Archiwum autora: Martinus

Filozoficzna teoria względności

Po niedawnym podwójnym wykładzie o względności w fizyce i filozofii czułem pewien niedosyt. Dwóch prelegentów odnosiło się do pojęcia względności z punktu widzenia własnej profesji. Ogólna i szczególna teoria względności Einsteina zdominowała spotkanie, przykuwając uwagę słuchaczy, a tymczasem w filozofii jakby nic się nie działo – podczas gdy mi jawi się ona tak bogatą w różnorakie podejścia do tych samych zagadnień, a nawet do zagadnienia samego relatywizmu.

Filozofia nie lubi generalizacji. Zatem funkcjonujące w potocznym języku stwierdzenie, że wszystko jest względne, pewnie razi poważnych filozofów. Ja mam ten przywilej, że nie jestem zawodowym filozofem i niektóre reguły mnie nie obligują. Mimo to przyznaję, drażni mnie gdy słyszę: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. To tak, jakby istnienie relatywizmu miało tłumaczyć a nawet legitymizować wszelką różnorodność, w tym poglądów i osądów. Muszę jednak wyjawić, iż drzemie we mnie pewien dysonans. Z jednej bowiem strony odpowiada mi myśl, że gdy coś jest prawdziwe, to jest takie zawsze. Prawda pozostaje nią bez względu na czas, miejsce, okoliczności, obserwatora, kontekst etc. A jeśli okazuje się inaczej, to oznacza, że nie mam do czynienia z prawdą, lecz z jej pozorem. Z drugiej strony, mój rozum potrafi pogodzić się z istnieniem różnych punktów widzenia na tą samą rzecz. Aczkolwiek częstokroć nie potrafi zaakceptować tego, jak przekłada się to na rzeczywistość (o czym wspomnę na końcu). Czy takie rozdarcie to niekonsekwencja, czy coś dopuszczalnego?

Nie przekonuje mnie przykładowo Protagoras, i to, że człowiek jest miarą wszystkiego. Że prawdziwe jest to, czego dana osoba faktycznie doświadcza, podobnie jak i to, czego doświadcza jej towarzysz, choć tą samą sytuację postrzega inaczej. Dla mnie to nie relatywizm, a subiektywizm. Bo prawda o rzeczywistości jest jedna, a tylko odbiór różny, zależnie od indywidualnych cech percepcji. Kiedy dwie osoby wejdą do jeziora, jedna może powiedzieć, że woda jest ciepła, druga, że jest chłodna i – co ważne – żadna z nich nie skłamie. A przecież prawda o wodzie jest tylko jedna – np. że ma 20 stopni Celsjusza. Reszta jest prawdą o poszczególnych odczuciach tych osób. Czyż nie byłoby lepiej, gdyby jedna z osób powiedziała, że w tej wodzie jest jej w miarę ciepło, a druga, że trochę zimno? Czytaj dalej

Na święta – trochę refleksyjnie

Fajnie czasem pogdybać. Snuć historię alternatywną. Wyobrazić sobie, jak mogłaby wyglądać rzeczywistość, gdyby jakiś fakt nie zaistniał lub zdarzył się w innym czasie, bądź miejscu. Co by było, gdyby dwa tysiąclecia temu Chrystus nie przyszedł na świat, nie nauczał, nie został ukrzyżowany i (co dla wielu najważniejsze) nie zmartwychwstał? A do tego, co gdyby urodził się w naszych czasach…

Najważniejszym skutkiem pierwszej alternatywy byłoby to, że nie narodziłoby się chrześcijaństwo, a co za tym idzie, nie doszłoby do szeregu wydarzeń, za które ono (jako takie, a nie inne) odpowiada. Można przy okazji rozważyć, jaką religię byśmy wyznawali. Historia dowiodła, że konfrontacja politeizmu z monoteizmem zwykle wypada na korzyść tego drugiego. Monoteizm po prostu lepiej broni się logicznie. Jako że judaizm jest raczej hermetyczny i mało ekspansywny, to prawdopodobnie religią dominującą w Europie i dzisiejszym świecie Zachodu byłby islam. Owszem, nie pojawienie się chrześcijaństwa mogłoby wywołać taki bieg historii, że i islam by nie powstał, ale załóżmy, że mu się udało. Muzułmańskie byłyby więc także obie Ameryki, Afryka, spora część Azji, no i Australia. Aczkolwiek islam wyglądałby na pewno nieco inaczej. Czytaj dalej

