Archiwa tagu: świadomość

Na święta – radosnego sumienia!

Sumienie to – biorąc pod uwagę tysiące lat ludzkości – stosunkowo nowy wynalazek. I najwidoczniej jeszcze niedopracowany. Najsmutniejsze jest to, że ledwie zaczęło się na dobre rozwijać i konkretyzować, człowiek postanowił je zagłuszyć i zepchnąć na margines.

Najdawniejsi starożytni nie posługiwali się pojęciem sumienia. Nie znali go. A może… po prostu nie mieli sumienia. Nie słyszeli wewnętrznego głosu moralnego. I dlatego nie musieli wynajdywać dlań żadnej nazwy. Czyżby zatem sumienie pojawiło się w ludziach z czasem, czyżby wyewoluowało w pewnym momencie, na jakimś granicznym etapie społecznego rozwoju. Czy może przykładowo w ludzkim mózgu rozwinął się lub uaktywnił pewien obszar, który zajął się sądami moralnymi? A może w złożonej sferze ludzkiej psychiki ujawniła się pewna funkcja, która u starożytnych była uśpioną zdolnością.

Założenie, jakoby starożytni byli pozbawieni sumienia wydawałoby się wygodne. Człowiekowi bez sumienia łatwiej popełniać najohydniejsze z czynów, a przecież historia starożytna obfituje w takowe. Brak sumienia byłby jednym z prostszych wyjaśnień dla podłości i okrucieństw. Rzecz nie jest jednak taka prosta, bo do podobnych czynów zdolni byli ludzie i w późniejszych epokach. Nawet w tych, które już – zależnie od opcji: wykształciły albo odkryły a w każdym razie zdefiniowały sumienie.

Poza tym nie można mówić, że coś nie istniało tylko dlatego, że o tym nie wspomniano albo nie nosiło własnej nazwy. Obecność sumienia można rozpoznać i tym samym potwierdzić dzięki pewnym symptomom. Nie musi to być ten wyraźny głos w naszym umyśle, oceniający nasze postępowanie. Działaniu sumienia towarzyszą różne inne objawy. Pojawia się niepokój, czasem strach przed konsekwencjami, pojawia się wstyd, niekiedy współczucie dla skrzywdzonych i poczucie winy, czy żal za grzechy (spodziewany zwłaszcza po rachunku sumienia).

Choć Stary Testament nie posługuje się pojęciem sumienia, to opisuje sytuacje, w których ludzie zachowują się, jakby właśnie doznali wyrzutów sumienia. Już Adam i Ewa po tym, jak zgrzeszyli odczuwali wstyd i skryli się przed Bogiem. A ich syn Kain po zabiciu brata Abla odczuwa strach przed karą i próbuje się wyłgać. Na dalszych kartach innych przykładów będzie więcej. Zamiast mówić o sumieniu, Biblia mówi o sercu i… nerkach. I dziś używamy takich zwrotów, jak iść za głosem serca, rozważać coś w sercu – i można by potraktować serce, jako metaforyczne określenie sumienia. Pismo mówi: „Ja, Pan, badam serce i doświadczam nerki, bym mógł każdemu oddać stosownie do jego postępowania, według owoców jego uczynków” (Jr 17,9-10). Serce jest jednak bardziej probierzem, papierkiem lakmusowym, po którym widać, czy ktoś trzyma się zasad, czy woli kwasy. Nie jest jednak głosem Boga, choć przypuszczalnie Bóg może przez nie przemawiać, jeśli zechce.

Tak czy inaczej, sercu już w Starym Testamencie bywały przypisywane różne cechy i funkcje: serce może być mądre lub głupie, jest ono siedliskiem uczuć i bywa miejscem podejmowania decyzji, w tym moralnych. Te właściwości częściowo pokrywają się z naszym rozumieniem sumienia. A skąd te nerki, o których mówił Pan? Najprawdopodobniej chodzi o to, że Izraelici przy oprawianiu zabitych zwierząt i wyciąganiu ich wnętrzności, na samym końcu dostawali się do nerek. Były więc one kojarzone z najgłębiej ukrytym, najtajniejszym narządem, idealnym miejscem na najintymniejsze myśli i uczucia, do których Bóg mógł mieć dostęp. W Księdze Psalmów czytamy: „Gdy się trapiło moje serce, a w nerkach odczuwałem ból dotkliwy, byłem nierozumny i nie pojmowałem: byłem przed Tobą jak juczne zwierzę” (Ps 73,21-22). Bibliści utożsamiają dotkliwy ból nerek z tym, co dziś zwiemy wyrzutami sumienia.

