Archiwum autora: Martinus

Coffeelosophy XV – czyli dobrodziejstwa wojny

Uwaga, pogadalnicy!

W pierwszy poniedziałek maja nie było spotkania. Aby jednak nie przepadło nam spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki, to odbędzie się ono wyjątkowo w drugi poniedziałek miesiąca, czyli 8 maja.

Bitwa pod Solferino

Pod tą datą obchodzona jest rocznica zakończenia II wojny światowej jak też Światowy Dzień Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. Jest to także dzień urodzin Henryka Dunanta – szwajcarskiego filantropa, finansisty i pacyfisty. Czemu o nim wspominam? Pod koniec czerwca 1859 roku, pod Solferino doszło do wielkiej bitwy między armią cesarstwa Austrii a połączonymi siłami armii włoskiej i francuskiej. Po całodziennej walce, na skrwawionym pobojowisku zostało niemal 30 000 ofiar, w tym ponad 20 000 rannych. Widok cierpiących, często dogorywających żołnierzy, pozostawionych praktycznie bez opieki, tak wstrząsnął Dunantem, że w humanitarnym odruchu postanowił im pomóc. Zwoławszy okoliczną ludność, zorganizował transport i opiekę, a po powrocie do Genewy opisał te przeżycia w książce. Zaproponował utworzenie dodatkowej służby medycznej do pomocy rannym oraz powołanie narodowych stowarzyszeń z wolontariuszami, którzy na polu walki posiadaliby status neutralności, wraz z rannymi. Tak powstał Międzynarodowy Komitet Pomocy Rannym, przekształcony w 1863 r. w Czerwony Krzyż (od symbolu, będącego odwrotnością szwajcarskiej flagi).

W dzisiejszym statucie znajdujemy m.in. taki zapis: posłannictwem jest zapobieganie ludzkim cierpieniom i łagodzenie ich wszędzie, gdzie one występują, ochrona życia i zdrowia oraz działanie na rzecz poszanowania istoty ludzkiej, zwłaszcza w czasie konfliktu zbrojnego i w innych sytuacjach zagrożenia, praca na rzecz zapobiegania chorobom oraz podnoszenia zdrowotności i opieki społecznej, popieranie dobrowolnego niesienia pomocy oraz stałej gotowości członków Ruchu do niesienia pomocy, jak również powszechnego poczucia solidarności z tymi, którzy potrzebują pomocy i ochrony ze strony Ruchu.

Zaryzykuję tezę, iż okrucieństwa i całe zło dotyczące wojen, przyczyniły się do powstania czegoś dobrego, służącego także w czasie pokoju. Z pewnością znajdziemy wokół siebie więcej przykładów na to, jak odpowiedzią na zło stało się coś dobrego. Czyżby znajdowało w tym potwierdzenie stare porzekadło: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A skoro temat wojny tak się nam narzucił, to nie unikajmy go.

Wojna najczęściej przynosi korzyści – na ogół zwycięzcy. Lecz nie tylko. Nie raz spotykałem się ze stwierdzeniem, że wojny napędzały postęp, zwłaszcza technologiczny. Również w naszych czasach wiele nowinek, pierwotnie zapewniających przewagę na polu walki i zarezerwowanych dla armii, upowszechnia się i staje pożytkiem cywilów. Tak było np. z żywnością w konserwach, słodkim batonikiem wysokoenergetycznym, podpaskami higienicznymi, okularami przeciwsłonecznymi, zamkiem błyskawicznym, krótkofalówką, Internetem, GPS, fotografią cyfrową, dronami, taśmą samoprzylepną, klejem Kropelką (cyjanoakryl), woreczkami foliowymi, duraluminium, powłoką teflonową,  a przypadkiem też z kuchenką mikrofalową. Nie chodzi więc już tylko o łupy wojenne, nowe terytoria, więcej poddanych, status mocarstwa. Wojna to także rozwój niektórych gałęzi przemysłu, nauki, medycyny, transportu – rozwój być może mniej zaawansowany w czasie pokoju. Może należałoby powtórzyć za Heraklitem: Wojna jest ojcem wszystkich rzeczy.

Paradoksalnie nierzadko wojny, podobnie jak epidemie, bywały wybawieniem z problemu przeludnienia. Rozrost miast nie nadążał za przyrostem naturalnym. Na wsiach coraz trudniej było dzielić poletka na licznych spadkobierców. Powiększało się grono ludzi bez pracy, co rodziło występki. A gdy wojna lub choroba zdziesiątkowały społeczeństwo, wracała równowaga. Dodajmy coś jeszcze; wojna oraz poczucie zagrożenia uwalnia, wydobywa i często uwypukla nie tylko mroczne, występne i podłe cechy, lecz także te szlachetne, bohaterskie, patriotyczne – których ktoś mógł sobie nawet nie uświadamiać. Wojna konsoliduje społeczeństwo, wzmacnia poczucie solidarności, jednoczy wokół idei, albo przeciw wrogowi. To nie wszystko. Wojna rozbudza wyobraźnię twórców, staje się tematem wielkich dzieł malarstwa, rzeźbiarstwa, literatury, muzyki, filmu. Jasne, że moglibyśmy się doskonale obejść bez tych wytworów, za którymi stoją tragiczne losy milionów ludzi. I najchętniej żylibyśmy w świecie, który nie daje asumptów do takiej twórczości. Jednak konflikt jest wpisany w życie naszej planety, zatem jeśli z jego powodu mogą powstać rzeczy dobre lub piękne, to zawsze jakaś pociecha.

