Archiwum autora: Martinus

Coffeelosophy LI – czyli śmierć punktem wyjścia do dobra

Nie chciałbym, żeby ten tekst wybrzmiał materialistycznie; po prostu od tej strony zacznę. Sprawy materialne są istotną sferą ludzkiego życia. Co więcej, mimo powszechnie wyznawanego poglądu, iż sprawy te nie są najważniejsze, to zajmowały umysły wielu filozofów, myślicieli i przywódców religijnych. Zwłaszcza w kontekście śmierci. Nie jeden z nich podkreślał, podobnie jak francuski duchowny i mistyk Jan Maria Vianney: Kiedy przychodzi śmierć, dobra tego świata tylko przeszkadzają. Nie zabierzemy ich ze sobą. I oczywiście pełna zgoda, jednakowoż możemy pomyśleć – w kontekście eschatologicznym – co z tymi ziemskimi dobrami ma się stać, gdy się od nich uwolnimy.

Można nie myśleć o sprawach ostatecznych, owszem. Potrafimy odsuwać od siebie ten temat, nie dbając o to, co po nas. Może nas nie obchodzić los tego, co zostawiamy po sobie. Najłatwiej o taką obojętność, gdy się nie posiada ani dóbr, ani bliskich osób wokół siebie. Nic się wówczas nie zmarnuje i żaden ewentualny spadkobierca nie poczuje się ukrzywdzony. Ale obojętność to nie jedyna możliwa postawa.

Bywa, iż niejeden człowiek odchodził z tego świata z wrogim doń nastawieniem. Nie jeden miał podejście: po mnie choćby potop – i takiego finału najbardziej by sobie życzył. Zawiść, gniew, zgorzkniałość potrafią się trzymać ludzkiego serca aż do jego ostatniego uderzenia. Jednak warto pamiętać, że nie żyjemy w próżni. Nawet gdy mamy niewiele, nawet gdy na pogrzebie zjawi się tylko grabarz, nawet gdy nie wierzymy w życie pozagrobowe, mamy szansę uczynić naszą śmierć punktem wyjścia do jakiegoś dobra. Czytaj dalej

Coffeelosophy L – czyli oportunizm bezkompromisowy

Dawno zauważono, że ludzie niejednokrotnie zachowują się w pewien określony sposób i dokonują pewnych specyficznych wyborów wyłącznie w celu osiągnięcia jakiejś korzyści. Emocje wokół takich zachowań rosną, gdy rzecz dotyczy decydentów, osób z kręgu władzy, lub instytucji opiniotwórczych zaś tematem są jakieś ważne sprawy, a efekty dotkną wielu ludzi. I niejednokrotnie rodzi się oburzenie, gdy ktoś w oficjalnym dyskursie utrzymuje, że ma pewne zasady, ale jednocześnie idzie czasem na ustępstwa. Jedni docenią takie posunięcia, jako zdolność do kompromisu, poświęcenie dla wspólnego dobra, czy zażegnania konfliktu. Drudzy skrytykują za ugodowość, uległość, niekonsekwentność i brak kręgosłupa. Chciałbym podkreślić, iż wiele zależy od tego, w jakiej sprawie dochodzi do wycofania się z wcześniej deklarowanej pozycji. Znaczenie ma również to, jaka będzie skala czyjejś krzywdy w związku z tą decyzją.

Z takimi pojęciami jak oportunizm, czy konformizm jest ten problem, że trudno ustalić punkt graniczny ludzkich poczynań, za którym owe pojęcia zaczynają obowiązywać. Są takie sprawy, które dla jednych ludzi nie mają większego znaczenia, bo nie żyją nimi, nie mają zeń styczności, nie rozumieją ich zawiłości – zaś dla innych ludzi są to zagadnienia fundamentalne. Tak bywa z decydowaniem o życiu (samobójstwo, aborcja, eutanazja), z prawami mniejszości (religijnych, etnicznych, bądź seksualnych), z ekologią, niezależnością sądów, wolnością mediów… Przykładowo: jeśli mam naturę mniej empatyczną i jeżeli nie byłem świadkiem okrucieństwa wobec zwierząt, a moich myśli nie zaprzątają tematy związane z przyrodą, czy ekologią – wówczas zawieranie w temacie środowiska układów przez polityków, nawet powiązane z korzyściami którejś ze stron, nie poruszy mnie jakoś nadzwyczajnie. Ale jeśli byłem na fermie zwierząt futerkowych, widziałem ubojnię bydła i trzody, albo oglądałem karczowanie amazońskiej dżungli, a do tego mam duszności powodowane smogiem, to z pewnością sięgnę po pojęcia: oportunizm i konformizm, a nawet po ostrzejsze w wymowie określenia. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLIX – czyli krzywe szczęście

