Archiwum kategorii: Wpisy załogi

Apostrofa do Erosa

Urodziny Wielkiego Pogadalnika były okazją do spotkania, które na jego wniosek przybrało charakter platońskiej uczty i krążyło wokół tematu Erosa. Każdy wygłaszał pochwałę boga miłości, a jeden z biesiadników spontanicznie napisał nawet wiersz ku jego czci. Uznałem to za świetny pomysł, sam nawet poczułem inspirację, ale że pióro mam powolne, nie podjąłem się tego na miejscu. Jednak po paru dniach stwierdziłem, że szkoda by tamto natchnienie wygasło i pokusiłem się o napisanie małego co nieco. Taki temat, o antycznej proweniencji, wymagał by spróbować przynajmniej polskiego heksametru i wpleść kilka mitologicznych postaci z greckiego panteonu, aby nasz Eros poczuł się, jak w rodzinnej Helladzie. Ocenę efektów pozostawiam czytającym.

Apostrofa do Erosa

Erosie starożytny, skrzydlaty łuczniku,
ty wespół z Afrodytą, wiesz jak serca drgnienia,
zmienić w łomot szaleńczy, w huk gromów bez liku,
dla samego Zeusa do pozazdroszczenia.

Na ucztach filozofów zasiadasz z ochotą;
współodczuwasz dobra i piękna łaknienie.
Choć nie filozofujesz, mądrość twoją cnotą,
Miłowanie Mądrości zaś drugim imieniem.

Kiedy Muzy natchnieniem napełniają czarę,
chcąc uraczyć nim sługę jednej z sztuk dziewięciu,
nieraz dopełniasz puchar miłości nektarem,
by człek nie mógł odpocząć w Hypnosa objęciu.

Oręż twój sam Hefajstos podjął się sporządzić,
jednak w błędzie, kto sądzi, że łuku cięciwa,
by z grotu srebrzystego słodki jad uwolnić,
posyła strzały śmigłe i serce przeszywa…

Kogo ugodzisz strzałą, prawom nie podlega,
z ukochaną osobą wzlata w nieboskłony,
świata prócz niej nie widzi, wad jej nie dostrzega…
ponad wszelką wątpliwość był w oczy trafiony.

Komu „grochem o ścianę” rady towarzyszy,
komu „jak makiem zasiał” wszelkie napomnienia,
kto, poza głosem serca, niczego nie słyszy,
tego strzałą raziłeś w uszy – bez wątpienia.

Jeśli ktoś nie potrafi miłości wyrazić,
wyrzec jak czarujące spętały go więzy,
ani tego, co w duchu przeżywa wysłowić,
temu z całą pewnością przestrzeliłeś język.

Ni mędrzec nie wyczyta z ksiąg opasłych wielu,
ni filozof brodaty, ni Sfinks nie odgadnie,
czy celujesz z namysłem, ale chybiasz celu,
czy też wzrok odwróciwszy, szyjesz gdzie popadnie.

PS
Do prezentów, przy których wespół ucztowałeś, racz przyjąć jubilacie, ten dodatek skromny
i ostrza mej krytyki, którą usłyszałeś pod adresem poezji, nie bądź długo pomny.

Kłaniam, Martinus

Dobrowolne ubezwłasnowolnienie

Czym jest oddanie się? Z grubsza rzecz biorąc, to dobrowolne zrzeczenie się całości lub części swej wolności. Oddanie się we władanie komuś lub… czemuś. Wszak można się oddać jakiejś pasji, rozrywce, nałogowi, lub idei. Można je też rozpatrywać z punktu widzenia fizycznego aktu. Gdy jedna osoba oddaje się innej, przyzwala tym samym na dotyk, pieszczoty, obcowanie cielesne. Chciałbym jednak skupić się na oddaniu w wymiarze duchowym.

Dziwne, ale choć nie jestem przesadnie religijny, to główne skojarzenia mam właśnie z duchowością sakralną. Na przykład oddanie się Bogu, bo o tym pomyślałem, to powierzenie mu siebie, to deklaracja podległości: rezygnuję z wolności, niech wszystko się dzieje zgodnie z Twoją wolą. I w takim sensie postrzegam też oddanie się drugiemu człowiekowi. Podarowanie siebie: całego, albo jakiejś istotnej części mego „ja”. Oddanie władzy nad sobą, to również okazanie głębokiego zaufania, często w poczuciu bezpieczeństwa, jakby błogostanu… może nawet szczęśliwości i uniesienia.

