Archiwa tagu: Heraklit

Po co nam koszmary

Po co człowiekowi koszmary? Człowiek źle reaguje na niewłaściwie przespaną noc. Złe sny zaburzają spokój, odbijają się na psychice, mają negatywny wpływ na funkcjonowanie organizmu za dnia. Dlaczego więc mózg generuje straszne obrazy, skoro w ten sposób szkodzi swemu właścicielowi, a w sumie i samemu sobie?

| Goya. Gdy rozum śpi budzą się demony.

Kto sypia regularnie, ten codziennie umiera. Skąd ta konstatacja? Stare przysłowie Pigmejów mówi: Spać czy umrzeć – to jedno i to samo. A jednak, mimo, że ludzie boją się śmierci, to zasypiania już nie tak bardzo. No, są sytuacje wyjątkowe, kiedy podejrzewają, iż podczas snu, gdy są bezbronni, spotka ich coś złego – ze strony pozostawionej poza świadomością rzeczywistości, bądź… w samym śnie, mrocznym, koszmarnym, gęstym, obezwładniającym. Wszak: Człowiek śpiący to człowiek zniewolony – co zauważył Dannie Abse. Nie mamy władzy nad sobą we śnie, ani wpływu na wydarzenia, które śnimy; zostajemy uwikłani w przeżywaną historię, skazani na bezwolny udział w sennych fantazjach. I trudno wyjaśnić, kto pisze ich scenariusz.

A propos scenariuszy, zwłaszcza dramatycznych; pod koniec pierwszego aktu Hamlet przymusza Marcellusa i Horacego do przysięgi. Mają zachować w tajemnicy, że nocą ukazywała im się zjawa zmarłego króla. Do przysięgi nawołuje ich również sam duch głosem spod ziemi. Horacy stwierdza, iż to są rzeczy niepojęte. Shakespeare zaś młodemu Hamletowi wkłada w usta słowa, które (w nieznacznie zmienionym brzmieniu) trafiły do powszechnego obiegu i co rusz pojawiają się w roli komentarza do czyjegoś zadziwienia:

Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie,
Niż się ich śniło waszym filozofom.

Jak widzimy, orzekł, jakoby filozofowie nie tylko w obszarze świadomych dociekań, ale nawet w onirycznej sferze nie byli zdolni ogarnąć wszystkiego, co ludzi otacza. Jednakowoż, mimo przytyku do myślicieli, w gruncie rzeczy ich komplementował. Uznał za ostatnią instancję, na którą można jeszcze liczyć w rozstrzygnięciu trudnych zagadnień. I najwidoczniej zakładał, że treść ich marzeń sennych jest bogatsza, niż przeciętnego śpiocha. A jeśli filozofy nawet we śnie czemuś nie podołają, to już nikt nie da rady. Swoją drogą ciekawe, o czym śnili niegdysiejsi a o czym śnią obecni filozofowie. Czy mają zarozumiałe koszmary np. o podawanej im cykucie? Czytaj dalej

Coffeelosophy XXIV, czyli prawo do nieprawomyślności

Najbliższy poniedziałek, jako że pierwszy w miesiącu, będzie okazją do spotkania w formule filozoficznej kawiarenki. Szczegóły poniżej. A co będzie tematem dysputy? Poniekąd prawo i nieprawomyślność. Ponieważ termin „nieprawomyślność” obejmuje szeroki zakres znaczeń, od razu napomknę, iż w tytule chodziło mi o myślenie i postawę niezgodne z obowiązującym prawem. Przyznaję, porywam się z motyką na Słońce, ba! ledwie z małą i złamaną motyczką, gdyż nie mam wykształcenia prawniczego. A to byłoby pomocne w formułowaniu wywodu. Tym chętniej dowiem się od kogoś biegłego w tej materii, jak to właściwie jest…

