeka nas Dzień Dziecka; pokusiłem się zatem napisać coś a propos. Tylko cóż ja mogę powiedzieć o dzieciach. Zwłaszcza, że nie mam własnych (aczkolwiek z innego powodu, niż np. Tales, który spytany, dlaczego się nie postarał o potomstwo, odparł że: Z miłości do dzieci). Z braku refleksji po własnych doświadczeniach, postanowiłem posiłkować się mądrością zapisaną przez poprzednie pokolenia. Pominę jednak zdobycze myśli pedagogicznej i historię wychowania, a zaprezentuję wyrwane z kontekstu cytaty – te znane ale i te znane dużo mniej. Wszystko po to, aby pokazać, jak wyglądało podejście do dzieci i wychowania w różnych epokach i na różnych kontynentach.

 

Kiełkowanie, ząbkowanie

Mamy takie polskie przysłowie: czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. I prawda owa niezmiennie znajduje swoje potwierdzenie. Ciekawe, czy jej autor wpadł na nią samodzielnie, czy może sparafrazował starożytną myśl asyryjską z VIII wieku przed Chrystusem: Jeśli kiełek nie jest zdrowy, nie będzie łodygi ani nasienia. Zakładam, iż stać było naszego słowiańskiego przodka na samodzielność – choć założenie swoje opieram nie tyle na wierze w zdolność obserwacji i twórczego jej opisu, ile na powątpiewaniu w dostęp do mądrości starożytnej Asyrii.

Tak, czy inaczej, Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał – z tym, że za uczenie się Jasia odpowiadają też dorośli. Afrykański lud posługujący się językiem Twi mawia: Dziecko przykuca obok starszych. Przykuca, obserwuje i naśladuje. Jak zauważył Johann Wolfgang von Goethe: Mielibyśmy doskonale wychowane dzieci, gdyby ich rodzice byli dobrze wychowani. I jest sporo racji w opinii, że nie tyle przez dorosłych są wychowywani, ile na przykładzie dorosłych wychowują się dzieci. Jakie matki, takie dziatki. Obrazowo nakreślił to Peter Ustinov stwierdzając, że: Rodzice są kośćmi, na których dzieci ostrzą sobie zęby. A może jednak miał coś innego na myśli. Czytaj dalej

Coffeelosophy XXXVIII – czyli szkodliwa prawda

Na najbliższym spotkaniu w formule filozoficznej kawiarenki tematem będzie nie tyle prawda, co rzeczywistość.

***

Nie tak dawno (bo inaczej bym nie pamiętał), w jakimś filmie padła mniej więcej taka kwestia: Powiedz prawdę. Prawda wszystko zmieni. Ponieważ film wydawał mi się jednym z tych mądrych, to jakoś uderzyły mnie te słowa. I wzbudziły wewnętrzny sprzeciw.

Prawda niczego nie zmienia. Co najwyżej odsłania. A sama, jako taka nie zmienia rzeczywistości, bo prawda jest rzeczywistością. Jest faktycznym stanem rzeczy. Dopiero poznanie prawdy przez człowieka, czyli zdobycie wiedzy na temat faktów, może coś zmienić. Pod warunkiem, wszelako, iż człowiek jakoś na to odkrycie zareaguje. Dopiero reakcje mogą mieć wpływ na bieg spraw, ba, na rzeczywistość. I wówczas inna rzeczywistość, będzie inną prawdą o świecie.

Nie przeceniałbym jednak na tym polu roli prawdy. Przyjęcie nieprawdy, fałszywych informacji, zmanipulowanej wiedzy, również może coś zmienić. Gdyż tak samo wywołuje określone reakcje. I chyba dzieje się tak o wiele częściej, niżeli w przypadku czystej prawdy. Kuriozalne jest to, że kłamstwo potrafi zmienić obraz rzeczywistości – zatem i prawda na temat świata ulega modyfikacji. A dostęp do kłamstw jest dużo łatwiejszy. Zwłaszcza jeśli przyjąć, że prawda jest tylko jedna, a kłamstw można nawymyślać wiele. Sądzę, że miał rację Georges Braque, stwierdzając: Prawda istnieje. Wymyśla się tylko kłamstwo. Należy jednak pamiętać, iż to wymyślanie kłamstw zawsze wypływa z jakiejś potrzeby. Raczej nie kłamie się bez powodu, zwykle kłamstwo jest pewną tarczą, zasłoną dymną, odwróceniem uwagi lub skupieniem jej na sobie; generalnie służy czyjemuś zyskowi.

