Przeczytawszy w sieci pewien wpis z okazji Dnia Języka Ojczystego, generalnie pełen ubolewania nad kondycją naszej mowy i jej poziomem w debacie publicznej, a szczególnie politycznej – pokusiłem się o przeczytanie komentarzy. Pośród nich znalazłem jeden, który sprowokował mnie do refleksji:
Język niczemu nie winien, że w każdym narodzie mamy do czynienia z ludźmi, których nazywamy oratorami i z ludźmi, którzy używają go w celach prymitywnych odwołując się do naszych najgorszych emocji… Ci ostatni aktualnie mocno zagłuszają tych pierwszych. To po części też wina słuchaczy, którzy odrzucają oratorów. Świat polityki zawsze miał bardzo mało wspólnego z urodą języka.
Przede wszystkim wydaje mi się, iż ktoś ma błędną definicję oratora, albo owszem – rozumie ją, a mimo to jest pod wrażeniem oratorskich zdolności. Osobiście nie przeceniałbym zalet oratorów. Faktycznie, charakteryzuje ich piękna mowa, ale trzeba pamiętać, iż orator doskonali swoje krasomówstwo w określonym celu. Nie po to, by pięknymi słowy coś nam zakomunikować, czyli przekazać pewną treść, ale żeby tymi słowami skłonić nas do czegoś, przekonać, wywołać w nas określoną, oczekiwaną przezeń reakcję. Sztuka retoryki, to jedna z form manipulacji. Tak się nią posługiwali pierwsi, starożytni oratorzy i tak czynią współcześni.
I to często właśnie oratorzy odwołują się do uczuć słuchaczy, grają na emocjach i prostych (w sensie: podstawowych, fundamentalnych) instynktach oraz intuicjach. Wykorzystują utarte schematy myślenia (niejednokrotnie błędne, ale silnie zakorzenione), stereotypy, uprzedzenia, lęki, elementarne potrzeby, jakie człowiek pragnie zaspokajać i dzięki znajomości pewnych mechanizmów psychicznych wpływają na odbiorcę. A przy tym miło się tego słucha…
Być może dzisiejszy obraz polityki skłania ku negatywnym ocenom języka, lecz trudno mi się zgodzić, że „świat polityki zawsze miał mało wspólnego z urodą języka”. Historia zna wielu mówców-polityków, których oracje należą do pięknej klasyki – często wyrafinowaną formą przewyższając nawet samą treść. I nie mam na myśli tylko starożytnych mistrzów. Nawet w nam bliskich czasach znajdziemy przykłady polityków, którzy używali języka parlamentarnego a nieparlamentarnym się nie skalali. Przypomnijmy sobie Gieremka, Bartoszewskiego, Mazowieckiego… Być może drzemie jakaś prawda w słowach, które wypowiedział Ali ibn Abi Talib, zięć Mahometa: Wartość człowieka poznasz po jego języku.
Co się zaś tyczy ogólnej wymowy wspomnianego wpisu, to muszę stwierdzić, iż mam mieszane uczucia w kwestii piękna języka, do którego autor nawiązywał i nawoływał. Nie jestem językoznawcą, ale domyślam się, iż są różne funkcje języka. Zasadniczo jednak służy przekazywaniu sobie jakichś informacji. Nasz gatunek w pewnym momencie zaczął komplikować sobie życie – czy, jak kto woli: wzbogacać je o kolejne elementy. Tworzył nowe narzędzia i przedmioty, dodawał do swych aktywności nowe formy działania, doskonalił też formy stare, zmieniał środowisko życia i stykał się z nieznanymi wcześniej elementami przyrody, klimatu, fauny i flory, przeszkód terenowych itp. Nagle jęki, piski, pomruki, pohukiwania, cmokanie, kląskanie, mimika i pantomima przestawały wystarczać w komunikacji. Trzeba było łączyć zgłoski i wydawane dźwięki w nowe formy artykulacji, aby precyzyjniej nazywać przedmioty i zjawiska w otaczającej rzeczywistości. Terrence Deacon – profesor na Uniwersytecie Berkeley w Kalifornii przypuszcza, że już przed dwoma milionami lat australopiteki rozwinęły pewien system porozumiewania się, z którego z czasem wykształcił się język. Coś pojawiało się w prymitywnym umyśle i człek szukał sposobu przekazania tej myśli pobratymcom. Dwa milionlecia później to samo najwyraźniej dręczyło Juliusza Słowackiego, gdyż stwierdził: Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa…
Przyznam, że bliżej mi do pochwały dla precyzji w komunikacji, niż piękna. Najważniejsze jest, byśmy się dobrze rozumieli. By odbiorca w naszych słowach odczytał możliwie najbliższą prawdzie wiadomość, na jakiej przekazaniu nam zależało. Ozdobniki, metafory, poetyzowanie i szereg innych środków stylistycznych potrafią zakłócić czystość przekazu. Im więcej zostawiamy w sferze domysłu i interpretacji, tym bardziej możemy się oddalić od sedna treści.