Odpowiedni, odpowiadający, odpowiedzialny

Niedawno, na spotkaniu Pogadalni, już w pierwszych zdaniach Wielki Pogadalnik zdradził, że przyszedł z tematem, który dopiero co omawiał na zajęciach ze studentami. Było to tak, jakby ktoś przyszedł z biesiadowania przy ognisku i przyniósł na sobie znajome zapachy. Wywołał tym nie tylko przyjemne skojarzenia, ale równocześnie pobudził apetyt na pieczone kiełbaski oraz ziemniaki wyjmowane z popiołu i parzące palce podczas niecierpliwego obierania ze skórki. Zaś tym tłuszczykiem na brodzie i popiołem na palcach było zagadnienie odpowiedzialności. Konkretny wątek, który chciał kontynuować, to bycie odpowiedzialnym. Nie ukrywam, zaintrygowało mnie to, gdyż sądziłem, że rozmowa potoczy się w kierunku rozważań nad jednostką i jej poczuciem odpowiedzialności za siebie, względem siebie, przed samym sobą. A następnie jakie przynosi to następstwa wobec świata. Tymczasem dysputa potoczyła się w stronę odpowiedzialności, jaka zachodzi w relacjach z innymi ludźmi, odpowiedzialności za rodzinę, odpowiedzialnego traktowania obowiązków zawodowych, a nawet pra-odpowiedzialności Adama i Ewy i w tym kontekście zrzucania jej na kogoś… Szkoda. No, w każdym razie ja żałuję, że mój rozbudzony apetyt trafił na ziemniaka, który wytoczył się z popiołu i został surowy w środku.

Człowiek okazuje się odpowiedzialny, gdy odpowiadając za swoje czyny, nie wzbudzi wątpliwości, że zachował się odpowiednio. Odpowiedzialność to gotowość, ale i zdolność bycia odpowiednim i odpowiadającym. Odpowiadać innym z jednej strony przypomina to, jak komuś coś przypada do gustu; odpowiedzialność jest dobra, a ktoś dobry nam odpowiada, podoba się. Z drugiej strony to odpowiadanie na oczekiwania, potrzeby, wymogi. Niby wszystko to oczywiste, ale… Jak to jest z tą odpowiedzialnością? Czy aby stwierdzić, że zachowujemy się odpowiedzialnie, wystarczy nasze przekonanie o tym, nasze poczucie, iż jesteśmy odpowiedzialni? Wydaje się, że to za mało. Że musi to stwierdzić (potwierdzić) nasze otoczenie. Czyli to w oczach innych powinniśmy się jawić, jako odpowiedzialni. Tylko niby czemu czyjeś kryterium, czyjeś przekonanie ma być słuszniejsze od naszego? Czytaj dalej

Fenomenologia dolegliwości

Wysłuchałem wykładu, a właściwie odczytu, pewnego doświadczonego filozofa pt. „Fenomenologia bólu”. Słowo „doświadczonego” jest tu wielce na miejscu, gdyż osobiście wyznał, jak długo zmagał się z bólem i ile doświadczył cierpienia. Wiele zatem z jego wywodów, dotyczących różnic między bólem i cierpieniem, opierało się na autopsji, aczkolwiek nie wiele w tym było dla mnie odkrywczych spostrzeżeń. Podstawowym rozróżnieniem, którego implikacje przewijały się do końca wystąpienia, było przypisanie bólu do sfery fizycznej (soma), zaś cierpienia do duchowej (psyche). Poza tym zwrócono uwagę, iż ból, dotyczący ciała, jest odczuwany tylko wtedy, gdy działa wyzwalający go bodziec. Natomiast cierpienie, dotykające psychiki, trwa nawet na długo po ustaniu jego przyczyny.

Rozważania snuły się po obszarach historii, medycyny, religii, filozofii i psychologii. Profesor odnosił się do tych psychosomatycznych zagadnień z wielką powagą. Jego wypowiedź, niejednokrotnie odnosiła się do przykładów groźnych chorób, dotkliwych urazów, chronicznego bólu, ludzkich dramatów, cierpienia ponad siły… Kiedy skończył, zwyczajowo był czas na pytania. Ich charakter też nie trywializował tematu. Dlatego zabrakło mi odwagi, by zadać pytanie, które jawiło się banalnym: A co z katarem i swędzeniem?

Uogólniając zaś: co z lekkimi dolegliwościami? Katar nie boli, ale jest dokuczliwy. Swędzenie to też nie ból, a jednakowoż bywa uciążliwe. Podobnie chrypka, mrowienie, czkawka, dzwonienie w uszach… W jaki obszar doznań wpisują się tego typu dolegliwości? Zważywszy, że przykrość kończy się wraz ustaniem dolegliwości. Czy skoro pogarszają nasze samopoczucie, to automatycznie zaliczają się do sfery cierpienia? Czy jednak przez to, iż są związane z fizycznymi doznaniami ciała, bardziej pasują do podzbioru bólu? I tak jak on, stanowią co najwyżej jedną z wielu możliwych przyczyn cierpienia?

Wspomniany filozof raczej mi na to nie odpowie. To może ktoś inny?

Kłaniam, Martinus.