Inny trop w poszukiwaniu sumienia starożytnych prowadzi do Aten. Sokrates podczas procesu, w którym oskarżano go o bezbożność i deprawowanie młodzieży, wyznaje publicznie, że od dziecka słyszy w sobie głos, który go napomina przy podejmowaniu decyzji. Nie nazywa go sumieniem, lecz mówi o daimonionie: „[…] jakeście to nieraz ode mnie słyszeli, mam jakieś bóstwo, jakiegoś ducha, o czym i Meleos na żart w swoim oskarżeniu pisze. To u mnie tak już od chłopięcych lat: głos jakiś się odzywa, a ilekroć się zjawia, zawsze mi coś odradza, cokolwiek bym przedsiębrał, a nie doradza mi nigdy.”

Widzimy, że Sokrates tłumacząc, czym jest daimonion wskazał na pewną jego jednostronność. Stwierdził, że ten głos, jeśli już się odzywał, to dawał wyłącznie wyraźny zakaz. W ten sposób Sokrates wiedział, czego nie należy czynić. Nigdy jednak daimonion nie dawał nakazu. Zatem był dość specyficznym przewodnikiem, bo nie wskazywał słusznej drogi, lecz jedynie nie pozwalał pójść ewidentnie złą. Można to przełożyć na znane skądinąd powiedzenie, że co nie jest zabronione, jest dozwolone. I ta zasada zdaje się obowiązywać nawet w dzisiejszym prawie.

Wróćmy do starożytności; to Demokryt z Abdery użył określenia, które stało się pierwowzorem sumienia. Odnosząc się do tzw. ciężaru pamięci o złym postępku, użył słowa „syneidesis”, Jest to zbitka dwóch członów: „syn” oznaczającego „razem z” oraz „eidesis”, które tłumaczy się, jako „wiedza”. Połączenie oznacza więc tyle, co „z wiedzą” lub „współ-wiedza” (choć tłumaczy się to również jako świadomość). Łacina utworzyła swój odpowiednik tego wyrazu w taki sam sposób, łącząc łacińskie „cum” – czyli „z” oraz „scientia” – czyli „wiedza”. Tak oto łacińskie brzmienie „współ-wiedzy” czy jak kto woli „z wiedzą” przybrało postać „conscientia”. I to słowo już później powszechnie tłumaczono i rozumiano, jako sumienie (ewentualnie świadomość). W języku polskim niektórzy odnajdują to samo złożenie, tylko nieco zniekształcone, bo zamiast „z” mamy „s”. W ten sposób dostrzegamy „s + umienie” oraz „s + wiadomość”. Część filologów uważa jednak to za lekko naciągane.

Interesujące wydaje mi się, że to samo pojęcie jednocześnie oznacza i „sumienie” i właśnie „świadomość”. Pewnie nie tyle chodzi o świadomość siebie lub poczucie świadomości, czyli przytomność – ile raczej o świadomość czegoś, uświadamianie sobie czegoś – w tym kontekście czegoś, co się zrobiło. W tym uświadomienie sobie rozbieżności między postępkiem, a przyjętymi normami etycznymi. A więc to świadomość moralna. I temu może towarzyszyć ów ciężar pamięci o złym uczynku, wspomniany przez Demokryta. Swoją drogą trafne spostrzeżenie. Pamięć, zwłaszcza sprawna, to podpora sumienia. Nie jest ono takim sędzią, który tylko raz wydaje osąd i zamyka sprawę. Potrafi bowiem odzywać się po wielokroć, całymi latami, gdy tylko pamięć przywoła karygodne czyny. Utrata pamięci z kolei leczy z wyrzutów sumienia.