Trudno się pozbyć wrażenia, iż jest w tym jakieś sacrum. Nawet terminologia budzi takie skojarzenia: zawierzenie komuś, powierzenie siebie, poświęcenie się komuś, ofiarowanie siebie. Czyli zwroty związane z wiarą, świętością, ofiarą. Jeśli oddanie się ma ten głębszy, nie cielesny wymiar, to posiada w sobie coś mistycznego, lub jak kto woli metafizycznego. Mimo, że oznacza uległość wobec czyjejś woli i utratę jakiejś części wolności; takie dobrowolne ubezwłasnowolnienie. Swoją drogą – czy oddanie się z własnej woli w niewolę nie zakrawa na paradoks?

Kłaniam, Matinus

Absolut niewolny, czy absolutnie wolny?

Żeby zastanawiać się nad wolnością Absolutu, trzeba w ogóle założyć, że on istnieje. Dla uproszczenia procedury, tak właśnie załóżmy. Ci, którzy przyjmują jego istnienie, generalnie są zgodni co do jego cech; Absolut jest zatem jedynym bytem doskonałym, nie mającym równego sobie, samoistnym duchem poza czasem, nieograniczonym, bez początku i końca, niezależnym od czegokolwiek, wszechobecnym, wszechmocnym, wszechwiedzącym… A mi przyszło do głowy, że jednocześnie jest pozbawionym wolności. Jak to możliwe, by stwórca świata, który obdarzył wolną wolą anioły i ludzi, sam nie miał wolności wyboru? Ktoś mógłby nawet w związku z powyższym zapytać: jak mógłby innym dać coś, czego sam nie posiada? Jednakże, to nie jest tak, iż nie posiada, ale że nie może z tego skorzystać. Czytaj dalej

Filozoficzna teoria względności

Po niedawnym podwójnym wykładzie o względności w fizyce i filozofii czułem pewien niedosyt. Dwóch prelegentów odnosiło się do pojęcia względności z punktu widzenia własnej profesji. Ogólna i szczególna teoria względności Einsteina zdominowała spotkanie, przykuwając uwagę słuchaczy, a tymczasem w filozofii jakby nic się nie działo – podczas gdy mi jawi się ona tak bogatą w różnorakie podejścia do tych samych zagadnień, a nawet do zagadnienia samego relatywizmu.

Filozofia nie lubi generalizacji. Zatem funkcjonujące w potocznym języku stwierdzenie, że wszystko jest względne, pewnie razi poważnych filozofów. Ja mam ten przywilej, że nie jestem zawodowym filozofem i niektóre reguły mnie nie obligują. Mimo to przyznaję, drażni mnie gdy słyszę: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. To tak, jakby istnienie relatywizmu miało tłumaczyć a nawet legitymizować wszelką różnorodność, w tym poglądów i osądów. Muszę jednak wyjawić, iż drzemie we mnie pewien dysonans. Z jednej bowiem strony odpowiada mi myśl, że gdy coś jest prawdziwe, to jest takie zawsze. Prawda pozostaje nią bez względu na czas, miejsce, okoliczności, obserwatora, kontekst etc. A jeśli okazuje się inaczej, to oznacza, że nie mam do czynienia z prawdą, lecz z jej pozorem. Z drugiej strony, mój rozum potrafi pogodzić się z istnieniem różnych punktów widzenia na tą samą rzecz. Aczkolwiek częstokroć nie potrafi zaakceptować tego, jak przekłada się to na rzeczywistość (o czym wspomnę na końcu). Czy takie rozdarcie to niekonsekwencja, czy coś dopuszczalnego?

Nie przekonuje mnie przykładowo Protagoras, i to, że człowiek jest miarą wszystkiego. Że prawdziwe jest to, czego dana osoba faktycznie doświadcza, podobnie jak i to, czego doświadcza jej towarzysz, choć tą samą sytuację postrzega inaczej. Dla mnie to nie relatywizm, a subiektywizm. Bo prawda o rzeczywistości jest jedna, a tylko odbiór różny, zależnie od indywidualnych cech percepcji. Kiedy dwie osoby wejdą do jeziora, jedna może powiedzieć, że woda jest ciepła, druga, że jest chłodna i – co ważne – żadna z nich nie skłamie. A przecież prawda o wodzie jest tylko jedna – np. że ma 20 stopni Celsjusza. Reszta jest prawdą o poszczególnych odczuciach tych osób. Czyż nie byłoby lepiej, gdyby jedna z osób powiedziała, że w tej wodzie jest jej w miarę ciepło, a druga, że trochę zimno? Czytaj dalej