Szczęście nie jedno ma imię

Różne szkoły filozoficzne w różnoraki sposób podchodziły do zagadnienia szczęścia. Upatrywały go w czym innym i dawały różnorakie wskazówki w dążeniu do niego. Demokryt żywił przekonanie, że źródłem szczęścia jest harmonia duszy, z której wypływa spokój wewnętrzny. Platon uważał, że szczęście przyjdzie wraz z poznaniem idei, szczególnie piękna i dobra. Powiązał z tym pojęcie eudajmonii, a więc posiadanie dóbr najwyższych. Na człowieka, zdaniem Platona – czeka pewien cel, który należy odkryć i wypełnić, a jeśli wykona się to dobrze, zyska się nagrodę.

Arystoteles zalecał rozwijanie i pielęgnowanie cnót. Racjonalna natura ludzka wyznacza człowiekowi pewne funkcje, a jeśli podąża on drogą złotego środka, osiągnie szczęście. Epikur przekonywał, iż szczęście jest tożsame z przyjemnością, a więc dobrem – w przeciwieństwie do cierpienia, które jest złem. Zastrzegał jednak, iż należy mądrze wybierać przyjemności i panować nad namiętnościami, kierując się powściągliwością, równowagą i życiem w zgodzie z naturą. Stoicy – przy całym wycofaniu z życia – nawiązywali do poprzedników i również zachęcali do rozwijania cnót, zwłaszcza uniezależniających od okoliczności zewnętrznych, do okiełznania namiętności (apatia), życia zgodnego z rozumem i naturą, do ograniczenia potrzeb i osiągnięcia wewnętrznej wolności – która da szczęście. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLVIII – czyli retoryczne piękno języka

Przeczytawszy w sieci pewien wpis z okazji Dnia Języka Ojczystego, generalnie pełen ubolewania nad kondycją naszej mowy i jej poziomem w debacie publicznej, a szczególnie politycznej – pokusiłem się o przeczytanie komentarzy. Pośród nich znalazłem jeden, który sprowokował mnie do refleksji:

Język niczemu nie winien, że w każdym narodzie mamy do czynienia z ludźmi, których nazywamy oratorami i z ludźmi, którzy używają go w celach prymitywnych odwołując się do naszych najgorszych emocji… Ci ostatni aktualnie mocno zagłuszają tych pierwszych. To po części też wina słuchaczy, którzy odrzucają oratorów. Świat polityki zawsze miał bardzo mało wspólnego z urodą języka.

Przede wszystkim wydaje mi się, iż ktoś ma błędną definicję oratora, albo owszem – rozumie ją, a mimo to jest pod wrażeniem oratorskich zdolności. Osobiście nie przeceniałbym zalet oratorów. Faktycznie, charakteryzuje ich piękna mowa, ale trzeba pamiętać, iż orator doskonali swoje krasomówstwo w określonym celu. Nie po to, by pięknymi słowy coś nam zakomunikować, czyli przekazać pewną treść, ale żeby tymi słowami skłonić nas do czegoś, przekonać, wywołać w nas określoną, oczekiwaną przezeń reakcję. Sztuka retoryki, to jedna z form manipulacji. Tak się nią posługiwali pierwsi, starożytni oratorzy i tak czynią współcześni. Czytaj dalej

Na święta – tradycjonalnie

Nie jestem człowiekiem zbytnio uduchowionym. Mógłbym rzec, iż mam duchowość karalucha. A ponieważ trochę mnie to martwi i… zawstydza, pocieszam się mówiąc Bogu: Jakąż wspaniałość pozwalasz nam poznać w swych niezwykłych dziełach, stwarzając choćby te głęboko uduchowione karaluchy. A poważnie; mimo poczucia osobistej małości duchowej, miewam czasem refleksje na tym polu. Nie tak wzniosłe, jak ojcowie i doktorzy Kościoła, ale co najmniej jak karaluchy w szparach kościelnej podłogi. Coś tam dotarło do mnie z ambony, coś zostało, a potem konfrontacja z codzienną rzeczywistością, niczym zgrzyt krzesiwa o kamień – wywołuje iskrę.