Słowo
(Marcin D. Podolan)
Słowo – początek i koniec
Sprawcza siła praformuły
Tai w sobie sekrety stworzenia
Niezręczne wszak jako goniec
Słowo jest wstępem wspaniałym
Do wzajemnego niezrozumienia
Niedawno połknąłem fragment pewnej książki suto okraszonej poetycką prozą. Właściwie zbudowana była z niemal samej okrasy. Traktowała o zmaganiach mężczyzny z nowotworem i oblepiona była licznymi egzystencjalnymi brudami. Połknąłem to i było mi ciężko. Zdaję sobie sprawę, że sporej części przesłania nie pojąłem, ale choć z jednej strony czuję z tego powodu wstyd, to z drugiej – jakąś ulgę. Bo gdybym był bardziej wprawny w hermeneutycznym demaskowaniu i przyswajaniu ukrytych znaczeń, to docisnęłoby mnie to kolanem do ziemi i nie pozwoliło na ruch.
Czułem się pobity. Miejscami zbieg słów autora był jak cios w podbródek; niby na chwilę unosi cię w górę, ale gdy ogarniesz swą sytuację, już leżysz znokautowany. I czułem się pobity dwojako; samą treścią, która kopie z kolana w żołądek, a także kolejnym pełnym zazdrości stwierdzeniem, że daleko mi do podobnej zdolności wyrażania egzystencjalizmu. Wszystko w niej jest – nie, nie wiem, czy jest – wydaje mi się bardzo… esencjonalne. Taki dekokt pomyśleń. Tymczasem mi łatwiej przyjmować postać bardziej rozcieńczoną, bliższą mowie międzyludzkiej, niż międzydusznym intuicjom. W swoim czasie William Penn wygłosił pouczenie: Mów poprawnie, przy użyciu najmniejszej liczby słów, ale zawsze wyraźnie, ponieważ celem wypowiedzi nie jest ostentacja, a żeby ludzie cię rozumieli. I zasadniczo się z tym zgadzam, aczkolwiek mam jeszcze problem z tym używaniem najmniejszej liczby słów.
W związku z powyższym, co i rusz, budzi się we mnie jedna wątpliwość. Co lepsze: pisanie językiem koneserów, posiadających klucz do zrozumienia, ale pozostających hermetyczną elitą, której reszta ani nie rozumie, ani nawet nie zna, a tym samym nie podziwia i co za tym idzie nie naśladuje, nie bierze za wzór, nie czyni mentorem, przewodnikiem. Czy pisanie właśnie językiem prostszym, mniej wyrafinowanym, za to zrozumiałym dla szerszego grona i mogącym wyrwać z obojętności, wywrzeć reakcję, pchnąć ku działaniu, albo przynajmniej refleksji. A może nie warto tego roztrząsać, tylko poprzestać na konstatacji, że jest, jak jest. Taka tautologia bywa ratunkiem. Każdy znajduje coś dla siebie, jedni w niszy, drudzy w mainstreamie. Po co szukać uniwersalnych form, albo tworzyć eklektyczne kurioza. (Choć nawiasem mówiąc, eklektyzm w starych meblach bardzo mi się podoba).
Tak, znowu wyłazi ze mnie ignorant, bo pewnie bardziej rozgarnięty człowiek znałby odpowiedź. Chyba, że odpowiedzi jednak nie ma, lub jej poszukiwanie jest zbyteczne, bo to, co się liczy, tudzież wystarczy to stawianie pytań. Tak, aby człek pamiętał, że zawsze pozostanie w zawieszeniu, w niepewności, z palcem wetkniętym na chybił trafił między kartki słownika frazeologicznego. Jedni ludzie siedzą w literaturze, przejmują się nią, stanowi ona – przynajmniej w jakiejś mierze – treść ich życia. Dla mnie jest to coś, do czego czasami się wybieram, coś jak wypad za miasto na piknik, a niekiedy może i większa wyprawa – niemniej obszar, z którego potem wracam do siebie.