Na święta – trochę refleksyjnie

Fajnie czasem pogdybać. Snuć historię alternatywną. Wyobrazić sobie, jak mogłaby wyglądać rzeczywistość, gdyby jakiś fakt nie zaistniał lub zdarzył się w innym czasie, bądź miejscu. Co by było, gdyby dwa tysiąclecia temu Chrystus nie przyszedł na świat, nie nauczał, nie został ukrzyżowany i (co dla wielu najważniejsze) nie zmartwychwstał? A do tego, co gdyby urodził się w naszych czasach…

Najważniejszym skutkiem pierwszej alternatywy byłoby to, że nie narodziłoby się chrześcijaństwo, a co za tym idzie, nie doszłoby do szeregu wydarzeń, za które ono (jako takie, a nie inne) odpowiada. Można przy okazji rozważyć, jaką religię byśmy wyznawali. Historia dowiodła, że konfrontacja politeizmu z monoteizmem zwykle wypada na korzyść tego drugiego. Monoteizm po prostu lepiej broni się logicznie. Jako że judaizm jest raczej hermetyczny i mało ekspansywny, to prawdopodobnie religią dominującą w Europie i dzisiejszym świecie Zachodu byłby islam. Owszem, nie pojawienie się chrześcijaństwa mogłoby wywołać taki bieg historii, że i islam by nie powstał, ale załóżmy, że mu się udało. Muzułmańskie byłyby więc także obie Ameryki, Afryka, spora część Azji, no i Australia. Aczkolwiek islam wyglądałby na pewno nieco inaczej. Czytaj dalej

Odpowiedni, odpowiadający, odpowiedzialny

Niedawno, na spotkaniu Pogadalni, już w pierwszych zdaniach Wielki Pogadalnik zdradził, że przyszedł z tematem, który dopiero co omawiał na zajęciach ze studentami. Było to tak, jakby ktoś przyszedł z biesiadowania przy ognisku i przyniósł na sobie znajome zapachy. Wywołał tym nie tylko przyjemne skojarzenia, ale równocześnie pobudził apetyt na pieczone kiełbaski oraz ziemniaki wyjmowane z popiołu i parzące palce podczas niecierpliwego obierania ze skórki. Zaś tym tłuszczykiem na brodzie i popiołem na palcach było zagadnienie odpowiedzialności. Konkretny wątek, który chciał kontynuować, to bycie odpowiedzialnym. Nie ukrywam, zaintrygowało mnie to, gdyż sądziłem, że rozmowa potoczy się w kierunku rozważań nad jednostką i jej poczuciem odpowiedzialności za siebie, względem siebie, przed samym sobą. A następnie jakie przynosi to następstwa wobec świata. Tymczasem dysputa potoczyła się w stronę odpowiedzialności, jaka zachodzi w relacjach z innymi ludźmi, odpowiedzialności za rodzinę, odpowiedzialnego traktowania obowiązków zawodowych, a nawet pra-odpowiedzialności Adama i Ewy i w tym kontekście zrzucania jej na kogoś… Szkoda. No, w każdym razie ja żałuję, że mój rozbudzony apetyt trafił na ziemniaka, który wytoczył się z popiołu i został surowy w środku.

Człowiek okazuje się odpowiedzialny, gdy odpowiadając za swoje czyny, nie wzbudzi wątpliwości, że zachował się odpowiednio. Odpowiedzialność to gotowość, ale i zdolność bycia odpowiednim i odpowiadającym. Odpowiadać innym z jednej strony przypomina to, jak komuś coś przypada do gustu; odpowiedzialność jest dobra, a ktoś dobry nam odpowiada, podoba się. Z drugiej strony to odpowiadanie na oczekiwania, potrzeby, wymogi. Niby wszystko to oczywiste, ale… Jak to jest z tą odpowiedzialnością? Czy aby stwierdzić, że zachowujemy się odpowiedzialnie, wystarczy nasze przekonanie o tym, nasze poczucie, iż jesteśmy odpowiedzialni? Wydaje się, że to za mało. Że musi to stwierdzić (potwierdzić) nasze otoczenie. Czyli to w oczach innych powinniśmy się jawić, jako odpowiedzialni. Tylko niby czemu czyjeś kryterium, czyjeś przekonanie ma być słuszniejsze od naszego? Czytaj dalej