Kiedy przychodzą święta religijne, mam wrażenie, że o ile w ogóle zastanawiamy się nad ich istotą, to traktujemy je głównie jako wspomnienie ważnych wydarzeń. I tak, jak przy świętach państwowych, czy znaczących rocznicach – bierzemy udział w obchodach. Celebrujemy pamięć o czymś, co kiedyś się wydarzyło, a co powtórnie się nie wydarzy. Oddajemy cześć przeszłości. Tymczasem święta powinny być żywym uczestnictwem w czymś, co autentycznie odbywa się w ich czasie. Co faktycznie ma miejsce, a nie jest jedynie odgrywaną powtórką jakiegoś starego spektaklu.

O co mi chodzi? Hm, mam trudność z uchwyceniem tego słowami, bo unosi się gdzieś w obszarze intuicji. Zastanawiam się, czy być może nie idzie o zazębienie dwóch pojęć: pamięć i tradycja. Gdy świętowanie polega tylko na wspominaniu, oddziela nas od bohaterów wydarzeń, sytuuje w pozycji odległego obserwatora, a nie uczestnika. To prawda, że nie ma już możliwości fizycznego towarzyszenia Jezusowi. Ale religia, w której centrum On się znajduje, jest jakby przedłużeniem Jego działalności na Ziemi. No, i stworzyliśmy tradycję, która obfituje w szereg obrzędów i atrybutów. Jest to bogactwo, które ma potencjał energetyczny, mogący wyzwolić rzeczywiste, głębokie emocje. I tego wszystkiego możemy rokrocznie aktywnie doświadczać. Żywo, z uczuciowym zaangażowaniem. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLVII – czyli złudne piękno ptasich trelów

To dla mnie wciąż zadziwiające, z jaką lekkością wielu ludzi nadinterpretuje świat zwierząt i przykłada jego przejawy aktywności do swojej miary. Antropomorfizujemy przyrodę i to nie tylko w bajkach, przysłowiach, lub fraszkach. Weźmy dla przykładu ptasie chóry, których wiosną tyle koncertuje. Wysokie tony, gwizdy, świergoty i przeciągłe kwilenie kojarzymy z głosikami dzieci, delikatnością dziewczęcych chichotów, piskiem rozbawionych maluchów, czymś śpiewnym, melodyjnym i jakoś tak niegroźnym, niewinnym. Tymczasem, gdyby przetłumaczyć ptasie trele na ludzki język, okazałoby się, że wykrzykują mniej więcej takie słowa:

Pójdź, pójdź mała! Patrz, podziwiaj! Piórrrka innych są okropne.
Ze mną będziesz wyżej fruwać. Stwórzmy gniazdko, ćwierkam szczerze.
Spadaj, sąsiad! To mój teren! Precz, precz! Zwiewaj, bo cię dziobnę!
Bój się, bój się. Czuj, czuj, czuwaj! Kot, kot! Fruńmy, bo nas zeżre.

Krótko mówiąc, ptaki głosem (choć nie tylko nim) określają granice i bronią swego terytorium, wszczynają alarm przy zagrożeniu oraz przywołują partnerki. Czyli ludzi zachwycają groźby, zaczepki, przechwałki, histeryczne wrzaski i nachalne podrywy. Że też człek nie rozmiłował się w tym, jak psy ujadają broniąc swego podwórka, albo jak koty marcują, jazgocząc w rywalizacji o teren i samiczki. Ba! nawet nie wszystkie ptaki fascynują ludzi, gdy wyrażają dokładnie to samo, ale wykluły się gęsią, kurą, sroką, czy też sójką, mewą albo przykładowo kormoranem. Gdyby stworzyć nagranie ze „śpiewem” powyższych opierzonych nie byłaby to relaksacyjna ścieżka dźwiękowa. Czytaj dalej

Święto Dziewczynek

Jako przedszkolak śpiewałem piosenkę, która szła jakoś tak:

Dzień Kobiet, Dzień Kobiet
Niech każdy się dowie,
że dzisiaj święto dziewczynek.
Uśmiechy są dla nich,
zabawa i taniec,
piosenka z radia popłynie.