Przyjęło się, iż przekraczając granicę jakiegoś kraju, zgadzamy się respektować panujące w nim prawo, jakie by nie było. W zasadzie automatycznie mu podlegamy. Jeśli jest to na przykład państwo totalitarne, albo rządzone przez despotę, to mimo powszechnej dezaprobaty (w tym opinii międzynarodowej) i tak musimy przestrzegać tego reżimowego, czy niesprawiedliwego prawa. Jeżeli nie chcemy tego robić, to w zasadzie mamy trzy wyjścia: albo tam nie jechać i uniknąć owego przymusu, albo jechać, złe prawo złamać i ponieść przewidzianą tamtym prawem karę, albo znaleźć skuteczny sposób, by to prawo zmienić. Pierwsze rozwiązanie nas nie interesuje, bo rozważamy problem szanowania złego prawa. Drugie rozwiązanie jest o tyle ciekawe, że za cenę np. własnej wolności, zwrócimy uwagę świata na niesprawiedliwość tego prawa i być może przyczynimy się do zrobienia kroku w kierunku trzeciego rozwiązania, czyli reformy prawa. Najczęściej jednak znajdujemy się w sytuacji, gdy jadąc do takiego kraju, kornie podporządkowujemy się jego złym prawom. No niby chluby to nam raczej nie przynosi, ale co można zrobić; jesteśmy zwykle bezsilni. Czytaj dalej

Rubikon czterdziestaka, albo pokrętna pochwała Ojczyzny

Dla Zdzicha, Heńka i innych bezimiennych ofiar własnych domów.

W okolicach czterdziestaka każdy facet chce wrócić do domu. Miało być fajniej, wygodniej — miało być bardziej. A jest słabo: ciało odmawia posłuszeństwa, wady charakteru nie zanikają, ale wręcz przeciwnie, stają się coraz bardziej widoczne. Żona ciśnie, dziecko ciśnie, robota ciśnie, bank ciśnie. A miało być tak fajnie… No i co teraz? Przez zaciśnięte z przyzwyczajenia zęby dobywa się z głębi nieświadomości pisk: “Chcę do mamy…” Nie chodzi o matkę konkretną. Raczej symbol, albo raczej wyobrażenie ciepła, bezpieczeństwa, spokoju.

https://cdn-images-1.medium.com/max/1000/1*SkQZxK7VW5hmuNGe4hSMlg.png  W ramionach ojczyzny 

No i zaczynają się mnożyć błędy życiowe. Jedni szukają młodszej kobity po to, żeby móc odbyć idiotyczny powrót do przeszłości, kiedy to wszyscy byliśmy piękni i młodzi. Inni wracają w rodzinne strony tylko po to, żeby doświadczyć na własnej skórze tego, że racje miał stary Heraklit, kiedy mówił nie można wejść dwukrotnie do tej samej rzeki. To już nie ta rzeka, nie ta dolina, nie ten las, nie ci ludzie, nie to miejsce.

https://cdn-images-1.medium.com/max/600/1*PR1NWg7IOtfM7p2Ex2wC4w.pngJeszcze inni zaczynają się kręcić wokół budowy albo zakupu własnego domu. Nie po to, żeby mieć dom, bo po co komu stacjonarna niszczarka do pieniędzy, ale po to, żeby zrealizować archetyp, wypowiedzieć symbol/zaklęcie. Dom mężczyzny w okolicach czterdziestki to symbol tego, co minęło i nie powróci, to próba przerzucenia kładki ponad przepaścią czasu. Wielu przypłaca tę próbę utratą zdrowia, albo i życia, bo jak wiadomo od wieków: “Dom do dachu, mąż do piachu”.