***

Od początku, czego ludzie nie wiedzieli, to sobie dopowiadali i uzupełniali domysłami. A w razie konieczności świadomie wtykali w luki różne banialuki. Ich pobratymcy zaś, z czystego wygodnictwa przyjmowali te informacje i zadowalali się nimi. Bo Czasami ludzie potkną się o prawdę. Ale prostują się i idą dalej, jakby nic się nie stało – co wytykał Winston Churchill. Tylko nieliczni poszukiwali prawdy, a ewentualne porażki nie wielu martwiły. Nieznajomość prawdy, lub pełnej prawdy, nie przeszkadzała ludzkości rozwijać się, doskonalić, tworzyć obok szpetnych także piękne rzeczy. Półprawdy, fałsze, wypaczenia i oszustwa nawarstwiały się latami, oblepiły nasz świat tłustym kożuchem, a my cieszymy się, że nam ciepło. I co w tym złego? Czytaj dalej

Chrześcijaństwo dla czterdziestolatków czyli mocna riposta na śmieszny tekst o brodzie

 

Koledze Houndowi udało się mnie poruszyć. Poruszył, trochę rozbawił ale też zasmucił mnie jego wpis pt. Brodaty Chryst. Poczułem niemal namacalnie smutek jaki kryje się gdzieś za żartobliwą formułą tekstu i zrobiło mi się żal (autora, samego siebie, Ukrzyżowanego?)  Ukrzyżowany nagi młody mężczyzna jest, jak gdzieś zauważył Jung, archetypem współczesnego Europejczyka. Nosimy w sobie Ukrzyżowanego, nolens volens. Każdy myślący człowiek jest świadom cierpienia jakie niesie życie i szanuje heroizm tych, którzy pomimo bólu zachowują wysokie standardy i poczucie odpowiedzialności za innych. Kiedy autor pisze „chłopak z Nazaretu” też, moim zdaniem, na swój sposób wyraża tę bliskość. Nazarejczyk jest mu bliski – Hound przyjmuje tu maskę cynika aby poruszy tych, którzy, jak powiada nie potrafią wymienić imion ewangelistów.  I udało mu się. Wytrącił mnie niedzielnego chrześcijanina z równowagi, pisząc o Jezusie „lekkomyślny przywódca”. Nie chodzi nawet o samo sformułowanie, ale o ton, w jakim pisze o najważniejszej historii tej konkretnej dwunogiej nieopierzonej istoty jaka chodziła po tej planecie. Przemawiając z pozycji współczesnego człowieka rozumu, znawcy ludzkiej historii i filozofa,  umieszcza Jezusa w gliniastej dziurze brodatych Nozarejczyków. Zanim wrócimy do wątku historycznego, warto wspomnieć coś o stylu Martina  Hounda, aby nie uznał, że nie zrozumiałem jego intencji. Wiem, że ze zmieniania pozycji retorycznych uczynił on  sztukę. Kiedy przechodzi na pozycje znawcy, świadomie wywołuje dreszcze u widowni. Celem tej operacji jest poruszenie słuchaczy, wyrwanie ich z intelektualnego marazmu, twórczy zamęt, wywołanie inspirującej dyskusji. Taki retoryczny cynizm. Marcin Hound, badając starożytne teksty odkrył to retoryczne narzędzie przez niektórych cyników stosowane i sam niekiedy ze swadą z niego korzysta. Pisząc o Jezusie, dotyka jednak obszaru, gdzie nie można już się zasłaniać retoryką. Dlatego pytam:  Czy przywdziewanie maski cynika to to samo, co bycie cynikiem? No i, co było przyczyną mojego smutku, gdzie autor schował swój krzyż, pisząc tak lekko o tym najsłynniejszym? Tak lekko, że aż ja poczułem ciężar swojego, czytając jego tekst.