To, że stworzono pojęcie sumienia nie oznaczało jednak ostatecznego skonstruowania definicji. Widać wszelako, że ta zmieniała się przez lata i pojmowanie sumienia różniło nawet sobie współczesnych. Stoicy wierzyli, że świat jest rządzony przez logos, inaczej mówiąc rozum ustanawiający prawa działania natury. W tym porządku sumienie pozwalało wieść życie zgodne z tymi prawami. Niektóre nurty stoickie uważały, że logos jest swoistym duchem i utożsamiały go z Bogiem.

Cyceron uważał, że sumienie związane jest z prawem natury, ducha i prawem wrodzonym, których dawcą jest Bóg, przez co są one powszechne, wrodzone i niezmienne. Ponoć utożsamiał sumienie ze świętym duchem, mieszkającym w prawach natury, we wszystkich bytach stworzonych – a więc i w człowieku – stanowiąc o konieczności zmierzania ku dobru. Ten święty duch towarzyszy ludzkiemu rozumowi, jako owa współ-wiedza. Tak więc Bóg jest obecny we wszystkich swoich dziełach; w przyrodzie jest jej prawami a w ludziach ich sumieniem.

Nieco późniejszy Seneka podzielał stanowisko Cycerona. Podkreślał przy tym męki sumienia, zatruwające życie nikczemnika. Nieczyste sumienie miało być biczem dla popełnianych występków, a ciągły niepokój największą udręką. Takie postrzeganie sumienia opuściło kręgi filozoficzne i przeniknęło między zwykłych ludzi kultury grecko-rzymskiej, a nawet… żydowskiej – pisał o nim Filon z Aleksandrii. Tak oto myśl stoicka splotła się z żydowską, a powstałe z nich ujęcie sumienia weszło w nową erę i towarzyszyło pierwszym chrześcijanom, trafiając też do Nowego Testamentu. Co prawda nie występuje w ewangeliach, ale w listach św. Pawła i św. Piotra pojawia się wielokrotnie.

Pisząc do Rzymian, Paweł stwierdza: „Nie ci bowiem, którzy przysłuchują się czytaniu Prawa, są sprawiedliwi wobec Boga, ale ci, którzy Prawo wypełniają […]. Gdy poganie, którzy Prawa nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje […] wykazują, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje jako świadek, a mianowicie ich myśli na przemian ich oskarżające lub uniewinniające.” (Rz 2,12-16). Zatem sumienie jest dane każdemu, jako wpisany w serce świadek przed Bogiem. A idąc za naturą nawet poganin będzie w zgodzie z boskim Prawem. Niedługo potem Orygenes komentując ten list, uznał sumienie za ducha mieszkającego w człowieku, wrodzonego wychowawcę duszy, dającego istotom rozumnym zdolność rozsądzania moralnego. Aby postępować według Prawa objawionego przez Boga nie jest wymagana znajomość przepisów zawartych w Biblii, gdyż Prawo jest wyryte w sercu. Tak uwidacznia się duch, a nie litera Praw objawionych.

Świeże spojrzenie na sumienie zaprezentował św. Augustyn. W jego „Objaśnieniach do Psalmów” czytamy: „Bóg zatem badając nasze serce i widząc, iż jest ono tam, gdzie jest nasz skarb, czyli w niebie; badając również nasze nerki i widząc, iż nie poddajemy się ciału i krwi, lecz rozkoszujemy się w Panu, prowadzi poprzez sumienie sprawiedliwego prosto przed siebie; poprzez sumienie, gdzie nikt z ludzi nie ma dostępu, lecz jedynie ten, który widzi, co kto myśli i czym się rozkoszuje”. Sumienie to nie tylko prawa wypisane w sercu przez Boga, nie tylko sędzia ludzkich czynów, nie tylko dodatkowa wiedza towarzysząca rozumowi. Ono prowadzi do Boga, oświecając duszę, a ponadto jest swoistym sanktuarium Boga, zwłaszcza sumienie pobożnych. Jest prawdziwym głosem Boga – vox Dei.