Nowy adres

Witamy pod nowym adresem! Jeśli komuś udało się dotrzeć pomimo utrudnień (m. in. zerowej „googlowalności”) jest tym bardziej mile widziany. Na początek  cytat z Marka Aureliusza

We wszystkim postępuj jak uczeń Antonina. Zachowuj jego wytrwałość w pracy rozumnej, równowagę umysłu wszędzie, pobożność jego, wdzięk twarzy i łagodność, i obojętność dla marnej sławy, jego troskę o dobre zrozumienie spraw. Jak to on nic zupełnie mimo siebie nie puścił, nie obejrzawszy przedtem dobrze i rozsądnie nie rozeznawszy! A jak znosił on tych, którzy go niesłusznie ganili, nie odpłacając im równym! A jak nic za pośpiesznie nie działał! A jak nie słuchał oszczerstw! A jakim był dokładnym badaczem charakterów i działań! A jak nigdy nie łajał, niczego się nie bał, nie podejrzewał i nie mędrkował! A jak poprzestawał na małym, w mieszkaniu, spaniu, odzieży, pożywieniu, obsłudze! A jak umiłował trud i jak umysłem daleko sięgał! A jak potrafił przy skromnym trybie życia wytrzymać do wieczora na tym samym miejscu, nie czując potrzeby wypróżnienia poza zwykłą godziną!

Fenomenologia dolegliwości

Wysłuchałem wykładu, a właściwie odczytu, pewnego doświadczonego filozofa pt. „Fenomenologia bólu”. Słowo „doświadczonego” jest tu wielce na miejscu, gdyż osobiście wyznał, jak długo zmagał się z bólem i ile doświadczył cierpienia. Wiele zatem z jego wywodów, dotyczących różnic między bólem i cierpieniem, opierało się na autopsji, aczkolwiek nie wiele w tym było dla mnie odkrywczych spostrzeżeń. Podstawowym rozróżnieniem, którego implikacje przewijały się do końca wystąpienia, było przypisanie bólu do sfery fizycznej (soma), zaś cierpienia do duchowej (psyche). Poza tym zwrócono uwagę, iż ból, dotyczący ciała, jest odczuwany tylko wtedy, gdy działa wyzwalający go bodziec. Natomiast cierpienie, dotykające psychiki, trwa nawet na długo po ustaniu jego przyczyny.

Rozważania snuły się po obszarach historii, medycyny, religii, filozofii i psychologii. Profesor odnosił się do tych psychosomatycznych zagadnień z wielką powagą. Jego wypowiedź, niejednokrotnie odnosiła się do przykładów groźnych chorób, dotkliwych urazów, chronicznego bólu, ludzkich dramatów, cierpienia ponad siły… Kiedy skończył, zwyczajowo był czas na pytania. Ich charakter też nie trywializował tematu. Dlatego zabrakło mi odwagi, by zadać pytanie, które jawiło się banalnym: A co z katarem i swędzeniem?

Uogólniając zaś: co z lekkimi dolegliwościami? Katar nie boli, ale jest dokuczliwy. Swędzenie to też nie ból, a jednakowoż bywa uciążliwe. Podobnie chrypka, mrowienie, czkawka, dzwonienie w uszach… W jaki obszar doznań wpisują się tego typu dolegliwości? Zważywszy, że przykrość kończy się wraz ustaniem dolegliwości. Czy skoro pogarszają nasze samopoczucie, to automatycznie zaliczają się do sfery cierpienia? Czy jednak przez to, iż są związane z fizycznymi doznaniami ciała, bardziej pasują do podzbioru bólu? I tak jak on, stanowią co najwyżej jedną z wielu możliwych przyczyn cierpienia?

Wspomniany filozof raczej mi na to nie odpowie. To może ktoś inny?

Kłaniam, Martinus.

Odpowiedź na apel

Znów się wzruszyłem. Ach ten Martinus! Logiczna spójność, klarowność wywodu i sceptyczny dystans wobec pozornych oczywistości to tylko niektóre wśród rozbrajająch zalet wpisów Martinusa. A przecież on jako jedyny wśród redagujących stronę Pogadalni nie jest zawodowym filozofem! Z logicznego punktu widzenia redukcyjne wnioskowanie „filozofa, a przy tym zapalonego sportowca” o przyczynie na podstawie skutku jest prawie tak naiwne jak uczonego z głupiego dowcipu, który po wyrwaniu szóstej nogi pszczole stwierdza, że straciła słuch, bo nie reaguje na polecenia… Jednak będę bronił sportowca filozofa, bo chciał wypowiedzieć ważną myśl na temat ludzkiej natury.