Apel o demitologizację codzienności

Świat jest, jaki jest. Nic odkrywczego, prawda? To czemu się tego nie trzymać? A jednak człowiek ma skłonność do przypisywania zwykłym rzeczom dodatkowego znaczenia, doszukiwania się w nich większej głębi niż rzeczywista. Lubimy odkryć w otaczającym nas świecie lub w nas samych coś tajemnego, metafizycznego, pozazmysłowego – coś, co pojmujemy intuicyjnie, ale nie potrafimy zwerbalizować. Wtedy nierzadko z pomocą przychodzi język poezji. Filozofowie także ulegają pokusie poetyzowania. Często bowiem trafna metafora lub zgrabna paralela lepiej coś wyjaśnia, niżeli obszerne logiczne wywody.

I gdyby na tym się kończyło, to bym ochoczo temu przyklasnął. Zdarza się jednak, że niektóre opisywane przez nich wydarzenia ulegają dziwnej mitologizacji. Jakby miało miejsce coś, w czym maczali palce bogowie. Albo coś, co mogło się zdarzyć wyłącznie za sprawą uruchomienia uśpionych wewnętrznych mocy, potęgi ducha. Podam przykład, który pchnął mnie do napisania tego tekstu. Pewien filozof, a przy tym zapalony sportowiec, opowiadał, jak szedł rozegrać mecz. Po raz kolejny miał się zmierzyć z przeciwnikiem, który już kilka razy z rzędu spuszczał mu łomot. Tym razem jednak powiedział sobie, że nie będzie walczył o zwycięstwo, że to będzie ot taki tylko mecz, dla treningu, dla przyjemności… I co? I ograł rywala do zera.

Zasugerował przy okazji, że zmiana nastawienia, odpuszczenie sobie – pozwala się rozluźnić, człowiek daje się ponieść, nie skupia się na celu w postaci wygranej, lecz czerpie radość z samej gry, pozwala by jego umiejętności same zadziałały, same się wykazały, jakby poza jego wolą. Jednym słowem: flow. Od razu zaznaczę, że nie neguję wpływu wewnętrznego nastawienia na skuteczność działań. Psychologia udowodniła taką zależność. Czy jednak nie próbujemy czasem nadać naszym dokonaniom głębszego wymiaru, niż w istocie posiadają? Czytaj dalej

Dlaczego filozof skazuje się na samotność?

Byłem świadkiem dyskusji, jaka się wywiązała między filozofami; tematem był „Spór o fundamenty moralności”. Jeden z prelegentów zaprezentował punkt widzenia pewnego psychologa, starającego się ukazać podwaliny moralności w oparciu o szereg badań, doświadczeń i eksperymentów psychologicznych, ale też, jak mi się zdało, sięgając po obserwacje procesów socjologicznych, a nawet socjotechnicznych. Drugi z mówców starał się nie opuszczać obszaru swej profesji i krążył wokół pojęć dobra i zła, rozpatrując je w ujęciu możliwie najbardziej filozoficznym.

Jakkolwiek nie doszło do rozstrzygającej konkluzji i fundamenty moralności będą musiały poczekać na przebadanie, to całe spotkanie zamknęła dość intrygująca wypowiedź obecnej przy tym pani filozof. Upraszczając, rzecz sprowadzała do tego, że ujęcie psychologiczne jest ułomne, gdyż psychologia wraz ze swymi empirycznymi badaniami porusza się po niższym poziomie. Zaś zagadnienie moralności wymaga wzniesienia się, by móc spojrzeć na problem z wysoka, ogarniając go szerzej. Filozofka przyrównała to metaforycznie do rozpoznawania topografii okolicy, po której się ktoś porusza. Nie da się w pełni ogarnąć rzeźby terenu z jego poziomu, natomiast jest to możliwe, gdy się wejdzie na wzgórze, podniesie na wyższy poziom. Zasugerowała jednocześnie, że do takiego wzniesienia się jest zdolny właśnie filozof… i tylko filozof. Jeśli ją dobrze zrozumiałem, to chciała przekonać zgromadzonych, iż podwaliny moralności może badać tylko filozoficzny, metafizycznie nastawiony umysł, bo moralność leży jakby w innym obszarze, do którego nie dosięgną laboratoryjne narzędzia naukowców.

Byłem tym zaskoczony, a gdybym posiadał dyplom psychologii, to pewnie bym się oburzył. Jeśli w porównaniu z filozofem psycholog jest zbyt blisko ziemi, to pewnie teolog jest już zbyt odległy. Trudno mi orzec, bo i teologiem nie jestem. W moim odczuciu, wspomniana dyskutantka uznała, że to filozofowie mają monopol na zajmowanie się pewnymi kwestiami. Czyżby zatem filozofia odmawiała innym prawa do równoczesnego badania tych spraw, bądź deprecjonowała wyniki takich badań? Czytaj dalej

1 12 13