Kiedy wydawało się, że o sumieniu co nieco już wiadomo, sprawę skomplikował błąd średniowiecznego kopisty, który przepisywał dzieło św. Hieronima pt. „Komentarz do Księgi Ezechiela”. Żyjący w IV i V wieku Hieronim wspominał o wizji proroka, w której pojawiają się cztery postacie i każdej przypisał metaforyczne znaczenie: lew symbolizował gniew, wół symbolizował pożądanie, człowiek – rozum zaś orzeł… symbolizował jeszcze jedną siłę duszy ludzkiej. Przypuszczalnie chodziło o patrzące na wszystko z wysoka sumienie, czyli utworzone przez Demokryta syneidesis, które w XII wieku kopista – słabo znający grekę – przepisał, jako synteresis. Późniejsi pisarze, nawiązujący do Hieronima, uznali to za nowe określenie, a nawet jeszcze inny rodzaj sumienia.

Sam Hieronim nazwał sumienie iskrą duchową, która mimo upadku Adama, wciąż nie wygasła. Dzięki tej iskrze „i jej podobieństwu do rozumu zwyciężani przez grzech cielesny i szaleństwo, czujemy, że grzeszymy”. Sprawa jednak nie zakończyła się na tej prostej metaforze. Teologowie zaczęli dopatrywać się różnic między syneidesis a synteresis – i w dwóch określeniach doszukiwali się dwóch aspektów sumienia.

Najobszerniej przedstawił to św. Tomasz z Akwinu, wywierając przemożny wpływ na rozumienie sumienia w późniejszych wiekach. Jego zdaniem współwiedza, czyli syneidesis, a po łacinie conscientia to coś innego, niż synteresis (syndereza) którą tłumaczymy, jako prasumienie. Prasumienie miało być zbiorem ogólnych, fundamentalnych zasad moralnych, pewną wrodzoną zdolnością, której nie można utracić ani się pozbyć. Co więcej, prasumienie nigdy się nie myli. Wyznacza ono jednak bardzo ogólne zasady, w stylu czyń dobrze i unikaj zła, lecz nie odnosi się do konkretnego czynu. Oceną poszczególnych uczynków, w określonej sytuacji, zajmuje się już ten drugi aspekt sumienia – współwiedza (syneidesis, conscientia). Niestety, bywa ona omylna, gdyż człowiek jest istotą ograniczoną, posiada rozum, ale możliwość błądzenia jest wpisana w ludzką naturę, poza tym nie ma bezpośredniego dostępu do Boga, by w pełni poznać jego wolę.

To, co szczególnie zaskakuje, to przekonanie św. Tomasza, że sumieniu należy być bezwzględnie posłusznym. Nawet jeśli posługując się nim, człowiek wydaje mylne osądy, nazywa dobrem rzecz w istocie złą, czy stosuje prawidłowe zasady w niewłaściwych sytuacjach. Akwinata pisze: „należy uznać, że wszelkie sumienie, niezależnie od tego czy jest ono prawe, czy też błędne, zobowiązuje nas w sposób bezwzględny (i to zarówno w wypadku aktów moralnie złych samych przez się, jak i aktów moralnie obojętnych). Oznacza to, że każdy, kto działa wbrew własnemu sumieniu, ten grzeszy”. Najprawdopodobniej jest to konsekwencją przekonania, że sumienie stworzył i dał ludziom Bóg, jest ono wyrazicielem jego woli. Paradoksalnie można zatem zgrzeszyć nawet czyniąc coś niezaprzeczalnie dobrego, jeśli uczyni się to wbrew swemu sumieniu. Czyżby miała tu zastosowanie koncepcja, że Bóg wie lepiej? A posłuszeństwo wobec sumienia, to po prostu posłuszeństwo Bogu?

Logiki tej uczepił się Marcin Luter. W odpowiedzi na oskarżenia stwierdził: „[…] pozostanę związany świadectwami Pisma, które przytoczyłem, a moje sumienie pozostanie w niewoli Słowa Bożego. Także nie wierzę samym tylko soborom i papieżowi, pewną jest bowiem rzeczą, iż często mylili się i zaprzeczali samym sobie. Nie mogę zatem i nie chcę niczego odwoływać, ponieważ postępowanie wbrew sumieniu nie jest ani bezpieczne, ani uczciwe.” Trzeba dodać, że dla Lutra sumienie to głos Boga, ale srogi głos. Przypominający o nieuchronnej, surowej karze jeżeli człowiek zgrzeszy. Sumienie jak wspominałem to świadomość, w przypadku Lutra – świadomość potępienia, jakie nam grozi. Dlatego człowiek potrzebuje łaski, bez której jego wysiłki będą daremne.

