Archiwum kategorii: Wpisy załogi

Na święta: Dialog o boskiej zabawce z obiadem i kotami w tle

Dzieci uwielbiają zabawki. To pewnie pierwszy powód ich radości ze świąt, bo kojarzą im się z prezentami. Wszystko to truizmy, wiem. Ale dorośli też uwielbiają zabawki. I prezenty, jakie sobie robią, stanowią niejaką ich namiastkę. I nie muszą to być żadne urządzenia z AGD, elektroniczne gadżety, narzędzia, sprzęt sportowy czy inne przedmioty, które łatwo określić mianem zabawki. W szerszym, egzystencjalnym i metaforycznym sensie, nawet szalik, bilet do opery, książka, perfumy, lub słodycze są to jeno zabawki, jak wszystkie rzeczy, w które obrastamy. Nie bez powodu wśród synonimów zabawki znajdujemy takie określenia, jak: bagatela, błahostka, fraszka, bzdet, drobnostka, głupstwo, igraszka. Można by rzec: wszystko to marność i zabawka. Zdarza się też niestety, iż nie tylko chodzi o przedmioty, ale również inni ludzie są traktowani, jak zabawki. I tu, jeśli wolno, chciałbym wrócić pamięcią do pewnego słonecznego, bodaj wiosennego dnia.

To była sobota. Pora obiadu. Akurat zasiedliśmy z żoną do stołu. Kwaskowy aromat zupy ogórkowej pobudzał ślinianki. Obok nas kręciły się koty, jak zwykle licząc na jakiś smaczny kąsek, mimo że zapach nie zapowiadał niczego, za czym by przepadały. W radio skończyła się melodia, będąca ścieżką dźwiękową jakiegoś filmu. Spikerka opowiadała o czymś ciepłym głosem. W pewnym momencie wspomniała o Boskiej Florence, ilustrując swą wypowiedź jej niemiłosiernie fałszującym śpiewem. Spojrzeliśmy z żoną na siebie i uśmiechy wypłynęły na nasze twarze.
Oboje mieliśmy bowiem okazję obejrzeć niegdyś film dokumentalny o tej kobiecie, a jakiś czas potem również kinową historię ze świetną kreacją Meryl Streep oraz Hugh Grantem w roli jej męża. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię tylko, iż Florence Foster Jenkins była amerykańską śpiewaczką operową – a przynajmniej za taką się uważała. Prawda wyglądała jednak inaczej. Nie tylko słoń nadepnął jej na ucho, ale jeszcze słonica i małe słoniątko – z kolegami. Mimo to Boska Florence nie zrażała się słowami krytyki, uznając je za przejaw zawiści, a dzięki odziedziczonemu majątkowi realizowała swoje sceniczne marzenia, a nawet nagrywała płyty. Na jej występy przychodziły tłumy, lecz głównie dla rozrywki, by mieć ubaw z jej skowytów i rozbuchanych, czasem groteskowych strojów, które sama projektowała. Możliwe, iż jej bezkrytyczna wiara w talent miała jakiś związek z prawdziwym imieniem: Narcissa. Ja część winy jednakowoż przypisałbym jej mężowi, który udzielał jej heroicznego wsparcia, chroniąc przed prawdą i ludzkimi szyderstwami. Darzył ją niezwykłą miłością i albo też nie miał słuchu, albo współzawodniczył z Karlem Schneiderem o miano męczennika XX stulecia. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLV – czyli wątpliwy koniec zła

W komentarzu pod jednym z internetowych artykułów przeczytałem opinię, z której przebijała pocieszająca wiara w trwałość i tryumf dobra: Każde zło ma swój koniec, natomiast dobro – nie. Na pierwszy rzut oka pierwsza konstatacja nie budziła moich wątpliwości, za to druga nie całkiem trafiała mi do przekonania. Co do zła: można założyć, że wszystko, co ułomne i niedoskonałe, wszystko co przygodne, co pojawiło się w pewnym momencie, a wcześniej nie istniało – wszystko to kiedyś spotka koniec. Taka jest natura rzeczy. Jeśli czegoś nie było, to jest do pomyślenia sytuacja, gdy tego równie dobrze znów nie będzie. Ale czyż dobro nie zaistniało, podobnie, dopiero w pewnym momencie.