Właśnie; konflikt wpisany w naturę. Prawo silniejszego do władania terytorium, przewodzenia stadem, pierwszeństwa w ucztowaniu, rozsiewania genów itp. Wszystko, co żyje rywalizuje o przestrzeń i pokarm z innymi formami życia, często ich kosztem, ba! nawet kosztem ich istnienia. Ktoś powiedział, że wojna jest koniecznością biologiczną. Jedna z teorii socjologicznych, dotycząca konfliktów społecznych, bez osłonek mówi, iż tzw. ład społeczny jest chwiejną równowagą, a na dłuższą metę, to utopia. W społeczeństwie bowiem dominują sprzeczności i ścieranie się rozbieżnych interesów poszczególnych grup i jednostek. I stwierdza to z taką oczywistością, jakby konflikty i antagonizmy były naturalną własnością ludzi. W takim razie, jeśli skazani jesteśmy na konflikty, w tym zbrojne, to powinniśmy nauczyć się, jak wyciągać z nich ewentualne korzyści. Pytanie tylko: jakie? Od tysiącleci obserwujemy konflikty w otaczającej nas przyrodzie i nie dziwimy się temu. A z drugiej strony, sami będąc częścią tej przyrody, bywamy zaskoczeni, że stać nas nawet na większe bestialstwo. Mamy też o wiele szerszy wachlarz powodów, motywacji i argumentów by wszcząć konflikt, czy to na polu polityki, czy na ubitym polu, wszak Wojna jest tylko kontynuacją polityki innymi środkami – jak powiedział Carl von Clausewitz.

A co z małymi wojnami, takimi bez oręża, bitewnego zgiełku i przelewu krwi? Psychologia, zajmując się zagadnieniem konfliktów, analizuje przyczyny, scenariusze przebiegu, mówi o skutkach. Ponoć o charakterze konfliktu decyduje siła więzi społecznych. W grupach o silnych więziach wewnętrznych, negatywne emocje członków uznaje się za zagrożenie dla tych więzi i tłumi, przez co – gdy już dojdzie do konfliktu, przebiega on z niezwykłą gwałtownością, mogącą zniszczyć samą grupę. Z kolei w grupach o luźniejszych więziach konflikty pojawiają się dość często i pozwalają na rozładowanie wszystkich napięć na bieżąco. Taki skutek wydaje się korzystnym. Dzięki temu zamiast wyładowania nawarstwionych emocji, pozostaje przestrzeń by zająć się przyczynami konfliktów, podyskutować, poszukać rozwiązań. Wniosek na marginesie: lepiej żyć w grupie o luźnych relacjach, w której dochodzi do drobnych konfliktów.

Pozytywka kadrZapraszamy zatem 8 maja o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będą: dobrodziejstwa wojny.

Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i być może zająć stanowisko, jakie prezentował myśliciel i moralista Andrzej Frycz Modrzewski, głosząc: Żadne korzyści z wojny nie są tak wielkie, aby mogły jej szkodom dorównać (…). A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Na święta: o ewolucji duszy

Swoim zwyczajem, na czas świąt przesyłam garść przemyśleń z pogranicza filozofii, teologii i nienaukowego mędrkowania.

http://cyfrowe.mnw.art.pl/Content/3671/grobnid4307.jpgJezus oddał za nas życie. Ale czy za nas w całości? Nie. Tak właściwie, w dziele zbawienia chodziło wyłącznie o nasze dusze. I refleksją na temat ludzkiej duszy chciałem się właśnie podzielić. Nie chcę sięgać po jej rozliczne definicje – łatwo znaleźć jej rozmaite koncepcje, od starożytnych filozofów, przez teologów, po dzisiejszych psychologów. Ponieważ jednak – ze względu na kontekst świąt – będę nawiązywał do religii, to wypada wtrącić, iż poszczególne wyznania, różnie duszę pojmują, a nawet wśród odłamów samego chrześcijaństwa nie ma zgody co do jej definicji, funkcji, wartości i nieśmiertelności. Według Kościoła Katolickiego dzięki duszy ludzie mogą racjonalnie myśleć, rozumieją pojęcia abstrakcyjne, potrafią wierzyć w życie po śmierci oraz w Boga, czują empatię, mają wolną wolę i poczucie godności.

Zainspirował mnie temat rozmowy ze znajomym filozofem. Usłyszał on, jak pewnemu księdzu profesorowi zadano ciekawe pytanie dotyczące duszy. Jego sens był mniej więcej taki: czy Neandertalczyk miał duszę? Odpowiedź, jaka padła, zdaje się była wymijająca, ale czyż nie jest to frapujące zagadnienie. Tylko pomyślmy.

Jeśli przyjąć wykładnię biblijną, to spośród wszystkich rajskich stworzeń, duszę otrzymał tylko człowiek. Ale biorąc pod uwagę stan wiedzy o ewolucji, pojawia się pytanie, jakie stworzenie boskie można już uważać za człowieka. Czy dopiero obecnego Homo Sapiens Sapiens? Czy może już wcześniejszego Homo Erectus? A może jeszcze wcześniejszą postać, na poły małpowatą, jaką był Homo Habilis? No właśnie, ile musiało być człowieka w małpie, żeby Bóg obdarzył go nieśmiertelną duszą? Czy wystarczyło 51% cech ludzkich, czy jednak 90%.

Kościół unika odpowiedzi, niemniej nie neguje samej ewolucji człowieka. Papież Pius XII stwierdził, że uczeni i teolodzy – badając sprawę pochodzenia ciała ludzkiego z istniejącej wcześniej materii organicznej – mogą uwzględniać teorię ewolucji, czyli dopuszczał tezę wyewoluowania ludzkiego ciała ze świata zwierząt. Kazał jednak pamiętać, iż duszę stworzył bezpośrednio Bóg. Również papież Jan Paweł II przyznał, że ewolucja jest czymś więcej niż hipotezą.