Ruchy reformacyjne i spory między chrześcijanami przyczyniły się do rozwoju dyskursu teologicznego i filozoficznego. Nie szukamy argumentów, gdy nie są nam potrzebne. Dopiero, gdy chcemy coś obronić, zrozumieć lub wyjaśnić wątpliwości, uruchamiamy właściwe zdolności rozumu. I czasem zmieniamy własne spojrzenie – choć przeważnie z trudem. Rozważania na temat sumienia zaczęły wymykać się spod wyłącznych auspicji teologów. Znów zaopiekowali się nim filozofowie i myśliciele, odklejając sumienie od obszaru religii.

Przykładem jest Immanuel Kant. Jego zdaniem „sumienie jest praktycznym rozumem, który za każdym razem, gdy znajdziemy się w zasięgu pewnej normy, stawia nam przed oczyma obowiązek, abyśmy wydali w stosunku do siebie wyrok uniewinniający albo skazujący. Tak więc nie odnosi się ono do przedmiotu, a jedynie do podmiotu aby przez swój akt pobudzić w nim uczucie moralne”. Ów podmiot, czyli po prostu człowiek, posiada sumienie, będące świadomością moralną, ale nie jest to głos Boga ani boskie sanktuarium. Jest to niezniszczalna, nieunikniona i bezwarunkowa świadomość, lecz czysto ludzka. W innym miejscu Kant porównuje sumienie do świadomości wewnętrznego trybunału, przed którym ludzkie myśli nawzajem się oskarżają lub uniewinniają. Ta władza nie jest czymś, co człowiek sam dobrowolnie wytwarza, lecz należy ona do istoty człowieka. I zawsze odzywa się wyraźnym głosem, który co najwyżej można ignorować, gdy jest się wyjątkowym niegodziwcem. Mimo wszystko Kant nie pomija zupełnie Boga. Owszem, tego wewnętrznego, wszechwładnego sędziego nie utożsamia ze Stwórcą, ale przyznaje, iż jest jego świadectwem, a właściwie refleksem Boga, do którego prowadzi.

Część ludzi odrzuciła nawet taki związek sumienia z Bogiem, zaczęto traktować je, jako coś wyłącznie ludzkiego. Byli i tacy, co zrezygnowali również z odniesień do świadomości, rozumu i woli. Dwaj angielscy filozofowie: Anthony Ashley Shaftsbury oraz Francis Hutcheson, uznali, że sumienie to zmysł moralny. Ale nie chodziło o szósty zmysł, lecz rodzaj specyficznego uczucia. Ten zmysł umożliwia rozpoznanie i podążanie za tym, co dobre, szlachetne i piękne. Z kolei Joseph Butler dołożył do tej uczuciowej teorii swoją cegiełkę; twierdził, iż w owym zmyśle moralnym uwidacznia się świadomość tego, co dobre i złe. I jednak należy w nim widzieć serce, w którym zapisany jest głos Boga.

Odzywały się głosy, zwłaszcza wśród duchownych, by powrócić do takiej definicji sumienia, jaką ukształtowała myśl wybitnych teologów. John Henry Newman, angielski kardynał ubolewał, że sumienie stało się „lichą podróbką” tego, czym jest w istocie i przestało oznaczać głos Boga w człowieku. Tęsknił za refleksją nad sumieniem wyrażaną np. przez św. Tomasza. Nie wskórał wiele. XIX wiek nie darzył względami takiego sumienia. Fryderyk Nietzsche patrzył na wyrzuty sumienia, jak na „nihilizm i przejaw zrozpaczonej, śmiertelnie zmęczonej duszy”. Z kolei Zygmunt Freud wolał raczej mówić o superego, niż sumieniu.