18-nastka sprzed 22 lat 

Ale po co to wszystko? Ano jest powód, dla którego ta żałosna próba odszukania straconego czasu stwarza pozory sensowności. Otóż nas czterdziestolatków łączy z tamtym brzegiem coś więcej niż tylko wspomnienia. Na tamtym brzegu wszystko było pierwsze i, jako takie właśnie, niepowtarzalne. Pierwszy pocałunek z języczkiem, pierwszy papieros, pierwsza muzyka, pierwsze przyjaźnie. PIERWSZE I OSTATNIE przyjaźnie, bo nie zawiera się już żadnych przyjaźni po dwudziestym roku życia i nawet jeżeli przyjaciół z tamtego brzegu brak, to nie sposób ich w żaden sposób zastąpić. Nie dlatego, żeby byli oni tymi “wspaniałymi ludźmi” o których śpiewał Riedel (ci, o których śpiewał byli przecież grupą, być może przesympatycznych, ale jednak narkomanów), ale dlatego, że łączy nas z nimi kotwica pierwszego razu. Z nimi z nimi po raz pierwszy oglądaliśmy światło ostrego słońca i syciliśmy się życiem.

Nawet stary cynik Lukian w okolicach czterdziestki wrócił do rodzinnej Syrii i napisał zupełnie anty-cyniczną Pochwałę miasta ojczystego. I nie ma w niej nawet najmniejszych śladów ironii, którą ten prototyp wszystkich neurotyków dodawał nawet codziennego “Dzień dobry”. Sami się przekonajcie: Czytaj dalej

Coffeelosophy XV – czyli dobrodziejstwa wojny

Uwaga, pogadalnicy!

W pierwszy poniedziałek maja nie było spotkania. Aby jednak nie przepadło nam spotkanie w formule filozoficznej kawiarenki, to odbędzie się ono wyjątkowo w drugi poniedziałek miesiąca, czyli 8 maja.

Bitwa pod Solferino

Pod tą datą obchodzona jest rocznica zakończenia II wojny światowej jak też Światowy Dzień Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. Jest to także dzień urodzin Henryka Dunanta – szwajcarskiego filantropa, finansisty i pacyfisty. Czemu o nim wspominam? Pod koniec czerwca 1859 roku, pod Solferino doszło do wielkiej bitwy między armią cesarstwa Austrii a połączonymi siłami armii włoskiej i francuskiej. Po całodziennej walce, na skrwawionym pobojowisku zostało niemal 30 000 ofiar, w tym ponad 20 000 rannych. Widok cierpiących, często dogorywających żołnierzy, pozostawionych praktycznie bez opieki, tak wstrząsnął Dunantem, że w humanitarnym odruchu postanowił im pomóc. Zwoławszy okoliczną ludność, zorganizował transport i opiekę, a po powrocie do Genewy opisał te przeżycia w książce. Zaproponował utworzenie dodatkowej służby medycznej do pomocy rannym oraz powołanie narodowych stowarzyszeń z wolontariuszami, którzy na polu walki posiadaliby status neutralności, wraz z rannymi. Tak powstał Międzynarodowy Komitet Pomocy Rannym, przekształcony w 1863 r. w Czerwony Krzyż (od symbolu, będącego odwrotnością szwajcarskiej flagi).

W dzisiejszym statucie znajdujemy m.in. taki zapis: posłannictwem jest zapobieganie ludzkim cierpieniom i łagodzenie ich wszędzie, gdzie one występują, ochrona życia i zdrowia oraz działanie na rzecz poszanowania istoty ludzkiej, zwłaszcza w czasie konfliktu zbrojnego i w innych sytuacjach zagrożenia, praca na rzecz zapobiegania chorobom oraz podnoszenia zdrowotności i opieki społecznej, popieranie dobrowolnego niesienia pomocy oraz stałej gotowości członków Ruchu do niesienia pomocy, jak również powszechnego poczucia solidarności z tymi, którzy potrzebują pomocy i ochrony ze strony Ruchu.

Zaryzykuję tezę, iż okrucieństwa i całe zło dotyczące wojen, przyczyniły się do powstania czegoś dobrego, służącego także w czasie pokoju. Z pewnością znajdziemy wokół siebie więcej przykładów na to, jak odpowiedzią na zło stało się coś dobrego. Czyżby znajdowało w tym potwierdzenie stare porzekadło: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A skoro temat wojny tak się nam narzucił, to nie unikajmy go.