Jak wiemy, ewolucja nie przebiega skokowo, nie jest tak, że jednego lata rodzą się przedstawiciele Homo Habilis, po czym występuje mutacja i następnego lata wszystkie nowe dzieci są już z gatunku Homo Ergaster. Rodzice byli bardziej zwierzętami, toteż obywali się bez duszy, zaś ich potomstwo przypominało bardziej człowieka, wobec czego Stwórca obdarzył je duszą. Nic z tych rzeczy! Ewolucja to powolne zmiany i jednoczesne funkcjonowanie starych oraz nowszych form, obok siebie. Gdyby Bóg zdecydował się na swój szczodry gest w pewnym konkretnym, określonym momencie, to mogłoby być tak, że pierwsze dziecko danej matki było jeszcze bezduszne, ale kolejne już uduchowione. Ba! mogłoby się trafić, że jedno z bliźniąt było bez duszy, a drugie już załapało się do szczęśliwszej puli i otrzymało szansę na trafienie do raju (tudzież piekła). Czytaj dalej

Coffeelosophy XIV – czyli błogosławieństwo porażki.

Pogadalnia Filozoficzna – w zgodzie z ideą wychodzenia ku ludziom – zaprasza na kolejne spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki. Jak w (prawie) każdy pierwszy poniedziałek miesiąca.

Ponoć nie ma porażek tylko lekcje, lub – jak kto woli – zdobywanie doświadczeń. Czy faktycznie każda porażka niesie jakąś naukę? Coś każe mi wątpić, a wyobraźnia ochoczo pracuje, by znaleźć przykład takiego niepowodzenia, z którego żadnej korzyści nie ma. Pracuje, pracuje i… nic. Praca wyobraźni skończyła się porażką – ale jaka z tego nauka? Może taka, by się nie poddawać, lecz dalej wysilać imaginację.

Na temat porażki można znaleźć wiele złotych myśli i maksym. Że jest krokiem naprzód, kolejnym stopniem zbliżającym do zwycięstwa, a przy tym wcale nie oznacza przegranej – chyba, że się człek podda, nie chce wstać po upadku, rezygnuje z kolejnych prób. Jednakowoż, jeśli tresura szprotek za każdym razem kończy się niepowodzeniem, to ile razy należy próbować. I czy można z tego wyciągnąć inne wnioski, niż zasadność zamiany szprotek na szczury, albo tresury na wędzenie (ewentualnie jedno i drugie, tfu!).

Winston Churchil powiedział: Sukces to przechodzenie od porażki do porażki, bez utraty entuzjazmu. Przy całym szacunku dla niego, trudno uwierzyć, że np. generał z entuzjazmem przyjmuje kolejne przegrane bitwy i z zachwytem zamienia brzeziny w krzyże na żołnierskich mogiłach. A przecież i dla tych poległych była to porażka, zatem pojawia się pytanie: jak mają się podnieść i spróbować jeszcze raz. W dodatku z entuzjazmem. Jasne, że dobre rady są dla żywych i pewnie sam Ikar by się z tym zgodził – gdyby oczywiście zdążył przed gruchnięciem w morską toń. Są jednak porażki, po których nie da się po prostu wstać, otrzepać z kurzu, wytrzeć rozkwaszony nos i zacząć od nowa.

Do zestawu mądrości w tym temacie, dorzucił swoje trzy centy Henry Ford, mówiąc: Porażka to jedynie możliwość, żeby zacząć od początku, tylko mądrzej. Niech to usłyszy pechowy skoczek do wody, który złamał kręgosłup. Na pewno kolejnym razem postąpi rozsądniej. Dlatego właśnie jednym z moich najbardziej znienawidzonych powiedzonek jest: Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Na Atenę! Powiedzcie to komuś, kto przeżył wypadek, krach na giełdzie i tragedię w rodzinie. Czy jako przykuty do wózka, bezdomny w żałobie powie sobie: tak, to mnie wzmocniło. Zaraz ktoś mnie skoryguje, że nie chodzi o wzmocnienie fizyczne, ale siłę ducha. Jakoś, gdy umierał mi ktoś bliski, albo gdy doświadczałem innej straty, to mój duch wcale się nie wznosił. Przeciwnie, załamywał się i frunął lotem koszącym w jakieś ciemne otchłanie, a przy kolejnych drwinach losu wcale nie radził sobie lepiej, czy łatwiej.

Podobno bez porażki nie sposób przekonać się, jak naprawdę smakuje sukces. Jednak skoro potrafimy wyobrazić sobie sukces, mimo iż nie był jeszcze naszym udziałem – to chyba jesteśmy w stanie wyobrazić sobie też klęskę i, bez faktycznego jej doznania, omijać ją szerokim łukiem oraz prawdziwie cieszyć się zwycięstwem. Michel Jordan miał ponoć stwierdzić: Ponosiłem porażkę, za porażką, to dlatego odniosłem sukces. Jeżeli sukces budowany jest na wcześniejszych porażkach, to muszę skonstatować, iż jest to nieciekawy fundament.