Kolejne, XX stulecie wydaje się w ogóle nie interesować sumieniem, jako tematem godnym rozważań filozoficznych, czy przedmiotem dyskusji etycznych. Słowo „sumienie” nabrało pretensjonalności i w zasadzie stało się synonimem rozumu praktycznego. Nawet pisma Jana Pawła II i jego następców nie poprawiły zbytnio tej sytuacji. Papież przekonywał, że istnieją rzeczywiste, obiektywne prawa moralne, dane przez Boga. Sumienie zaś jest pewną dyspozycją ludzką i autorytarnie ocenia, co jest obiektywnie dobre albo złe w poszczególnym uczynku. Sprawdza się to pod warunkiem, że sumienie nie ulega wadom, które uniemożliwiają taką poprawną ocenę. A co uchroni sumienie przed wadami? Posłuszeństwo wobec Magisterium Kościoła. Dla wielu myślicieli takie stanowisko jest nie do przyjęcia. Nic dziwnego. Poza tym, kto potrafiłby bezbłędnie określić, czy jego sumienie działa wadliwie?

Krzysztof Saja – etyk i filozof zauważył, że „wielu psychologów czy naturalistycznie nastawionych etyków nie posługuje się pojęciem sumienia lub używa go jedynie na oznaczenie zbioru moralnych dyspozycji i przekonań konkretnych podmiotów – ich moralnej tożsamości. Pisząc o zagadnieniach tradycyjnie związanych z tym pojęciem, wolą oni mówić o altruizmie, o poziomach myślenia moralnego i ich rozwoju, o przekonaniach moralnych, ich nabywaniu i internalizacji, o motywacji moralnej, o empatii, o poczuciu winy, poczuciu obowiązku oraz innych pojęciach związanych z funkcjonowaniem tradycyjnej koncepcji sumienia”.

Patrząc na powyższe wyimki z historii, widać jak odmiennie definiowano to samo sumienie. Być może w obszarze zaangażowanej refleksji filozoficznej i psychologicznej sumienie się zeświecczyło i zdewaluowało. Jednakowoż mam wrażenie, że w naszym kręgu kulturowym, w powszechnym obiegu, sumienie nadal budzi skojarzenia ze sferą religii. I wciąż myślenie o sumieniu znajduje się pod wpływem teologicznego postrzegania tegoż. Nawet laicyzacja nie wyrugowała odniesień religijnych i wciąż traktuje się sumienie, jako głos Boga. Czasami z pewną niechęcią, gdyż ten surowy, karcący głos uważa się za strażnika, który ogranicza ludzką wolność.

Napisałem wcześniej, że sumienie można potwierdzić dzięki pewnym symptomom. Można jednak zadać sobie pytanie, czy są to tylko skutki (choćby uboczne) `jego działania, czy też przejawy jego samego. Na przykład, co ze wspomnianym wcześniej wstydem? Czy to faktycznie coś odrębnego wobec sumienia, co jedynie się z sumieniem splata? Czy może to część składowa sumienia, jeden z elementów budzący się po dokonaniu czegoś nieprzyzwoitego? Być może również niepokój i strach przed karą (doczesną lub w zaświatach) to elementy sumienia. I może poczucie winy także jest fragmentem większej całości zwanej sumieniem.

I w końcu, sumienie to może nie żaden sędzia, który w pojedynkę wypowiada się we wszystkich kwestiach i feruje krytyczne wyroki. Może sumienie to konstrukcja bardziej złożona, jakby grupa osobnych specjalistów, z których każdy zajmuje się inną sferą działania; jeden krytykuje za złe uczynki, drugi zawstydza po nieprzyzwoitym zachowaniu, kolejny wzbudza współczucie i poczucie winy… Wszelkie nasze wahania, wszelka niepewność, to efekt wewnętrznego dyskursu, dialogu między wspomnianymi fachowcami.

Jest przecież dla ludzi rzeczą zupełnie naturalną prowadzenie dialogu wewnętrznego, w którym nasze „ja” dzieli się na role, na osobne głosy. W dialogu tym ścierają się różne opinie i postawy, rozwiązujemy błahe codzienne problemy oraz poważne dylematy moralne. Kiedy zbłądzimy, to nie tylko odzywają się głosy nagany, ale częstokroć pojawia się głos adwokata, a nawet retora, który na miarę swoich zdolności stara się racjonalizować nasze postępki, aby zagłuszyć głosy tych pierwszych. I zwykle któryś z głosów zwycięża. Chyba każdy człowiek prowadzi ten wewnętrzny dialog. Niekiedy mówi się, że ktoś dyskutuje z sumieniem. To brzmi, jakby sumienie miało pewną odrębność osobową, z którą można się nie zgadzać i spierać.