I gdy próbuję przyłożyć te słowa do codziennej rzeczywistości, brzmią nie tyle infantylnie, co gorzko. Szczególnie w obliczu wojny, którą najczęściej wywołują i prowadzą mężczyźni, a najdotkliwiej przeżywają kobiety i dzieci. W sytuacji zagrożenia życia typowe życzenia, jakimi obdarowuje się Panie, zakrawają o trywialność. A pompatyczne na pozór życzenie pokoju dziwnie nabiera wymiernego sensu. Czy wyłącznie u mnie budzi się poczucie relatywności.

Właśnie ta dziecięca piosenka uświadamia, jak zmienna bywa ocena tego, co jest ważne. Kobiety uciekające przed wojenną pożogą mają inne priorytety. Może jeszcze te „uśmiechy dla nich” jakoś się bronią, ale „zabawa i taniec” – to raczej im nie w głowie. Zwłaszcza, że z radia, obok piosenek – często ukraińskich – płyną pełne grozy komunikaty. Jak tu więc życzyć szczęścia, zdrowia, pomyślności, spełnienia marzeń, sukcesów zawodowych… Jasne, to też ma znaczenie. I aby mogło się urzeczywistnić, potrzebny jest między innymi pokój. Ale aktualne spojrzenie się zmieniło. Bardziej odpowiednie zda się życzenie spokojnego snu i czystego nieba, z którego nie spadnie bomba. Żeby można było wrócić do domu i czuć się bezpiecznie. Aby było co zjeść i nie zabrakło nikogo z bliskich przy stole. By nie było powodu do strachu i łez.
Tego życzę z okazji Święta Dziewczynek.

Kłaniam Martinus

Coffeelosophy XLVI – czyli dawajcie, a będzie wam dane

Wydaje się, że wymiana coś za coś, jest czymś oczywistym i wręcz naturalnym. Otrzymać coś, dając coś w zamian wydaje się uczciwe, a co za tym idzie oczekiwane, pożądane, nawet konieczne. Czy będzie to handel wymienny, czy kupienie czegoś za pieniądze, czy odwdzięczenie się przysługą za przysługę – mechanizm jest podobny. A jednak są sytuacje, które budzą naszą dezaprobatę, jak wymiana dziewczęcia za kilka wielbłądów, opłacenie mordercy, zrewanżowanie się pomocą w kradzieży. Wiele zależy po prostu od kontekstu. A także od uznawanego kodeksu etycznego. Jezus nauczał: Dawajcie a będzie wam dane. Miał, rzecz jasna, na myśli wyświadczanie dobra. Obiecywał za to otrzymanie nagrody i to odmierzonej solidną miarą. Czy nie jest w tym ukryta pewna zachęta do interesowności – przecież nie mówił po prostu: Dawajcie.

Daj, byś otrzymał

Podobnie jest przykładowo z korupcją (łacińskie: corruptio to zepsucie i demoralizacja). Platon w „Prawach” stwierdził, że należy potępiać tych, którzy przyjmują łapówkę. O zjawisku tym pisał Arystoteles jak też Machiavelli, Monteskiusz i inni. Jak widać, odwieczny to problem. Ogólnie chodzi o to, że strony zaangażowane w korupcję zawiązują ze sobą porozumienie na zasadzie „do, ut des” (daję, abyś dał). Innymi słowy zawsze idzie o pewne korzyści, ale – uwaga! – osiągane przy nadużyciu, lub złamaniu prawa. Nie jest to więc wyłącznie kwestia moralna.