Dwa dni temu wróciłem z Asyżu. Oglądałem freski Giotta w bazylice św. Franciszka. Na jednym z nich, Franciszek stoi nagi w obecności władz państwowych i kościelnych. Tu wychodzi cały jego cynizm antyczny. Miał w nosie, co sobie o nim pomyślą, bo czuł, że żyje. Czuł się wolny. Czytaj dalej

Brodaty Chryst  –  Medytacje nad brodą wtóre

Jankowi Sarnie

Jakiś czas temu, łapiąc się brody filozoficznej (zob. pierwszą część wpisu) próbowałem pokazać, w jaki sposób szczeć (nie jest to bezokolicznik, to nie miałoby sensu) na brodzie filozofa pomaga odróżnić ludzi uczciwych od tych, którzy postanowili poświęcić się szerzeniu epistemologiczno-metafizycznej ściemy. Jeżeli jednak ktoś po wpływem tych rozważań postanowiłby ściąć brodziszcze, to byłby to czyn pochopny, bo, jak się okazuje, włochaty avatar może posłużyć do wielu pożytecznych celów, spośród których uwolnienie się od towarzystwa chrześcijan nie jest najpośledniejszym. Ale zanim o tym…

W tych trudnych pedagogicznie czasach, w których młodzież potrafi nazwać kilkaset rodzajów pokemonów, ale ma trudności z wymienieniem imion czterech ewangelistów, wszytko trzeba wyjaśniać. Do dzieła zatem.

Po pierwsze: Co to jest chrześcijaństwo? Chrześcijaństwo to taka religia, którą wyznaje twoja stara, a która w I i II wieku naszej ery zaczęła szerzyć się na Bliskim Wschodzie, aby roznieść się potem jak wysypka po całym Imperium Romanum. Wszystko zaczęło się od chłopaka z Nazaretu, który podjąwszy wątpliwość co do przyszłych losów swojej ojczyzny i całego świata, przypuścił, że w ciągu kilkunastu najbliższych lat wszystkie ludzkie sprawy znajdą swój pozytywny finał w wielkim kataklizmie, po którym jego ojczysty Bóg, którego imienia nie wolno mu było wymawiać, weźmie sprawy świata w swoje ręce. To przypuszczenie doprowadziło go na sam szczyt kariery przewidzianej dla apokaliptycznego proroka, którą w tamtych nie znających happy endów czasach była egzekucja w malowniczych okolicznościach przyrody na podjerozolimskim pagórku, noszącym uroczą nazwę Czaszka (aram. Gagûltâ).

Po śmierci lekkomyślnego przywódcy młodzi ludzie, który uwierzyli mu na słowo, nie mogąc się pogodzić z przedwczesnym końcem kariery ich guru, wbili sobie do głowy, że ich szef wcale nie umarł, ale że ciągle im towarzyszy i oczekuje od nich, że przejmą od niego misję przepowiadania końca czasów. W tym duchu zaczęli głosić w najbliższym otoczeniu tzw. ewangelię, tj. zbiór opowieści o życiu mistrza, które w ciągu najbliższych kilku stuleci spisane zostały w jakichś czterdziestu wersjach, z których cztery najstarsze uznane zostały później (300 lat później) za jedynie słuszne i godne czytania przed niedzielnym obiadkiem.