Trafiłem gdzieś na sentencję: Każda porażka niesie ze sobą ziarno równej, lub nawet większej korzyści. Powiedział to Napoleon Hill – autor książek o filozofii sukcesu, w których tłumaczył, z grubsza rzecz biorąc, jak zwyczajny człowiek (Amerykanin) może dojść do niezwykłych osiągnięć, głównie przez odpowiednie nastawienie umysłu. Jeśli faktycznie porażka zawiera w sobie zalążek sukcesu, to by oznaczało, że w każdej sytuacji (i z każdej sytuacji) powinniśmy być zadowoleni. Powinna nas cieszyć zarówno wygrana jak i porażka, niosąca owo ziarno korzyści. Mało powiedziane; im bowiem większa porażka, tym lepiej, gdyż z niesionego ziarnka powstać ma równie wielka korzyść (a może i większa) – no nic, tylko tryskać radością i zakwitać optymizmem, po każdym potknięciu, kopniaku w twarz, albo bankructwie firmy.

W którymś miejscu zostało napisane przesłanie, iż: Nie zwycięstwa, lecz porażki kształtują charakter. Ciekawe, co na takie dictum odparliby starożytni nauczyciele. Miłośnicy oręża wskazywali przecież na służbę wojskową i podkreślali znaczenie wojny w kształtowaniu ducha (przykładem niech będzie Sparta). W Atenach panowało przekonanie, że to nie wykształcenie, czy wychowanie czyni mądrym lub dobrym, ale że z predyspozycją do cnoty trzeba się urodzić – niemniej prowadzono wszechstronne kształcenie i wychowanie. Generalnie, według pasjonatów aktywności fizycznej to wojna, lub sport kształtuje charakter, a filozofowie proponują ćwiczenie się w cnotach. Z religijnego zaś punktu widzenia to cierpienie kształtuje charakter. Bez wnikania w szczegóły, przypomnę tylko o Hiobie. I to ostatnie spostrzeżenie wydaje się o tyle zasadne, że porażka i cierpienie często idą w parze. Jeżeli kogoś to przekonuje, to proszę bardzo. Ja dość daleki jestem od twierdzeń, że cierpienie kształtuje charakter, hartuje ducha, uszlachetnia itp. Cierpienie przede wszystkim dehumanizuje, odbiera godność, poniża i zniewala. I gdyby porażka miała być bliską krewną cierpienia, to przypisałbym jej równie bliskie właściwości.

Dlatego pewnie są i tacy, którzy nie traktują porażki z respektem, ani jej nie gloryfikują. Przeciwnie, umniejszają jej znaczenie, twierdzą, że to nic takiego, że nie ma się czym przejmować. Sugerują ewentualnie, że w zasadzie to wręcz dobrze się stało, bo doświadczenie – wszelkie, a więc i przykre – zawsze czegoś uczy. Można by rzec, iż w ten sposób zatoczyliśmy koło i wrócili do pierwszej myśli – że porażki są naszymi lekcjami. Nawet Szekspir, słynący z trafnych obserwacji, był podobnego zdania pisząc, iż: Najlepszych ludzi uformowało naprawianie własnych błędów. A mi się wydaje, że jednak lepiej, bezpieczniej i rozsądniej jest uczyć się na cudzych błędach. To pozwala uniknąć zbytecznych złamań otwartych i poparzeń trzeciego stopnia.

Ktoś mógłby pomyśleć, że ze wszystkim co powiedziano na temat porażek wyłącznie polemizuję. A tu siurpryza – są sentencje, z którymi akurat się zgadzam. Choćby ta, którą wyraził pisarz Gore Vidal: Nie wystarczy odnieść sukces. Pozostali muszą ponieść porażkę. Czyż to nie jest myślenie bliższe ludziom, ba! ludzkiej naturze. Czyż nie jest prawdziwsze niż te górnolotne, poetyzujące, pseudo-motywacyjne aforyzmy. Przecież zwykle ludzi bardziej od własnego sukcesu cieszy porażka bliźniego. Można się na to oburzać i protestować. A pewnie. Można, do woli. A jednak takie są fakty.

Pozytywka kadrZapraszamy zatem 3 kwietnia o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będzie: błogosławieństwo porażki.

Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i być może przyjąć postawę, jaką prezentuje Tom Cruise, mówiąc: Nie zgodzę się z tymi, którzy uważają, że więcej nauczę się ze swoich porażek niż ze zwycięstw. A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Coffeelosophy XIII – czyli udział w wieczności

Pogadalnia Filozoficzna – w myśl idei wychodzenia do ludzi – zaprasza na kolejne spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki. Jak w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca.

Jako dzieciak, widywałem w starych góralskich chałupach na głównej belce pod sufitem wyryte słowa: „Bóg widzi, czas ucieka, śmierć goni, wieczność czeka”. I rzeczywiście, długie lata wyobrażałem sobie wieczność, jako coś, czego doświadczę dopiero po śmieci. Coś, co istnieje, gdzieś tam: w górze albo na dole, jakaś inna rzeczywistość. Inny wymiar, który na mnie czeka, który się uruchomi, kiedy już zamknę oczy na wieki. Inna sprawa, że silniej na mnie oddziaływało w tej sentencji przesłanie, że zostanę wówczas ze swego życia rozliczony. Przez wszystkowidzącego Boga, stwórcę całego, nieskończonego wszechświata.

Wszechświat ma określony czas za sobą (prawie 14 miliardów lat), a przed sobą – zdaje się, że dużo więcej. Nasz układ słoneczny ma mniej szczęścia, bo licząc sobie 4,6 mld lat jest już na półmetku. Za jakieś 5 mld lat Słońce sprawi nam psikusa. Choć biorąc pod uwagę, że już za 3 mld lat z naszą galaktyką – Drogą Mleczną zderzy się Galaktyka Andromedy, to niewykluczone, iż inna gwiazda spłata nam figla wcześniej. Tak po prawdzie, zatem, więcej mamy historii, niż czeka nas przyszłości.