Istnieje opinia, że wszystko, co istnieje, każdy byt, jest mniej lub bardziej, ale jednak dobry. Już przez sam fakt, że jest – że stanowi coś pozytywnego wobec ewentualności niebytu. Nawet Pismo Święte mówi, że gdy Bóg stwarzał kolejne elementy świata, to patrzył na nie i widział, że są dobre. Problem w tym, że nie dla wszystkich Biblia stanowi autorytet. Niemniej z filozoficznego punktu widzenia, wszystkie byty są dobre, a różnią się jedynie stopniem owego dobra. Odwrotnie na to patrząc, mówi się, iż zło to brak dobra. Nie całkowity, bo całkowity brak dobra sprowadza byt do nieistnienia. Natomiast częściowe braki są właśnie przejawem zła. I dotyczy to jednako zła fizycznego oraz moralnego. Jak wiadomo otaczające nas byty fizyczne, czyli cała materia nieożywiona i ożywiona, pojawiły się w pewnym momencie dziejów i siłą rzeczy spotka je koniec. Zatem można stwierdzić, że dobro pojawiło się i kiedyś zniknie – wraz z nimi. Patrząc jednak z szerszej perspektywy, każdy byt fizyczny ma swe źródło w materii, która nie przestaje istnieć, a jedynie zmienia formę. W związku z tym jej właściwość, jaką jest dobro, będzie trwać, choćby w kosmicznym rozproszeniu. Przynajmniej aż do momentu, gdy Wszechświat skurczy się, zapadnie w sobie i przestanie istnieć, jak przed wielkim wybuchem. Pod warunkiem wszakże, iż taki los faktycznie go czeka. Czytaj dalej

Nawalony jak stodoła Sylen wyjawia Midasowi tajemnicę ludzkiego szczęścia

Czy trzeba dużo chlać, żeby zrozumieć starożytnych Greków? Po kolei.

Kiedy filolog/prawiczek Fryderyk Nietzsche pisał w 1872 roku swoje Narodziny tragedii niewielu zgodziłoby się z nim, że fundamentem, na którym spoczywa kultura starożytnej Grecji jest przekonanie, że lepiej jest nie żyć, niż żyć. Nietzsche powołuje się, bez podania źródła (już samo w sobie musiało doprowadzić do szewskiej pasji jego kolegów filologów — klęli zapewne po grecku skubańcy: “A niech to Zeus trzaśnie” albo “Do jasnej Hery”) na opowieść o Sylenie, którego na polowaniu spotkał król Midas, a który miał mu wyjawić tajemnicę największego daru, jaki bogowie mogą dać człowiekowi. Źródłem, z którego nasz wąsaty ubermąż korzystał, był z pewnością Plutarch, który w Pocieszeniu dla Appoloniosa przytacza fragment zaginionego dzieła Arystotelesa pt. Eudemos, w którym opiekun Aleksandra Wielkiego opisuje historię złapanego przez Midasa Sylena. Zanim jednak zrelacjonuję pogawędkę jaką sobie ucięły na kartach zaginionego dzieła Arystotelesa dwie postacie mityczne, trzeba fikcyjnych koleżków przedstawić.

Midas, wiadomo, król Frygi i znany tuman. Dzieje jego życia, to opowieść o głupku, który zalicza kolejne wpadki w obliczu majestatu różnych bogów. A to poprosi Dionizosa o to, żeby wszystko czego dotknie zamieniało się w złoto, co doprowadza go na skraj śmierci głodowej. A to startuje w niebiańskim Only the Music i w finale rozstrzyga na korzyść satyra Marsjasza pojedynek muzyczny, jaki ten ostatni toczył z Apollonem, za co ten ostatni ukarał go oślimi uszami, które nasz głupol musiał do końca życia ukrywać pod fryzurą. Zresztą i tak nie wyszedł na tym najgorzej, jeśli weźmiemy pod uwagę los samego Marsjasza, którego boski konkurent kazał obedrzeć ze skóry. Tak, życie Midasa to pasmo idiotycznych wpadek, których przyczyną było to, że Midas był ni mniej ni więcej tylko pijokiem. Źródła nie podają nam wprost tego faktu, ale zaszyfrowują go w szeregu aluzji. Dzieje jego życia wskazują mianowicie na to, że miał on wybitną słabość do stworów z orszaku Greckiego boga wina (i wódy) Dionizosa. Jednym z nich był wspomniany satyr Marsjasz, drugim Sylen, który wyjawił mu tajemnice ludzkiego (nie)szczęścia. Czytaj dalej