Mam świadomość, iż czytanie lub słuchanie cudzych słów, to wkraczanie na obce terytorium. Zaglądanie – że tak to ujmę – w czyjąś duszę rozumną i mniej, lub bardziej udolna próba jej zrozumienia. Próba, której nie da się zakończyć sukcesem, bo nawet korzystając z tego samego zestawu słów, możemy się różnić rozumieniem znaczeń. Nasze języki mają swoje ograniczenia, a to sprawia, że opis otaczającej nas rzeczywistości może być tylko taki, na jaki pozwalają nam nasze wewnętrzne słowniki. Nie stworzymy obiektywnego, prawdziwego opisu. A ile z tego, jaki nam wyjdzie, poprawnie zrozumie ktoś inny? Przecież on przebywa we własnym świecie pojęć. Jak to ujął Ludwig Wittgenstein: Granice mojego języka są granicami mojego świata. Literatura i żywy dialog pozwalają zatem poszerzać horyzonty, ale nie przekraczać, bo nie wejdziemy do umysłu drugiej osoby. Filozofia języka nie radzi sobie rozstrzygająco z podstawowymi zagadnieniami, ale wydaje się, iż chętnie powitałaby w świecie jakiś uniwersalny, powszechnie zrozumiały, niedwuznaczny język.
Tylko wyobraźmy sobie książkę, w której zawarty jest rzeczywisty świat. Myśli wyrażone byłyby precyzyjnie, ujęte w pełni, jednoznacznie, zgodnie z prawdą i intencją autora. Ba, byłby w tym dziele czytelny sam pisarz. Bez niedomówień, bez koniecznych domysłów i interpretacji. Póki co, literatura – przynajmniej dla mnie – jest czyjąś wizją świata i tylko dzięki temu, że w niektórych punktach pokrywa się z moją, wywołuje we mnie pewne poruszenia. W gruncie rzeczy jednak jest to sfera spoza mnie, ani nie jest moja, ani ja do niej nie należę. Wypożyczam ją sobie, albo lepiej powiedzieć: biorę w dzierżawę i czasem uprawiam. I te uprawy to taka trochę sztuczna hodowla. Wydaje mi się bowiem, że nikt na co dzień nie patrzy na świat przez poetyckie filtry, nie myśli językiem literackim, że dopiero na użytek tworzenia przełącza się w tryb poety, czy literata.
Sam – przyznaję – mam ciągoty refleksyjno-filozoficzne i daję im upust; jednak u mnie metafizyka i filozofia nie są gęste, zawiesiste, skondensowane. A dzięki temu chyba zyskują na większej przejrzystości. Po co komplikować hermeneutykę innym ludziom, skoro po sobie wiem, jak trudna to sztuka. Staram się nie pozostawiać nikomu zbyt dużego pola do interpretacji, do spekulowania nad moimi słowami w stylu: zjadłem, nawet smakowało, ale co to właściwie było. I nawet jeśli jakiś ciemny smak zatrzymuje się czasem goryczką na krawędzi przełyku, to nie przykleja się trwale do sklepienia podniebienia (tudzież czaszki). Ostatecznie trafia dalej i, jak mam nadzieję – nadaje się do strawienia. Czyż tak nie jest lepiej?
Nie przeczę, iż lubię obcować z ujmującym językiem, czytam literaturę piękną i poezję (sam nawet trochę tworzę), jednak w tym wypadku przestawiam się na tryb przyjemności. Robię to niejako dla rozrywki, urozmaicenia. I cieszy mnie taki bonus, gdy przy okazji mogę się ubogacić duchowo, albo poszerzyć wiedzę. Jasne, że nie ma nic złego w tym, aby zachwycającym, bogatym językiem wyrażać bardzo konkretne myśli; i prawdopodobnie można to pogodzić bez utraty sensu, bez zafałszowania przekazu. Na tym polega sztuka. I jest to sztuka niełatwa. Lecz poza pragnieniem przyjemności chyba niczym więcej nie da się jej wytłumaczyć. Ludzie sprawnie operujący słowem potrafią, korzystając z różnych chwytów stylistycznych i bogactwa środków artystycznego wyrazu, wywołać u odbiorcy określone skojarzenia, reakcje, emocje, refleksje. Trzeba jednak pamiętać, iż jest to de facto manipulacja, niewiele różniąca się od tej stosowanej w retoryce przez zdolnych oratorów.