Takie poczucie odrębności sumienia znajduje odzwierciedlenie w religijnym jego pojmowaniu, jeśli traktowane jest, jako głos Boga. Przypuszczam w związku z tym, że wierzący odrzucą teorię o wielogłosie sumienia, będącego zespołem specjalistów. Bo niby czemu głos Boga miałby się dzielić na kilka, skoro wszechmogący Absolut ogarnia wszystko w pojedynkę. A już absurdem wyda się myśl, że te głosy wdają się we wspólne dyskusje, bo przecież wszechwiedzący Bóg nie spiera się sam z sobą (jak zresztą z nikim innym). Tymczasem jednak ten wielogłos istnieje. Zatem: albo sumienie przemawia jednym głosem i wchodzi w dialog z wieloma głosami naszego „ja” – próbującymi je przegadać, albo sumienie mówi wielogłosem i trzeba pogodzić się z tym, że nie jest to głos boży.

Prawda, że dzisiejszy świat coraz częściej odżegnuje się od związku sumienia z Bogiem. Niewątpliwie wiąże się to z laicyzacją. Najwidoczniej łatwiej podważyć istnienie Boga, niż obecność sumienia. Ateiści nie mają zatem problemu z posiadanym sumieniem, bo definicja z katechizmu ich nie obowiązuje i nie słyszą w sobie głosu Boga, w którego nie wierzą. Trzeba zauważyć, że nawet wierzący mogą zwątpić w związek głosu sumienia z Bogiem. Powstały takie terminy, jak „klauzula sumienia”, czy „wolność sumienia” – i powołując się na nie, jeden człowiek czyni tak a drugi zupełnie inaczej. Obaj jednak twierdzą, że działają w zgodzie z głosem sumienia. To zastanawiające, wszak Bóg nie powinien każdemu podpowiadać czegoś innego. Nie wydaje się możliwe to, że głos tego samego Boga jednym chrześcijanom pozwala na aborcję, a innym zabrania nawet antykoncepcji, jednym pozwala na transplantację narządów, a innym zabrania nawet transfuzji krwi.

Wspomniałem wcześniej o tym, że daimonion Sokratesa wykazywał pewną jednostronność i jedynie zakazywał podjęcia niektórych działań, a nigdy jakichkolwiek nie nakazywał. Ja z kolei dostrzegam pewną jednostronność w działaniu sumienia – przynajmniej mojego, choć przypuszczam, że nie jestem w tym odosobniony. Dziwne jest, że gdy człowiek uczyni coś złego, to odzywa się w nim karcący głos – natomiast, gdy człek zrobi coś dobrego, to sumienie wtedy milczy. Owszem czujemy radość, zadowolenie, spełnienie lub dumę – lecz nie jest to chwalący nas głos sumienia. Jest ono trochę jak stróż prawa, policjant lub sędzia, który karze za złamanie prawa, ale nie daje nagrody za jego przestrzeganie.

A ja bym chętnie usłyszał pochwałę sumienia, odczuł jego radość w sobie, kiedy zrobię coś dobrego. Chciałbym, aby to zadowolenie miało źródło w tym samym miejscu, z którego pochodzi nagana, gdy pobłądzę moralnie. Bo jeżeli jest to głos Boga, miałbym zwrotną informację o aprobacie ze strony Stwórcy. Miałbym transcendentne potwierdzenie, że postąpiłem właściwie. Tymczasem mogę tego tylko domniemywać. Oczywiście brak tej radości sumienia nie zmniejsza rangi dobrych uczynków, a zadowolenie i duma też przyjdą. Tylko skądinąd. Bądźmy więc dobrzy dla siebie. A gdybym miał czegoś życzyć na te święta, to życzyłbym wszystkim radosnego sumienia.