Pokój gościnny: Filozofia do bólu

Proponuję stworzenie przestrzeni do wypowiedzi refleksyjno-filozoficznej dla myślicieli (oraz myślicielek – a jakże!) spoza grona załogi naszej internetowej strony. Będzie to taki pokój gościnny, w którym znajdą miejsce pomyślenia warte (naszym subiektywnym zdaniem) ugoszczenia.
Tym razem zamieszczamy tekst poruszający znane zagadnienie i stanowiący zagajenie dyskusji. Najbliższy wtorek przyniesie odzew.

 
Chciałabym zaproponować na spotkanie pogadalni temat BÓLU rozumianego wielorako.
 
Co to jest ból? Słownik języka polskiego podpowiada, że to: nieprzyjemne wrażenie zmysłowe lub zmartwienie, smutek. Bardzo szeroka rozpiętość. 
Możemy rozczłonkować swe ciało i powiedzieć, że boli nas głowa, ręka czy kręgosłup. Możemy powiedzieć, że boli nas serce – i tu już pojawia się zagadka… co nas właściwie boli? Fizyczny organ czy zranione uczucia? Obznajomionym z literaturą romantyzmu nieobce jest takie pojęcie jak Weltschmerz (czyli w dosłownym tłumaczeniu ból świata). W jaki sposób świat może nas boleć? Okazuje się, że może, o czym świadczy młody Werter z utworu Johanna Wolfganga Goethego.
 

Usha Anandi

Jakiś czas temu wzięłam udział w internetowym spotkaniu kobiet z całego świata, które wspaniale poprowadziła USHA ANANDI. 
Rozmawiałyśmy o tym, że czujemy się sfrustrowane współczesnym systemem medycznym, który wmawia nam, że wszystko, czego doświadczamy w naszym ciele – jest w zasadzie nieistotną błahostką, małym problemem hormonalnym, że w zasadzie to wszystko tkwi w naszych głowach. Dla kadry medycznej jest to normalne – tak samo jak wielkie zarabianie na kobiecym zdrowiu. 
Tymczasem my rozmawiałyśmy o tym, że głęboko w sobie wiemy o tym, iż (U)LECZENIE JEST MOŻLIWE. Bo czy normalne jest życie w bólu? Czy bycie kobietą jest przekleństwem, a piękno swoistym rodzajem klątwy? Patriarchalne praktyki medyczne usiłują nam wmówić, że tak. Ale te praktyki NIE DZIAŁAJĄ. Kobiety skomunikowane ze swoim wnętrzem, sercem, duszą i ciałem – mogą być wspaniałymi uzdrowicielkami (nie tylko siebie). Pojawiło się podczas spotkania pojęcie HEALING FOR ALL KINDS, czyli, dajmy na to, leczenie we wszystkich wymiarach. W przeszłości wmawiano społeczeństwu, że takie kobiety połączone są z diabłem i nazywano je wiedźmami czy czarownicami. Tymczasem były to kobiety, które potrafiły dotrzeć do głębokiej metafizycznej prawdy ukrytej w ich sercach, duszach i ciałach – że bycie bezpiecznym i szczęśliwym w ciele jest naszym prawem przyrodzonym (feeling safe in your body is yours birth right).
 