Nazorejczyk przy pracy

Co to wszystko ma wspólnego z brodą? Otóż ten lekkomyślny młody człowiek, który sam o tym nie wiedząc rozpoczął rewolucję kulturową, która miała doprowadzić do rozpowszechnienia ideału miłości powszechnej, a także przerwania na 1700 lat tradycji organizowania olimpiad, prawdopodobnie miał brodę i to brodę nie byle jaką: brodę rytualną. Pewnie słyszeliście, że “(…) kazał Piłat wypisać tytuł winy (…), a było napisane: ‘Jezus Nazarejczyk, król Żydów”. W oryginale greckim miało to brzmieć: “Iésús ho Nazóraios ho basileus tón Iúdaión”. Niektórzy przypuszczają, że ta właśnie tabliczka nasunęła postronnym obserwatorom egzekucji pomysł, że Jezus pochodził z Nazaretu, co miało być zasadniczym nieporozumieniem. Uważają oni, że zwrot “Nazóraios” nie oznaczał bowiem nazarejczyka, ale nazorejczyka, tzn. kogoś, kogo w dzieciństwie poświęcono Bogu Izraela (którego imienia nie wolno było wymawiać, ale o którym każdy wiedział, że nazywa się Jahwe). Poświęcenie to oznaczało przede wszystkim zakaz golenia włosów na całym ciele i, jeżeli przypuszczenie to jest poprawne, to musiał ów młody człowiek mieć zaiste brodę godną filozofa. Niektórzy przypuszczają nawet, że on sam był filozofem należącym do tej samej szkoły, z którą związany był ów szydzący z filozofów Lukian, tzn. do szkoły cynickiej. Skąd ten pomysł? Czytaj dalej

Na święta o Boskim utylitaryzmie

            Pan rzekł: „Skarga na Sodomę i Gomorę głośno się rozlega, bo występki ich mieszkańców są bardzo ciężkie.” (…)

            Zbliżywszy się do Niego, Abraham rzekł: „Czy zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy (…) nie przebaczysz mu przez wzgląd na owych (…) sprawiedliwych? O, nie dopuść do tego(…), aby stało się sprawiedliwemu to samo, co bezbożnemu! (…) Czyż Ten, który jest sędzią nad całą ziemią, mógłby postąpić niesprawiedliwie?”

            Pan odpowiedział: „Jeżeli znajdę w Sodomie pięćdziesięciu sprawiedliwych, przebaczę całemu miastu przez wzgląd na nich”.

Bóg i Abraham

Jeśli świat jest najlepszą wersją, jaka była możliwa, to być może da się wytłumaczyć wszelkie zło, jakie na nim obserwujemy. Dajmy na to śmierć kogoś, kto uchodził za dobrego, albo jakiejś niewinnej dzieciny. Powiedzmy taka miła, starsza pani, kochająca dzieci, wnuki i koty, pomocna dla sąsiadów, prowadząca zdrowy tryb życia, silna, sprawna, aktywna – nagle zapada na ciężką chorobę i umiera w wieku… pięćdziesięciu lat. Wydaje się to niepotrzebną traumą dla jej bliskich. Ale może gdyby żyła dzień dłużej, weszłaby pod nadjeżdżającą ciężarówkę, której kierowca wykonując gwałtownie manewr wymijający wpadłby na grupę dzieci… A dlaczego zmarło niemowlę, lub płód jeszcze? Bo inaczej, z powodu jego zdrowia, albo zdrowia jego mamy, przejęty sytuacją ojciec pędziłby autem na złamanie karku do szpitala i wpadł pod pociąg powodując katastrofę z wieloma ofiarami… Może z boskiej kalkulacji wynikało, że wezwanie do siebie tych osób i przyprawienie o ból i zgryzotę ich bliskich, oszczędzi lub uratuje życie większej liczbie innych ludzi, którzy niechybnie zmarli by, gdyby ta dobra lub niewinna osoba żyła choćby chwilę dłużej. Czytaj dalej

Coffeelosophy XXVI – czyli złudna prolongacja młodości

            Akademickie wakacje pokrywa cień przeszłości, a to niechybny znak, iż powracają spotkania Pogadalni. Najbliższe wypadnie w pierwszy poniedziałek miesiąca, zatem przyjmie formułę filozoficznej kawiarenki. Proponuję pogadać o walce ze skutkami upływu czasu.