Jeśli biblijne pojęcie „końca świata” dotyczy naszej Ziemi, to i tak strasznie długo przyjdzie nam czekać na zapowiadany sąd ostateczny, po którym jednych czeka wieczność w raju, a drugich wieczne potępienie. Zdążymy się mocno wynudzić w poczekalni, ale ten czas to i tak drobnostka w porównaniu z niewyobrażalną wiecznością. No właśnie, czy słuszne jest takie postrzeganie wieczności, jakie pojawiło się u mnie w góralskiej izbie? Czy faktycznie wieczność czeka, aż się kiedyś w niej znajdziemy. Przecież już obecnie mamy w niej swój udział. W momencie Wielkiego Wybuchu zrodziła się czasoprzestrzeń, a tym samym ruszył czas. I chyba można rzec, że ruszył ku wieczności, albo że ją rozpoczął, niejako otwarł – od razu całą; te miliardy lat, które dla nas są przeszłością i te niepoliczalne miliardy w przyszłości. A my, już teraz, za życia, zajmujemy tego cząstkę.

Podobnie jak zasiedlamy cząstkę nieskończoności wszechświata. Widoczna część kosmosu ma rozpiętość ponad 90 mld lat świetlnych, a niewidoczna sięga dalej. W tej dostrzegalnej części jest ponad 100 miliardów galaktyk, od karłowatych liczących sobie od miliona do kilku miliardów gwiazd, po galaktyki-giganty obejmujące nawet bilion gwiazd. Łącznie w widocznej części uniwersum istnieje jakieś 300 tryliardów (300 000 000 000 000 000 000 000) gwiazd. Nie sposób zgadnąć, ile wokół nich krąży planet i księżyców. I ja, każdy mój atom, każda komórka, to część składowa tej przeogromnej całości.

Moje odczucia, ani spostrzeżenia nie są niczym nowym. Jednak miło przekonać się, że mądrzejsi też to przetrawili. Niedawno natknąłem się na myśl Giordano Bruno, który wyraził się tak: „Będąc człowiekiem, nie jestem bliższy nieskończoności niż gdybym był mrówką, ale też nie jestem dalszy, niż gdybym był ciałem niebieskim”. Czyż to nie krzepiące? Nie jesteśmy ani bliżej, ani dalej od nieskończoności, czy od wieczności, bo de facto od swego początku jesteśmy w nich zanurzeni. Bez względu na swój światopogląd, czy wyznanie religijne. Pewien znajomy filozof rzucił kiedyś, że wieczność jest tu i teraz.

Nie ma więc sensu zabiegać o wieczność. A jednak wielu ludziom zależy na długowieczności, na wiecznym życiu doczesnym, wiecznej młodości. Zwłaszcza, jeśli wątpią, czy wręcz nie wierzą w inną formę bytowania po śmierci. Na przykład słynny ateista Stanisław Lem, stwierdził, iż „Medycyna może być niezłym oknem na nieskończoność”. Ja dodatkowo pokładam nadzieję w nanotechnologii. Gdy jednak okazuje się to wciąż pieśnią przyszłości, wielu stara się, by chociaż nie wszystek umrzeć, lecz znaleźć miejsce w wiecznej pamięci. Pragną zdobyć wieczną sławę, zostawić po sobie trwały ślad. Sprowadza się to do sytuacji, w której ich wieczność zależy od istnienia kogoś, kto będzie dostrzegał te pozostawione ślady. Jaką to jednak robi różnicę umarłemu, jaką przynosi mu satysfakcję, jakie może mieć dlań znaczenie, choćby pamięć o nim trwała przez wszystkie pokolenia ludzkości. Wszak można się tym cieszyć tylko za żywota. Rojenia o czymś później to smutna głupota.

Pozytywka kadrZapraszamy zatem 6 marca o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będzie: udział w wieczności.

Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i zatopić się w nieskończoności, do której Albert Einstein odniósł się następująco: „Tylko dwie rzeczy są nieskończone: Wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej.” A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Coffeelosophy XII – czyli męka istnienia

Zbliża się pierwszy poniedziałek miesiąca, tak więc Pogadalnia Filozoficzna – zgodnie z ideą wychodzenia ku ludziom – zaprasza na kolejne spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki.

Ksiądz Twardowski zaczął jeden z wierszy słowami: Życie to ciągła męka istnienia. Reszta utworu nie warta jest przeczytania, ale ten wers skłonił mnie do zastanowienia. Czy faktycznie można postawić znak równości między życiem, a męką istnienia? Czy może życie bywa też czymś innym, zasługuje na inne podsumowanie? Dlaczego nie: pogodność egzystencji, ekstaza wegetacji, przyjemność trwania, rozkosz bytowania?

Zasadniczo w cytowanym tekście jest tak niewiele słów, a tyle wątpliwości się z nich rodzi. Bo jaką funkcję spełnia słowo „ciągła”? Czy gdyby je odrzucić, to reszta by się nie obroniła? Czy konieczne jest podkreślenie, że męka istnienia jest nieprzerwana. Czemu zamiast „ciągła” nie napisał: zwykle, czasem, głównie, często? I dlaczego pojawia się owa „męka”? Wszak istnienie wcale nie musi się z nią łączyć. Wydaje się zupełnie możliwe istnienie niemęczące, a przynajmniej okresowo mąk pozbawione. Tymczasem, autor wyjaśniając, czym jest życie, nie poprzestał na tym, że to po prostu: istnienie. Ale, że męczarnia, w dodatku bezustanna. Co jest powodem tych katuszy? Czyżby świadomość marności naszych bytów, kruchości konstrukcji, które owo życie w sobie dźwigają, niepewności jutra, czyhających niebezpieczeństw, mogących nas życia pozbawić, lub jego jakość popsuć… A może chodzi o to, że nie zawdzięczamy istnienia sobie, że nie wiemy, kto wykuł pierwsze ogniwo w całym łańcuchu przodków.