Nie tak dawno temu brałam też udział w webinarze ZNACZENIE SKÓRY W FIZJOTERAPII. Usłyszałam wiele ciekawych myśli. Dużą część spotkania poświęcono rozumieniu bólu w jak najszerszym kontekście…
Slajd z prezentacji, który mnie szczególnie zainteresował (także w kontekście filozoficznym), nosił tytuł: RAMY KONCEPCYJNE DLA ZROZUMIENIA BÓLU U CZŁOWIEKA.
Odnotowano ból w jego trzech wymiarach – fizycznym (reaktywno-czuciowym), emocjonalnym (afektywnym) i kognitywnym (myślowym).
Pojawiają się też dodatkowe pytania. Jak rozumieć ból fantomowy? Jak rozumieć zjawisko autoanestezji albo samoznieczulania się przy pomocy technik medytacyjnych?
 
Podyskutujmy!
 
namiot

Dawno temu, na naszej stronie pojawił się wpis dotyczący bólu i dolegliwości – zachęcam do przypomnienia sobie jego treści: KLIKNIJ TUTAJ

Spotkanie Pogadalni. Nareszcie!

Minęły wakacje akademickie – a w sumie wszelkie inne również – i zbliża się pierwszy wtorek miesiąca. W lepszych (czyt. zdrowszych) czasach oznaczało to zwykle powrót do spotkań pogadalniowych. I miło mi zakomunikować, iż podejmujemy próbę takowej reaktywacji. Ponieważ jest to wydarzenie szczególne, temat wybrał sam Wielki Pogadalnik i niniejszym cytuję jego słowa:
Nasze pierwsze spotkanie. Pierwsze po wakacjach, pierwsze po trzeciej fali, pierwsze „na żywo” po długim czasie. Chcemy się znowu SPOTKAĆ. Co to znaczy? Czego chcemy kiedy mówimy, że chcemy się spotkać? Proponuję po sokratejsku „zagłębić” się w to coś.
Po pierwsze. Co różni spotkanie od innych pokrewnych zdarzeń takich jak , „zetknięcie się z kimś”, „natrafienie na kogoś”, „przebywanie z kimś”, co jest istotą spotkania? Czyli, innymi słowy, co czyni spotkanie spotkaniem? Czy jest coś takiego jak spotkanie prawdziwe i spotkanie pozorne?  Czy istnieją jakieś warunki konieczne „bycia spotkaniem”?
Jak wiadomo od początku XX wieku za sprawą Ebnera, Lewinasa, Bubera a u nas Tischnera te pytania są częścią kultury filozoficznej Zachodu. U nas w Pogadalni wracają co jakiś czas i domagają się odpowiedzi. Jak wiadomo Pogadalnia nie jest seminarium naukowym, nie chcemy spotykać się aby zgłębiać książki mimo szacunku do  znakomitych dzieł filozoficznych. Spotykając się  chcemy przede wszystkim odnosić się do własnego doświadczenia.
Jak wiecie mam syna autystycznego. Moje spotkania z nim, a raczej próby i porażki w przedzieraniu się do obszaru SPOTKANIA, ukształtowały moją filozofię spotkania. Myślę, że te moje doświadczenia, jak każde, mają swój wymiar uniwersalny. Chcę się z Wami spotkać, aby również o tym z Wami porozmawiać. Jakie doświadczenia ukształtowały nasze rozumienie spotkania? Z kim chcę, ale nie potrafię się spotkać? A może owszem potrzebujemy ludzi, ale nie SPOTKANIA z nimi? 
Piotr
Czy da się rozgryźć tego orzecha, przekonamy się w najbliższy wtorek, tj. 5 października o godz. 18:00 w Katedrze Filozofów – sala 327. Na co już się cieszę i zapraszam – tak we własnym jak i Wielkiego Pogadalnika imieniu.
Martinus

Coffeelosophy XLIV – czyli tęsknota za beztęsknotą

Pandemia odsłoniła przed wieloma osobami ich tęsknoty; zarówno te głęboko ukryte, jak i te tuż pod powierzchnią skóry, inne zaś, dobrze znane uwydatniła w intensywniejszej postaci. Również członkowie Pogadalni tęsknią za sobą, za żywym kontaktem… Wiele wskazuje na to, iż wytrwałość zostanie wkrótce nagrodzona. W najbliższy pierwszy wtorek miesiąca spotkamy się w formule filozoficznej kawiarenki. O nowym miejscu wspomnę poniżej.