            Nie będzie chyba zbyt ryzykownym oszacowanie, iż wizja dostąpienia wieczności lub przynajmniej długowieczności pociąga większość ludzi. Rozsądniejsza część z nich dostrzega również wagę tego, by nie tylko żyć jak najdłużej, lecz aby odpowiednia była jakość życia. Z filozoficznego punktu widzenia (choć z moralnego, etycznego, religijnego, społecznego, psychologicznego także) życie zyskuje na jakości, gdy zbliżamy się do dobra. Idąc tym tropem, sam Platon ze zrozumieniem traktował pożądanie nieśmiertelności, wnioskując, iż: […] musi człowiek i nieśmiertelności pragnąć, jeżeli przedmiotem miłości jest wieczne posiadanie dobra.

            Warto w tym miejscu poczynić drobne rozróżnienia. Czym innym jest bycie wiecznym (tą zdolność posiada Absolut i anioły oraz ponoć ludzka dusza), czym innym jest nieśmiertelność (której doświadczył szkocki góral Connor MacLeod i niektóre wampiry, zresztą pod pewnymi warunkami), a czym innym jest długowieczność (osiągana np. przez żółwie) związana z wolniejszym starzeniem się ciała. Czytaj dalej

Na święta dość umiarkowanie

Dante, wędrując przez czeluście piekieł, w pewnym momencie trafił na taki obraz:

Widziałem inne męki i męczonych.
Był to krąg trzeci, krąg deszczów ulewnych,
Deszcz jak z upustów spadał otworzonych
Ciężki i chłodny; śnieg zmieszany z gradem

W ciemnym powietrzu szumiał wodospadem,
Ziemia deszcz chłonąc, oddychała czadem.
Cerber tam szczekał swą paszczą troistą
Na duchy, które w ziemię ugrzęzły bagnistą,

A oczy jego świeciły czerwono;
Wełna nań czarna, sam szerokobrzuchy,
Łapy niejedną uzbrojone szponą,
Nimi darł w pasy potępione duchy.

Jak psy pod deszczem potępieńcy wyją,
Zmokłą za siebie obracając szyją,
Kręcą się ciągle w tę i ową stronę,
Tworząc nawzajem z swych boków zasłonę.

Alfonso d’Aragona tak przedstawił trzeci krąg piekielny

             Wszystko to miało miejsce w trzecim kręgu piekła. Spotkany tam niejaki Ciacco (po naszemu Wieprzek) tak tłumaczył Dantemu powód swojej w tym miejscu obecności:

Za chuć obżarstwa niską i nikczemną,
Jak widzisz, leje wieczny deszcz nade mną.
Tu ja niejeden, wszystkie cierpią dusze
Za grzech ten samy też same katusze.

Czytaj dalej

Coffeelosophy XXII, czyli ile znaczy zwycięstwo moralne

Znowu zbliża się spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki; jak to zwykle w pierwszy poniedziałek miesiąca. Pozwolę sobie zdradzić, czym zajmiemy szare komórki.

Jeśli ktoś poświęci się dla szczytnego celu, w imię wielkich wartości, ale jednakowoż w niczym nie pomoże, niczego nie wskóra, nie zmieni… Czy to ma sens? A z drugiej strony, czy brak spodziewanych, bądź oczekiwanych efektów tego sensu pozbawia? Czy sam akt, samo działanie posiada sens i wartość, zanim jeszcze przyniesie efekty?

„Oblężenie Sparty” prowadzone przez króla Pyrrusa. Odmalował, jak umiał: Baptiste Topino-Lebrun

Motyw a czyn

Nie jest specyfiką dzisiejszych czasów, że ludzi zwykło się oceniać przez pryzmat wartości ich czynów. Jeśli czyn jest chwalebny, to i człowiek zyskuje uznanie. I na odwrót. Jednak nieraz odnoszę wrażenie, iż mówiąc o ocenie czynu, częściej myśli się o skutkach. Nie ładnie jest kraść, bez względu na to, czy kradzież się uda. Ale nie tyle sama czynność jest karygodna, choć też, ile to, do czego prowadzi – czyli pozbawienie kogoś jego własności. Ładnie jest działać charytatywnie, ale przy ocenie istotniejszy jest fakt udzielenia konkretnej pomocy, niż to, jakie wiodły ku temu wysiłki (chociaż te również się docenia). Jeśli ktoś pojedzie kopać studnie do Afryki i wykona sto odwiertów, ale w żadnym nie będzie wody, to nie dostanie nagrody za sam trud. Nagrodzone za to będą wysiłki kogoś, kto wykopie pięć studni, ale z powodzeniem. Co ciekawe, nierzadko na drugi plan schodzą intencje dobroczyńcy, jego prawdziwe myśli i faktyczne podejście do tego, czego dokonał. Czy zrobił to z altruizmu, czy też dla poklasku, ma tu mniejsze znaczenie wobec rzeczywistego wparcia potrzebujących. Czytaj dalej