    Spokój jaki daje odpowiednia motywacja w czasie gry nie jest oczywiście jedynym warunkiem wygrywania, jednak jest to ten właśnie składnik gry, który jak żaden inny, zasługuje na poetycki rozmach przy próbach jego opisu. Przyzwyczailiśmy się traktować sport jako dziedzinę sprawności fizycznej i zalety ciała rzucają nam się najbardziej w oczy, gdy oglądamy zmagania współczesnych gladiatorów. Jednak to siła mentalna decyduje o prawdziwym mistrzostwie. Ile to już razy obserwowaliśmy polskich piłkarzy sparaliżowanych wizją porażki ze słabszym przeciwnikiem, gdy poważne grona eksperckie zgodnie orzekły, że zwycięstwo jest ich „obowiązkiem”. Silne pragnienie zwycięstwa i „dawanie z siebie wszystkiego” nie są warunkami wystarczającymi dobrej gry. Wręcz przeciwnie, pełną koncentrację, wewnętrzny spokój i elastyczność niezbędne do wykorzystania pełni naszego twórczego potencjału uzyskujemy na ogół wtedy, gdy świetnie się bawimy, kiedy czujemy, że to, co robimy jest niezakłóconym, radosnym doświadczaniem chwili obecnej. O perfidnych sposobach na jakie nasze zawsze pragnące wygrywać ego przeszkadza nam osiągnąć ten stan (nie tylko w sporcie) warto napisać osobny tekst…

    Nie zgadzam się na demitologizowanie najważniejszej zasady mojej filozofii, jaką jest zachowanie zdrowego dystansu do siebie, do swoich rzekomych wielkich sukcesów i dramatycznych porażek. Potrzebny jest nam dobry mit, który pomoże nam pamiętać na co dzień, że wszystko co nam się przydarza przychodzi spoza nas, że zamiast zaspokajać ambicje zawsze pragnącego wygrywać ego warto zwyczajnie cieszyć się tym, co do nas przychodzi i być wdzięcznym! Stworzenie takiego mitu to zadanie godne miłujących mądrość!

Apel o demitologizację codzienności

Świat jest, jaki jest. Nic odkrywczego, prawda? To czemu się tego nie trzymać? A jednak człowiek ma skłonność do przypisywania zwykłym rzeczom dodatkowego znaczenia, doszukiwania się w nich większej głębi niż rzeczywista. Lubimy odkryć w otaczającym nas świecie lub w nas samych coś tajemnego, metafizycznego, pozazmysłowego – coś, co pojmujemy intuicyjnie, ale nie potrafimy zwerbalizować. Wtedy nierzadko z pomocą przychodzi język poezji. Filozofowie także ulegają pokusie poetyzowania. Często bowiem trafna metafora lub zgrabna paralela lepiej coś wyjaśnia, niżeli obszerne logiczne wywody.

I gdyby na tym się kończyło, to bym ochoczo temu przyklasnął. Zdarza się jednak, że niektóre opisywane przez nich wydarzenia ulegają dziwnej mitologizacji. Jakby miało miejsce coś, w czym maczali palce bogowie. Albo coś, co mogło się zdarzyć wyłącznie za sprawą uruchomienia uśpionych wewnętrznych mocy, potęgi ducha. Podam przykład, który pchnął mnie do napisania tego tekstu. Pewien filozof, a przy tym zapalony sportowiec, opowiadał, jak szedł rozegrać mecz. Po raz kolejny miał się zmierzyć z przeciwnikiem, który już kilka razy z rzędu spuszczał mu łomot. Tym razem jednak powiedział sobie, że nie będzie walczył o zwycięstwo, że to będzie ot taki tylko mecz, dla treningu, dla przyjemności… I co? I ograł rywala do zera.

Zasugerował przy okazji, że zmiana nastawienia, odpuszczenie sobie – pozwala się rozluźnić, człowiek daje się ponieść, nie skupia się na celu w postaci wygranej, lecz czerpie radość z samej gry, pozwala by jego umiejętności same zadziałały, same się wykazały, jakby poza jego wolą. Jednym słowem: flow. Od razu zaznaczę, że nie neguję wpływu wewnętrznego nastawienia na skuteczność działań. Psychologia udowodniła taką zależność. Czy jednak nie próbujemy czasem nadać naszym dokonaniom głębszego wymiaru, niż w istocie posiadają? Czytaj dalej

1 16 17 18 19