Wojna najczęściej przynosi korzyści – na ogół zwycięzcy. Lecz nie tylko. Nie raz spotykałem się ze stwierdzeniem, że wojny napędzały postęp, zwłaszcza technologiczny. Również w naszych czasach wiele nowinek, pierwotnie zapewniających przewagę na polu walki i zarezerwowanych dla armii, upowszechnia się i staje pożytkiem cywilów. Tak było np. z żywnością w konserwach, słodkim batonikiem wysokoenergetycznym, podpaskami higienicznymi, okularami przeciwsłonecznymi, zamkiem błyskawicznym, krótkofalówką, Internetem, GPS, fotografią cyfrową, dronami, taśmą samoprzylepną, klejem Kropelką (cyjanoakryl), woreczkami foliowymi, duraluminium, powłoką teflonową,  a przypadkiem też z kuchenką mikrofalową. Nie chodzi więc już tylko o łupy wojenne, nowe terytoria, więcej poddanych, status mocarstwa. Wojna to także rozwój niektórych gałęzi przemysłu, nauki, medycyny, transportu – rozwój być może mniej zaawansowany w czasie pokoju. Może należałoby powtórzyć za Heraklitem: Wojna jest ojcem wszystkich rzeczy.

Paradoksalnie nierzadko wojny, podobnie jak epidemie, bywały wybawieniem z problemu przeludnienia. Rozrost miast nie nadążał za przyrostem naturalnym. Na wsiach coraz trudniej było dzielić poletka na licznych spadkobierców. Powiększało się grono ludzi bez pracy, co rodziło występki. A gdy wojna lub choroba zdziesiątkowały społeczeństwo, wracała równowaga. Dodajmy coś jeszcze; wojna oraz poczucie zagrożenia uwalnia, wydobywa i często uwypukla nie tylko mroczne, występne i podłe cechy, lecz także te szlachetne, bohaterskie, patriotyczne – których ktoś mógł sobie nawet nie uświadamiać. Wojna konsoliduje społeczeństwo, wzmacnia poczucie solidarności, jednoczy wokół idei, albo przeciw wrogowi. To nie wszystko. Wojna rozbudza wyobraźnię twórców, staje się tematem wielkich dzieł malarstwa, rzeźbiarstwa, literatury, muzyki, filmu. Jasne, że moglibyśmy się doskonale obejść bez tych wytworów, za którymi stoją tragiczne losy milionów ludzi. I najchętniej żylibyśmy w świecie, który nie daje asumptów do takiej twórczości. Jednak konflikt jest wpisany w życie naszej planety, zatem jeśli z jego powodu mogą powstać rzeczy dobre lub piękne, to zawsze jakaś pociecha.

Właśnie; konflikt wpisany w naturę. Prawo silniejszego do władania terytorium, przewodzenia stadem, pierwszeństwa w ucztowaniu, rozsiewania genów itp. Wszystko, co żyje rywalizuje o przestrzeń i pokarm z innymi formami życia, często ich kosztem, ba! nawet kosztem ich istnienia. Ktoś powiedział, że wojna jest koniecznością biologiczną. Jedna z teorii socjologicznych, dotycząca konfliktów społecznych, bez osłonek mówi, iż tzw. ład społeczny jest chwiejną równowagą, a na dłuższą metę, to utopia. W społeczeństwie bowiem dominują sprzeczności i ścieranie się rozbieżnych interesów poszczególnych grup i jednostek. I stwierdza to z taką oczywistością, jakby konflikty i antagonizmy były naturalną własnością ludzi. W takim razie, jeśli skazani jesteśmy na konflikty, w tym zbrojne, to powinniśmy nauczyć się, jak wyciągać z nich ewentualne korzyści. Pytanie tylko: jakie? Od tysiącleci obserwujemy konflikty w otaczającej nas przyrodzie i nie dziwimy się temu. A z drugiej strony, sami będąc częścią tej przyrody, bywamy zaskoczeni, że stać nas nawet na większe bestialstwo. Mamy też o wiele szerszy wachlarz powodów, motywacji i argumentów by wszcząć konflikt, czy to na polu polityki, czy na ubitym polu, wszak Wojna jest tylko kontynuacją polityki innymi środkami – jak powiedział Carl von Clausewitz.