Dusza

Jak to dobrze, że Martinus wziął na warsztat ludzką duszę! Należało jej się to już od dawna. Choć pojawiała się gdzieś tam w tekstach o innych tytułach ale należny jej poziom uwagi nie został przez nas w Pogadalni osiągnięty. Bo, po pierwsze, jeśli dusza istnieje, to nic innego nie znamy oprócz niej. A ściślej po Arystotelesowsku: niczego nie możemy ująć poznawczo, czym ona nie mogłaby się stać. A po Kantowsku mówiąc, niczego nie poznajemy co nie byłoby formą jej zmysłowości lub kategorią jej intelektu. A po drugie jeśli istnieje, to jesteśmy duszą i jako dusza do duszy mówić do siebie powinniśmy i jako dusze nad ciałem opiekę sprawować i broń Boże siebie jako ciał nie traktować… Ale jeśli jej nie ma, to całe to nasze gadanie to choroba słabowitego ciała, szukającego mocy…

Ale po kolei.

1. „Jezus oddał za nas życie. Ale czy za nas w całości? Nie. Tak właściwie, w dziele zbawienia chodziło wyłącznie o nasze dusze.”

Zgadzam się. Jeśli jednak tak jest, to po co Zmartwychwstanie? Nie potrafię tego pojąć inaczej jak tylko uznając, że ciała nasze nie są tym czym wydają się nam być. Jezus nie zabiera przecież do nieba masy (materii jako bryły o określonej inercji) lecz energię. Pewną aktywność wewnętrzną, która na zewnątrz może (ale nie musi) przejawiać się jako ciało. Jezus zatem istotnie nie zbawia ciała ale zbawia „energię naszego ciała”. Ale „energię” w sensie bliższym greckiemu energeia niż naszym współczesnym fizycznym pojęciom. Ta energeia jako energia ciała fizycznego to Arystotelesowska dusza wegetatywna, odpowiadająca za prawidłowe funkcjonowanie m.in. trawienia i rozmnażania. Po co zatem Jezus ją zbawia? To naprawdę baaardzo ciekawe pytanie. I wrócę do niego za chwilę.

2. „nie uważam, że dusza zaistniała sama, na drodze ewolucji, jak pióra na jaszczurach. Chętnie przyjmuję stworzenie jej przez Boga.”

Ja też. Ale jak pogodzić fakt stworzenia duszy z twardymi danymi nauki, które ukazują ewolucję człowieka jako proces naturalny oraz z szacunkiem dla Bożej Inteligencji, z którą nijak nie potrafię pogodzić każdorazowego wkładania dusz do naturalnie powstających ciał?

3. „A może należałoby, idąc za tą myślą, stworzyć pojęcie duszy mniejszej – czyli takiej, która zamieszkuje niektóre, co inteligentniejsze gatunki. To w pewnym stopniu pozwalałoby wybrnąć z kłopotów nastręczanych przez ewolucję”

Świetny pomysł. Koncepcja ta ma już pewnie jakieś 3 tysiące lat ale to nie znaczy, że przestała być atrakcyjna. Dusze są częścią porządku natury. (wszystko ma swój aspekt wewnętrzny-psychiczny i zewnętrzny-fizyczny ) Na poziomie wegetatywnym i zmysłowym jesteśmy duszami, które bardzo przypominają dusze zwierzęce. Mamy odczucia, wyobrażenia, doznania, wrażenia prawdopodobnie bardzo przypominające psie, kocie czy szympansie. Czytaj dalej

1 2 3