I kolejne pytanie: czy można to zdanie odwrócić, zamienić strony miejscami i również uzyskać jakąś prawdę (lub prawdopodobieństwo racji). Zatem, czy można by rzec, iż: Ciągła męka istnienia to… życie.Pozytywka kadr

Zapraszamy 6 lutego o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będzie: męka istnienia.

Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i sprawdzić, czy jesteś odosobniony w postrzeganiu walorów egzystencji i czy Sofokles miał rację twierdząc, że Bez bólu i cierpień nie istniejemy. A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Coffeelosophy XI – czyli udręka bogactwa

Aby w tym miesiącu nie przepadło spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki, to odbędzie się ono wyjątkowo w drugi poniedziałek miesiąca, czyli 9 stycznia o 18:00. Poza tym spotkamy się w tym samym co zwykle miejscu – mianowicie w kawiarni Pozytywka. A zajmiemy się tematem o tyle trudnym, że dotyczy niewielu ludzi na tej planecie; temat bowiem brzmi: udręka bogactwa.

Pewien teolog (czyli taki religijny filozof) Patrick Kerans dowodził, że wzrost materialistycznego poziomu życia „zawdzięczamy” epoce Oświecenia, kiedy to liczni myśliciele podkreślali i wywyższali wartość nauki. Wszystko, co dało się policzyć, zmierzyć i zważyć przedkładano ponad rzeczy niepoliczalne, niematerialne i abstrakcyjne. Piękno stworzonego świata, przyjaźń, zaufanie, czy wspólnota były wartościami niewymiernymi. Ciężko było zmierzyć wartość sprawiedliwości społecznej, albo nieskażonej przyrody. Znacznie prościej za to policzyć dochód i inne dobra materialne. Zwrócenie większej uwagi na te elementy poskutkowało przeniesieniem akcentów na konkurencyjność, wzrost gospodarczy i sukces ekonomiczny – generalnie, najistotniejsze dla wielu ludzi stały się rzeczy materialne.

udreka-bogactwaNiektórzy wieszczą, że społeczeństwo oparte na ideach mówiących, iż wyłącznie metody naukowe wiodą ku prawdzie, a rzeczy materialne są najważniejsze – takie społeczeństwo czeka zagłada. Czas pokaże. Niemniej faktem jest, że z jednej strony deklarujemy wyższość potrzeb duchowych, podnosimy wartość miłości, dobra, piękna, radości – a z drugiej strony dajemy upust żądzom i upatrujemy szczęścia w pomnażaniu majątku, nabywaniu kolejnych gadżetów i oddawaniu się płytkim rozrywkom. Owszem, pragniemy prawdziwej miłości i spełnienia, ale mylnie uważamy, że drogą do nich będzie obfitość posiadanych dóbr. Paradoks, prawda? Już Platon podkreślał: Nie próbuj pomnożyć mienia, próbuj raczej umniejszyć swe żądze. Wiemy, że pieniądze szczęścia nie dają, nie gwarantują miłości, akceptacji, rozumiemy, że radość wypływa z silnej więzi z ludźmi, przyrodą, Bogiem… Lecz daliśmy sobie wmówić, iż dopiero za sprawą posiadanych rzeczy możemy zaspokoić swoje potrzeby. I co się dzieje, gdy niektórzy wreszcie zdobywają bogactwo? Niech częściowo za odpowiedź posłuży cytat:

Bezsenność z powodu bogactwa wyczerpuje ciało,
a troska o nie oddala sen. (…)
Bogacz się trudzi, aby zbierać pieniądze (…)
Ten, kto złoto miłuje, nie ustrzeże się winy,
a ten, kto goni za zyskami, przez nie zostanie oszukany.
Wielu złoto doprowadziło do upadku,
a zguba ich stała się jawna.
Jest ono zasiekami z drzewa na drodze tych, co za nim szaleją,
a kto jest głupi, w nich uwięźnie.

Mądrość Syracha, rozdział 31.

Często bogaci zaniedbują biednych, zapominają o dzieleniu się, nie dbają o środowisko, odwracają się od Boga. Chrystus przestrzega, a właściwie informuje, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Czy to oznacza, że pełny trzos zamyka bramy raju? Niekoniecznie. Stan posiadania nie jest tu decydujący; tłumaczy to św. Ambroży mówiąc: Bóg nie potępia tych, którzy mają bogactwa, ale tych którzy ich nie umieją używać. W związku z powyższym, bogactwo nierzadko rodzi dziwną udrękę, brak zadowolenia z jakości życia, niespokojność serca, wyrzuty sumienia. Potrafi też wywołać przesadną ostrożność, nieufność, paranoję, podejrzliwość o fałszywą przyjaźń i przeróżne lęki. Ale czy u każdego? Wielu dzięki majątkowi ma poczucie bezpieczeństwa, może zdobyć znajomości, wpływy polityczne, władzę, sławę, a czasem też przeświadczenie o bezkarności, samowystarczalności, większej wartości własnej… Nie przejmuje się kwestiami wiary, bo wszystko, co jest w zasięgu człowieka na tym świecie, może sobie kupić. Widać zatem, iż istotny jest stosunek człowieka do bogactwa i to, czy nie przysłania mu ono ważnych spraw.