A co z małymi wojnami, takimi bez oręża, bitewnego zgiełku i przelewu krwi? Psychologia, zajmując się zagadnieniem konfliktów, analizuje przyczyny, scenariusze przebiegu, mówi o skutkach. Ponoć o charakterze konfliktu decyduje siła więzi społecznych. W grupach o silnych więziach wewnętrznych, negatywne emocje członków uznaje się za zagrożenie dla tych więzi i tłumi, przez co – gdy już dojdzie do konfliktu, przebiega on z niezwykłą gwałtownością, mogącą zniszczyć samą grupę. Z kolei w grupach o luźniejszych więziach konflikty pojawiają się dość często i pozwalają na rozładowanie wszystkich napięć na bieżąco. Taki skutek wydaje się korzystnym. Dzięki temu zamiast wyładowania nawarstwionych emocji, pozostaje przestrzeń by zająć się przyczynami konfliktów, podyskutować, poszukać rozwiązań. Wniosek na marginesie: lepiej żyć w grupie o luźnych relacjach, w której dochodzi do drobnych konfliktów.

Pozytywka kadrZapraszamy zatem 8 maja o godzinie 18:00 do kawiarni Pozytywka, przy ul. Czaplaka 2. Tematem będą: dobrodziejstwa wojny.

Przyjdź porozmawiać, posłuchać, pomyśleć i być może zająć stanowisko, jakie prezentował myśliciel i moralista Andrzej Frycz Modrzewski, głosząc: Żadne korzyści z wojny nie są tak wielkie, aby mogły jej szkodom dorównać (…). A w pozostałe poniedziałki zapraszamy na spotkania w murach uniwersyteckich.

Wczoraj gadaliśmy o Parmenidesie!

Wczoraj w Pogadalni Janusz rozpoczął od wspomnień o szalonym koledze. Zauważył że, pamiętamy najlepiej właśnie tych gwałtowników, nie miłych i spokojnych, co to gałązki nie złamią nadłamanej…

Ja na to, że pamiętamy te chwile, w których nasza świadomość nie była uśpiona, w których albo coś w naszym wnętrzu albo coś poza nami rozbudziło nas, wybiło z monotonii i ożywiło naszą percepcję. Martinus podał przykład osób z „fotograficzną” pamięcią. Zauważył, że w starożytności odtwarzanie słowo w słowo zapamiętanej przemowy było czymś naturalnym. Zauważyliśmy, że człowiek współczesny posiada tyle pomocników pamięci i takie małe zainteresowanie napływającymi do niego informacjami, że w zasadzie coraz słabiej zapamiętuje. I tu zaproponowałem przyjrzenie się Parmenidesowi, a w szczególności jego słynnej frazie:

„tym samym jest myśleć i być” (to gar auto noein estin, te kai einai).

Myślimy często, że postęp w filozofii jest podobny do postępu w nauce. Kolejne teorie coraz doskonalej opisują rzeczywistość. Heraklit i Parmenides to wedle tego sposobu myślenia tacy zwolennicy teorii flogistonu, a Kartezjusz i Kant, nie mówiąc o Wittgensteinie, już wiedzą, że spalanie to żadna tam ucieczka flogistonu, lecz gwałtowny proces utleniania i na tej bazie budują swe nowoczesne teorie. Nie do końca. Postęp w filozofii dotyczy być może sposobów wyrazu, form argumentacji ale to, co filozofię odróżnia od nauki i wg mnie stanowi jej istotę tj. osobiste rozumienie świata, związek tego co mówi z życiem samego filozofa jest u starożytnych na takim poziomie, że możemy śmiało mówić o degeneracji filozofii w dziejach, a nie jej postępie.

Czytaj dalej