Filozofowie też mają skłonność do upiększania swych wypowiedzi; sięgają po metafory, wyszukują paralele, poetyzują, ubarwiają, a do tego uprawiają słowotwórstwo – w zasadzie po to, by lepiej ująć swoje myśli, by obrazowo trafić do rozumu odbiorców. Jeśli mam być szczery, nie zawsze mi się to podoba, niemniej rozumiem, iż w niektórych sytuacjach bywa to najlepszym sposobem. Człowiek pierwotny mógł zrobić funkcjonalny nuż i już, i na tym poprzestać. Ale któregoś dnia ozdobił rękojeść rzemykiem i wyrył na niej wzorek. To niczemu praktycznemu nie służyło, ale i nie szkodziło – a przecież cieszyło myśliwego. Z językiem chyba jest podobnie. I tak samo można nim budować, jak i niszczyć, pomagać, jak i ranić, zbliżać ku prawdzie, albo od tejże oddalać. Można mówić prosto i klarownie na miarę swych zdolności, przy czym mało kogo takie słowa urzekną. Można też ubarwić tą samą wypowiedź, nasączyć metaforami, epitetami, symboliką, upstrzyć hiperbolami i peryfrazami, wzbogacić o neologizmy, ująć w barokowe ornamenty i półstronicowe zdania iskrzące się brylantami konceptu, wykończone frazeologiczną sztukaterią – i zyskać zachwyt, lecz zagłuszyć wątek. Trudno o równowagę między treścią a formą. Pytanie więc: czy wolno finezją i pięknem przesłaniać precyzję i… prawdę.
Sądzę, że należy to przedyskutować. Zapraszam 5 maja o godzinie 18:00 do kawiarni San Sebastian, przy pl. św. Sebastiana. Temat brzmi: retoryczne piękno języka. Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i postawić retoryczne pytania.
Trafnie Martinus zauważył nieścisłość w cytowanej wypowiedzi.
Jak zauważył prof. Bralczyk orator, mówca czy też retor ma pejoratywny odcień. Bo ktoś kto potrafi pięknie ubierać zdania – może tak udekorować fałsz, że wyda nam się prawdą. Polecam wykład Bralczyka na youtube:
https://www.youtube.com/watch?v=TG4ZAGnlPOY
Rozmowa czwartkowa zapowiada się interesująco!
Piękny wywód, ale nie do końca dla mnie zrozumiały z powodu mnóstwa obcych mi słów i terminów. Podczas czytania przypomniały mi się sentencje Churchila: „Mów tak, aby wyczerpać temat nie wyczerpując słuchaczy”. Cytuję z pamięci, ale z zachowaniem sensu.
Druga sentencja brzmi: „Nie jest ważne, co chciałeś powiedzieć, ale to, jak cię zrozumiano”.
Podobno któryś z pisarzy oddawał rękopis kilkuletniej dziewczynce i dotąd poprawiał, aż stał się on zrozumiały.
Jesteśmy jednak w Pogadalni filozoficznej, a więc adresatami wywodu są ludzie przygotowani.
Pozdrawiam
Chyba tych obcych terminów nie jest aż takie mnóstwo 😉 Część jest być może rzadziej używana, ale liczyłem, iż z samego kontekstu da się wywnioskować ich znaczenie. W razie czego łatwo sprawdzić ich definicje w sieci. Do bardziej specjalistycznych pojęć należy hermeneutyka – czyli sztuka interpretacji i rozumienia tekstów. Dekokt to trochę zapomniane, stare określenie dotyczące wywaru, czy odwaru z ziół, lub innych substancji, dla możliwie całkowitego wydobycia z nich tego, co najważniejsze. Tautologia – dla niektórych równoznaczna z pleonazmem – to wyrażenie, w którym do opisania czegoś niepotrzebnie użyto dwóch słów znaczących to samo, np. „a jeszcze w dodatku”, „genezą i źródłem sporu”, „dla prawidłowego i poprawnego” – czyli takie masło maślane, a w moim wpisie „jest, jak jest”. Czasem celowo stosuje się tautologię dla uzyskania pewnego efektu, np. „I chodził, i łaził, i dreptał w kółko”. Pojęcie: eklektyczne oznacza łączące różne style, a kuriozum to coś osobliwego, czasem dziwacznego. Z kolei metafory, paralele, epitety, hiperbole, peryfrazy i neologizmy – to, jak można się domyślić, terminy literackie określające różne środki artystycznego wyrazu. W przypadku mojego wpisu nie ma zatem potrzeby ich znajomości, bo wiadomo, że tego dotyczą, a sens mojej wypowiedzi pozostaje czytelny. W dodatku podkreślone jest nimi przesłanie, iż lepszym językiem do komunikacji jest ten prosty.