Na koniec inny problem: czy bogactwo wewnętrzne również obarczone jest pewnymi zagrożeniami? Też może stać się udręką? A jeśli tak, to jakiego rodzaju.

Pozytywka kadrPrzyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i ewentualnie podzielić się powodem udręki, sponsorując ciasteczka  🙂

W pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Na święta: Ekscytująca osobliwość obojętności

Czy bez emocji bylibyśmy jak maszyny? I jeśli w jakimś sensie tak, to czy bylibyśmy dobrzy. A przynajmniej statystycznie rzecz biorąc, to stalibyśmy się przez to gorsi, czy lepsi? Przecież – co prawda kosztem pięknych i pozytywnych uczuć – pozbawilibyśmy się emocji złych, destrukcyjnych i toksycznych. Stąd obojętność wydaje się nęcąca.

Spodziewam się głosów oburzenia. Dowodów na to, że emocje były przyczynkiem rozwoju cywilizacji i kultury. Zgoda. Wiele pięknych dzieł, u podstaw których leżało głębokie, bądź silne uczucie, pewnie by nie powstało. Ale jeśli stracilibyśmy zdolność emocjonalnego odbioru, to byłoby nam obojętne, czy coś takiego istnieje. Że co? Że świat byłby uboższy? I co z tego?! Nie byłoby efektów pozytywnych uczuć, ale nie byłoby też skutków tych negatywnych.

Ogólnie panujące apatia i niewrażliwość wydają się posępną wizją. Ale to dlatego, że patrzymy nań z naszej dzisiejszej, emocjonalnej perspektywy. Gdyby zobojętnienie było stanem powszechnym, gdyby rodząc się, człowiek zastawał taki właśnie świat, to traktowałby go jako naturalny. Nie wyobrażałby sobie innego ani za innym by nie tęsknił.

Kiedy człowiek coś posiada, czymś dysponuje, to do pewnego stopnia potrafi wyobrazić sobie sytuację, w której to traci. Zamknie oczy, lub zatka uszy i wchodzi w stan osoby niewidomej bądź głuchej. Odwrotne użycie wyobraźni bywa trudne lub niemożliwe; kiedy ktoś rodzi się bez wzroku lub słuchu zna inny świat, porusza się w innej rzeczywistości i chyba nie potrafi sobie wyobrazić, jak to jest widzieć, czy słyszeć.

Gdyby wszyscy ludzie z natury rodzili się jako istoty niesłyszące i pozbawione wzroku, to z pewnością rozwój cywilizacji przebiegałby inaczej. Nie byłoby zachwytów nad pięknem krajobrazu, nie byłoby malowideł ani innych dzieł o charakterze wizualnym, nie porozumiewano by się mową, nie ostrzegano sygnałami dźwiękowymi, nie komponowano by muzyki. Nie wiedzielibyśmy o istnieniu chmur i gwiazd, nie wiedzielibyśmy, że ptaki śpiewają, a morze szumi. Nasz zasób słów i pojęć byłby dużo mniejszy, bo nie wiedząc o pewnych sprawach, nie wymyślalibyśmy dla nich nazw. Tworzylibyśmy kulturę w oparciu o smak, węch i dotyk. Czy świat byłby uboższy? Z naszego obecnego punktu widzenia tak się może zdawać, lecz dla gatunku ludzkiego bez tych dwóch zmysłów raczej nie.

Obecnie większość ludzi ma do dyspozycji pięć zmysłów. A co jeśli są możliwe jeszcze jakieś dwa, albo trzy inne? Tylko że dla nas są niedostępne. Czy wobec tego świat, w jakim żyjemy powinniśmy uważać za uboższy? Bo pozbawiony wielu spraw, tematów, dzieł i możliwości, jakie by znalazły swój przejaw, gdyby te dodatkowe zmysły były naszym udziałem. Podobnie, moim zdaniem, byłoby z emocjami. Czytaj dalej

Coffeelosophy X – czyli zbyteczność autorytetu

Zgodnie z naszą tradycją, w pierwszy poniedziałek miesiąca sympatycy Pogadalni spotykają się poza Instytutem Filozofii. Tak też będzie w najbliższy poniedziałek, ażeby znów realizować formułę filozoficznej kawiarenki.

autorytetPorozmawiamy o tym, czy dziś potrzebne są jeszcze autorytety. Jeśli tak, to komu i jakie. Od wielu lat słyszę o upadku autorytetów, kryzysie autorytetów, braku autorytetów… Skoro mimo to świat się nie zawalił, a nawet nieźle sobie radzi, to widocznie silne, wyraziste wzorce wcale nie są konieczne. Czy jednak faktycznie obywamy się bez nich? Może nie jesteśmy w stanie uniknąć ich wpływu. Nawet pomimo deklarowanej negacji i tak chłoniemy pewne wzorce z otoczenia, zupełnie bezwiednie. Przez samą sympatię dla jakiegoś idola, albo charyzmatycznego nauczyciela, przez szacunek dla rodzica, lub uznanie dla sportowca, przez fascynację dziełami jakiegoś artysty, bądź upodobanie do wolontariatu. Kiedy tylko z kimś się identyfikujemy, to tak, jakbyśmy przyznali, że jest dla nas zacnym przykładem. W związku z tym, można uznać, iż nie musi to być jedna, konkretna osoba, lecz można naśladować różne; kogoś innego cenić, gdy mówimy o pracy, na kim innym się opierać, gdy zakładamy strój sportowy, a jeszcze inną osobę obrać za przewodnika duchowego?