***

Ludzie z tęsknotami mają problem. To zdanie można rozważać na dwa sposoby: po pierwsze ludzie mają problem ze swymi tęsknotami, po drugie ludzie przez tęsknoty mają problem. Skąd się bierze tęsknota? Z braku. Z niedostępności przedmiotu swych tęsknych westchnień. Tęsknota jest pouczająca: uświadamia na czym nam zależy, ćwiczy cnotę cierpliwości (jeśli jest szansa powrotu do obiektu westchnień), każe oswajać poczucie straty (jeśli ów obiekt jest trwale poza zasięgiem). Jednym odbiera siły i radość życia, innych uzbraja w nadzieję i popycha do działania. Bywa również inspirująca, czego przykładem są liczne dzieła sztuki, jakich świat by nie oglądał, gdyby ich autorzy za czymś nie tęsknili. No, i o ileż uboższe byłoby bajanie Homera, gdyby Odys nie tęsknił za domem. Generalnie jednak, jest to uczucie przykre, destrukcyjne i budzące frustrację.

Tęsknota często kreuje mylne wyobrażenia o wytęsknionym przedmiocie, idące w stronę idealizacji i upiększania. A potem, jeśli dane będzie komuś wrócić do tego, za czym tęsknił, często spotyka go rozczarowanie, pt. „inaczej to pamiętałem”. Wszystko dlatego, że tęsknota rozgrywa się w naszej wyobraźni. Towarzyszą jej obrazy upiększonych wspomnień oraz scen przedstawiających, jak wyglądałby powrót. Jedno i drugie jest do pewnego stopnia złudzeniem, lecz nawet gdy to sobie uświadomić, w niczym nie przynosi to psychicznej ulgi. Rozwiązaniem mogłaby być postawa stoicka, czyli studzenie emocji, opanowanie uczuć. Wiadomo, nie da się ich okiełznać siłą woli, czy mocą rozumu – są niezależne od nas, ale chodzi o to, by nie zawładnęły nami i naszymi decyzjami. Zatem z jednej strony wspomnienie czegoś niedostępnego, owiane miłymi skojarzeniami, z drugiej powściągliwość i dystans wobec nieracjonalnych podszeptów naszej uczuciowej sfery. Proste… a jakże trudne zarazem.

***

Gdy się nad tym głębiej zastanowić, można dojść do wniosku, że winę za nasze cierpienia ponosi wcześniejsze przywiązanie do kogoś, lub czegoś, nie zaś tęsknota, która jest wtórna. Co z tym począć? Czytaj dalej

Coffeelosophy XLIII – czyli krokodyl doskonalszy od Augustyna

Epidemia daje się nam jeszcze we znaki, więc nie spotykamy się bezpośrednio, ale z okazji długiego majowego weekendu postanowiłem nadchodzący pierwszy wtorek miesiąca umaić krótkim wpisem, który – mam nadzieję, stanie się przyczynkiem do równie krótkiej dyskusji.

***

Kojarzycie św. Augustyna? Ale tego z Hippony? Celowo dookreślam skąd, bo świętych Augustynów było co najmniej tuzin. Znalazłem w pewnej książce modlitwę, którą rzekomo odmawiał. Leciało to mniej więcej tak:

Panie.
Jak to jest, że wędrujemy,
by podziwiać potęgę gór,
kipiel morską, meandrujące rzeki,
wspaniałość oceanów i orbity gwiazd…
a samych siebie mijamy bez zachwytu?

Tymi słowy Augustyn zwracał uwagę na to, jakiego podziwu jest godne Boże dzieło, noszące miano: człowiek. Nie wykluczam wszelako, że – w związku z powyższym – zachwycał się samym sobą. Nie jestem jego fanem, niemniej byłem zaskoczony, iż na długo przed humanizmem, próbował przez moment postawić człowieka w centrum świata i uznał, że wart jest większego podziwu, niż góry, wody i gwiaździste niebo. Jednakowoż, mimo zrozumienia dla jego intencji, nie zgadzam się z nim.