Ponoć młodzież nie uznaje autorytetów; pytanie, czy żadnych, czy naszych. A jeżeli żadnych, to na stałe, czy póki co, dlatego, że jeszcze sobie nie wybrała. A jeśli jest pusta, ale otwarta, to czy sama odczuwa potrzebę znalezienia wzoru, czy może należy wmusić w nią idoli zgodnych z jakimś sprawdzonym modelem? A jeśli jest pusta, ale zamknięta, to może świetnie obywa bez takowego. A co z dorosłymi? Czy dorosłym, dawno już ukształtowanym ludziom, wypada szukać nowych mistrzów, czy chwalebniej będzie pozostać wiernie przy starych? Czy jeśli ktoś nie formował się w oparciu o konkretny autorytet to jest uboższy? Czy próba życia bez wzoru do naśladowania skazuje to życie na miałkość, niską wartość, tudzież porażkę? Wydaje się, że nie. Gdy jednak przyjąć, że żywot pozbawiony mistrza może być wartościowy, to po co autorytety. Może ludziom wystarczy sam przekonujący system wartości, bez wskazywania przykładu człowieka, który konsekwentnie kierował się nim w życiu?

Pozytywka kadrZapraszamy zatem 5 grudnia o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będzie: zbyteczność autorytetu.

Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i rozważyć w wigilię mikołajek, czy wcielanie się w postać biskupa z Miry, to uznanie go za autorytet.

W pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Zbawienny czas smutku

Jesień w naszej szerokości geograficznej przybiera postać skłaniającą ku melancholii, przygnębieniu, a nawet depresji. Łatwiej przychodzi się zadumać nad sprawami ostatecznymi, częściej dopada nas splin i pomniejsze smuteczki. Każdy zna uczucie smutku. Zwykle nie przepadamy za nim. Ale śmiem twierdzić, że jest ono częstokroć wielce pożyteczne. I nie chodzi tylko o jesienną chandrę sprzyjającą płodności poetyckiej. Mam na myśli raczej stare dobre katharsis.

Czasem trzeba coś odpowiednio przeboleć, stosownie długo i z właściwą intensywnością. Szczególnym rodzajem smutku jest ten po śmierci kogoś bliskiego. Jak wymierzyć ten czas i siłę smutku? Cóż, kwestia mocno indywidualna. Zwłaszcza wobec tak wielkiej straty. Niemniej z pomocą przychodzi tradycja. Otóż, wieki ludzkich doświadczeń pozwoliły określić przynajmniej czas, w jakim wypada okazywać, ba! wręcz obnosić się ze smutkiem. Po odejściu bliskiej osoby wciąż jeszcze praktykuje się noszenie żałoby. Odpowiedni strój w czarnym kolorze jest manifestacją bólu. Żałoba po śmierci dziadków, rodziców, czy rodzeństwa powinna trwać pół roku, po współmałżonku rok i sześć tygodni, po dalszych krewnych np. kuzynach, wujostwie, lub stryjostwie – trzy miesiące. Nie wiem, jak ktoś to obliczył, ale zakładam, że wynikło to z obserwacji, z osobistych doświadczeń, zasłyszanych rozmów o przeżywanym cierpieniu, jego długości i gasnącej siły. Spotkałem się też z ogólniejszą cezurą – jednego roku, nieodzownego aby przeżyć bez danej osoby wszystkie święta, każdą porę roku, cyklicznie powtarzane okoliczności, te wydarzenia i formy aktywności, które niegdyś dzieliło się wspólnie.

Rzecz jasna, niewielu stosuje się do tak długotrwałego chodzenia w czerni, unikania zabaw, czy przestrzegania innych form wstrzemięźliwości. Jednak te stare praktyki zachowują aktualność pod względem jednego, że na smucenie się niezbędny jest pewien czas. Odmiennego zdania był Epikur. Stwierdził on: „bezmyślnych wyzwala ze smutku czas, mądrych – logika”. Czyżby więc wzięcie smutku na przeczekanie było oznaką ograniczenia intelektualnego? Czy chłodna logika potrafi ostudzić emocje, czy rzeczywiście taki zimny kompres jest oznaką mądrości? Zważywszy, że dla Epikura dobro i zło wynikały odpowiednio z odczuwania przyjemności, lub bólu – to z pewnością smutek uważał za coś złego. Możliwe więc, że poświęcanie temu złu cennego czasu wydawało mu się głupotą. Czy miał rację? Czytaj dalej

Reszta jest złotem

Na spotkaniu poświęconym wolności milczenia padały rozliczne refleksje związane z tym zagadnieniem. Nie brakowało buddyjskiego podejścia, które w milczeniu dostrzegało sposobność okiełznania umysłu, skupienia i medytacji, a tym samym doskonalenia duchowego. Rzecz jasna nasunęły się skojarzenia z zakonami kontemplacyjnymi i ślubami milczenia. Jak już o tym wspominałem, budzi się we mnie podejrzenie, że mnich, obierający sobie drogę milczenia – wiedząc, że w ten sposób można zbliżyć się do doskonałości – cokolwiek grzeszy pychą.

Skoro już przy stanie duchownym jesteśmy; rozważano też kwestię milczenia spowiednika. W moim odczuciu trochę nietrafnie, gdyż milczenie spowiednika, czy podobne doń milczenie adwokata – nie wpisują się w temat „wolności milczenia”. W ich przypadku należy raczej mówić o przymusie, czy nakazie milczenia i dochowania tajemnicy. Aczkolwiek, z drugiej strony, mogą znaleźć się (i pewnie niejednokrotnie tak bywa) w sytuacji, gdy nie tyle czują się zmuszeni do milczenia, ile cieszą się, że wolno im je zachować. Czytaj dalej

1 8 9 10 13