Tak na marginesie: czy aby faktycznie mijamy siebie bez zachwytu, zwłaszcza w naszych czasach. Nieraz odnoszę wrażenie, że całe mnóstwo ludzi popada w samozachwyt i samouwielbienie. Oczywiście wspominam o tym przekornie, bo w gruncie rzeczy zmierzam do czego innego. Uważam mianowicie, że cytowana modlitwa skłania się ku przesadnej idealizacji człowieka.

Gdyby tak wziąć lupę i przyjrzeć się mrówce, albo pszczole, bylibyśmy dużo bardziej uprawnieni do zachwytu. Zobaczylibyśmy dokładnie, jak wspaniale urządzone są te stworzenia, jak wszystko w nich jest dopasowane, zharmonizowane, jak wszystkie elementy ich konstrukcji współgrają ze sobą, spełniając doskonale swe funkcje. To, czym dysponują, zarówno w budowie, jak i możliwościach, jest minimum, jakiego potrzebują i maksimum, w jakie mogła je wyposażyć natura, aby nie przesadzić. Czytaj dalej

Starożytni Ateńczycy też mieli swój Smoleńsk

Wszystko już było i to, co się dzieje to tylko jąkanie historii. Dwa i pół tysiąca lat temu Grecy, tak jak my, mieli potężnego sąsiada i też mieli demokrację. Co śmieszniejsze mieli też swój Smoleńsk. Rolę napromieniowanej Czarnobylem metropolii czerwonoruskiej odgrywał w tamtych odległych, ale równie głupkowatych czasach Archipelag Arginuzyjski. Ateńscy wodzowie pokonali tam Spartan uwalniając z oblężenia jedną z własnych armii, którą Spartanie zamknęli w potrzasku. Było tych wodzów ośmiu. Ich pech polegał na tym, że pod koniec bitwy rozpętała się burza morska, przez co nie mogli uratować rozbitków ze zniszczonych okrętów Ateńskich. Po powrocie do Aten kazano strategom tłumaczyć się z tego, że nie ratowali rozbitków, a uznano, że to musi być ich, tzn. wodzów wina, ponieważ oni sami nikogo innego nie obwiniali, a całą winę zwalali na brzozę, oj pardon, burzę. Oto fragment w którym Ksenofont opisuje początek śledztwa arginuzyjskiego:

Bitwa pod Arginuzami — zdjęcie z epoki (LOW RES)

[…] w radzie opowiadali strategowie o bitwie i o gwałtowności burzy. Kiedy jednak Timokrates oświadczył, że i pozostałych strategów należy uwięzić i pod sąd oddać, rada i ich uwięziła. Następnie odbyło się zgromadzenie ludowe, na którym inni poczęli oskarżać strategów, a zwłaszcza Teramenes, że powinni się wytłumaczyć przed sądem z tego, że nie uratowali rozbitków, a na dowód, że oni nikogo innego o to nie winili, pokazywał list, przysłany przez nich do rady i narodu ateńskiego, nie szukający winy w niczym innym poza burzą. Potem jednak każdy ze strategów wygłosił krótką obronę, gdyż nie dano im zgodnie z prawem czasu na dłuższe przemówienie, a wszyscy przedstawili przebieg wypadków: że oni sami płynęli na wroga, ratować zaś rozbitków nakazali dowódcom okrętów, ludziom do tego odpowiednim, byłym strategom, Teramenesowi i Trasybulowi, oraz innym podobnym — i jeżeli koniecznie trzeba kogoś obwiniać w sprawie ratowania rozbitków, to nikogo innego poza tymi, komu to było nakazane; „Z tego powodu, że oni nas obwiniają — mówili oni — nie będziemy kłamliwie twierdzić, że to oni sami są sprawcami nieszczęścia, lecz że gwałtowność burzy przeszkodziła ratowaniu” — i na potwierdzenie tego jako świadków stawiali sterników i wielu innych uczestników wyprawy [Ksenofont, Historie greckie, ks. I, VI, 5–7]. Czytaj dalej

Christus resurrexit, alleluia!

Ojciec dr Michał Tadeusz Handzel przesłał naszemu Stowarzyszeniu piękne życzenia Wielkanocne. Z opóźnieniem, niemniej jednak, chciałbym je wszystkim przekazać.

„Autentyczni filozofowie zajmują się śmiercią i najmniej ze wszystkich ludzi przerażeni są umieraniem.”
(Platon, Fedon 67 E, tłum. R. Legutko)


„[Filozof] będzie głęboko o tym przekonany, że nigdzie indziej nie dostąpi mądrości w stanie czystym, jak tylko i wyłącznie tam [po śmierci]. Jeśli zobaczysz, że się któryś wzdraga i niepokoi, kiedy ma umrzeć; zaraz widać, że to z pewnością nie filozof (który mądrość kocha), tylko ktoś, kto kocha ciało; ten sam człowiek z pewnością kocha i pieniądze, i sławę; albo jedno z tych dwojga, albo i jedno, i drugie.”
(Platon, Fedon 68 B-C, tłum. W. Witwicki)

Niedawno – 4-tego kwietnia – chrześcijanie Tradycji Zachodniej przeżywali uroczystość Wielkiejnocy. Jedną z osób, żywiących przeświadczenie o zmartwychwstaniu (ἀνάστασις) Jezusa z Nazaretu zwanego Chrystusem, jestem ja. Najstarsze teksty jakie przetrwały do naszych czasów ukazują doświadczenie apostołów, którzy przeżyli pewne doświadczenie opisywane jako spotkanie z osobą zmartwychwstałego Mistrza. Uważam, że z doświadczeniem się nie dyskutuje – apostołowie oraz uczniowie mieli pewne doświadczenie, opisano je w takiej formie, jaka była najbardziej dostępna czytelnikom tamtych czasów.

Dla nas dziś aktualne są jednak słowa św. Pawła: „Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała; a jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób” (2 Kor 5,16). Nie znam więc Jezusa Chrystusa według ciała, nie spotkałem się ze Zmartwychwstałym twarzą w twarz. Dostępna jest mi jednak kontemplacja naturalna (filozofia rozumiana w ten sposób jak ją rozumiał Stefan Swierzawski) w świetle której poznaję tę mądrość, jaka jest Logosem – Synem Bożym, który stał się człowiekiem, umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Czytaj dalej

Na święta o korzyściach samotności

Kolejne to święta, które przyjdzie spędzić w uszczuplonym gronie, lub wręcz w samotności. Już codzienność w takim składzie osobowym jest uciążliwa, lecz okres świąteczny – zwłaszcza, gdy bywał okazją do rodzinnych spotkań – uwypukla przygnębiający nastrój. Szukam pocieszenia w tej sytuacji i nie jest to proste. Generalnie rzecz biorąc, uważam, że przejściowe osamotnienie nie jest czymś złym – a to spowodowane pandemią chciałbym traktować właśnie jako przejściowe. Bywa to sposobnością by coś w sobie odkryć, by się rozwinąć, by wysnuć z ciszy jakąś trafną życiową refleksję… Owszem, człowiek to gatunek stadny. Posiada wewnętrznie zaprogramowaną, biologiczną potrzebę współtworzenia wspólnoty. To mu daje przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Ale czyż nie znamy przykładów ludzi, którzy doznali oświecenia dopiero w odosobnieniu, zostając pustelnikiem, zamieszkując w jaskini, albo udając się przykładowo na pustynię i wspomagając to postem, bądź… odsiadując karę więzienia.

Quiringh van Brekelenkam, Modlący się pustelnik

Separacja miewa pozytywny wpływ. Ale – jak mówię: miewa. Samo bowiem odizolowanie się od ludzi, czy krótko- czy długotrwałe, nie gwarantuje olśnienia, wzbogacenia duchowego, doznania nadzwyczajnych przeżyć, zdobycia mądrości, rozwiązania dotychczasowych problemów, wymyślenia rewolucyjnych idei lub technologii, zgłębienia wiedzy o Bogu, czy choćby o samym sobie. Nie każdy potrafi takie okoliczności wykorzystać w odpowiedni sposób, twórczo i owocnie, przekuć w coś wartościowego dla siebie, lub innych. Jednakowoż, gdy komuś to nie wychodzi, to też nie należy się załamywać. Ja w każdym razie się nie załamałem. Czytaj dalej

1 4 5 6 19