Alegoria korupcji

Platon w „Państwie” przytacza dialog, w którym Sokrates wyjaśnia Adejmantowi, jak należy młodych ludzi wychowywać i kształtować, aby byli dobrymi obywatelami. Z dialogu filozof wysnuwa wiele przestróg i osądów moralnych; pośród tego bogactwa jest i fragment, gdzie Sokrates radzi: Czytaj dalej

Na święta: Dialog o boskiej zabawce z obiadem i kotami w tle

Dzieci uwielbiają zabawki. To pewnie pierwszy powód ich radości ze świąt, bo kojarzą im się z prezentami. Wszystko to truizmy, wiem. Ale dorośli też uwielbiają zabawki. I prezenty, jakie sobie robią, stanowią niejaką ich namiastkę. I nie muszą to być żadne urządzenia z AGD, elektroniczne gadżety, narzędzia, sprzęt sportowy czy inne przedmioty, które łatwo określić mianem zabawki. W szerszym, egzystencjalnym i metaforycznym sensie, nawet szalik, bilet do opery, książka, perfumy, lub słodycze są to jeno zabawki, jak wszystkie rzeczy, w które obrastamy. Nie bez powodu wśród synonimów zabawki znajdujemy takie określenia, jak: bagatela, błahostka, fraszka, bzdet, drobnostka, głupstwo, igraszka. Można by rzec: wszystko to marność i zabawka. Zdarza się też niestety, iż nie tylko chodzi o przedmioty, ale również inni ludzie są traktowani, jak zabawki. I tu, jeśli wolno, chciałbym wrócić pamięcią do pewnego słonecznego, bodaj wiosennego dnia.

To była sobota. Pora obiadu. Akurat zasiedliśmy z żoną do stołu. Kwaskowy aromat zupy ogórkowej pobudzał ślinianki. Obok nas kręciły się koty, jak zwykle licząc na jakiś smaczny kąsek, mimo że zapach nie zapowiadał niczego, za czym by przepadały. W radio skończyła się melodia, będąca ścieżką dźwiękową jakiegoś filmu. Spikerka opowiadała o czymś ciepłym głosem. W pewnym momencie wspomniała o Boskiej Florence, ilustrując swą wypowiedź jej niemiłosiernie fałszującym śpiewem. Spojrzeliśmy z żoną na siebie i uśmiechy wypłynęły na nasze twarze.
Oboje mieliśmy bowiem okazję obejrzeć niegdyś film dokumentalny o tej kobiecie, a jakiś czas potem również kinową historię ze świetną kreacją Meryl Streep oraz Hugh Grantem w roli jej męża. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię tylko, iż Florence Foster Jenkins była amerykańską śpiewaczką operową – a przynajmniej za taką się uważała. Prawda wyglądała jednak inaczej. Nie tylko słoń nadepnął jej na ucho, ale jeszcze słonica i małe słoniątko – z kolegami. Mimo to Boska Florence nie zrażała się słowami krytyki, uznając je za przejaw zawiści, a dzięki odziedziczonemu majątkowi realizowała swoje sceniczne marzenia, a nawet nagrywała płyty. Na jej występy przychodziły tłumy, lecz głównie dla rozrywki, by mieć ubaw z jej skowytów i rozbuchanych, czasem groteskowych strojów, które sama projektowała. Możliwe, iż jej bezkrytyczna wiara w talent miała jakiś związek z prawdziwym imieniem: Narcissa. Ja część winy jednakowoż przypisałbym jej mężowi, który udzielał jej heroicznego wsparcia, chroniąc przed prawdą i ludzkimi szyderstwami. Darzył ją niezwykłą miłością i albo też nie miał słuchu, albo współzawodniczył z Karlem Schneiderem o miano męczennika XX stulecia. Czytaj dalej

Coffeelosophy XLV – czyli wątpliwy koniec zła

W komentarzu pod jednym z internetowych artykułów przeczytałem opinię, z której przebijała pocieszająca wiara w trwałość i tryumf dobra: Każde zło ma swój koniec, natomiast dobro – nie. Na pierwszy rzut oka pierwsza konstatacja nie budziła moich wątpliwości, za to druga nie całkiem trafiała mi do przekonania. Co do zła: można założyć, że wszystko, co ułomne i niedoskonałe, wszystko co przygodne, co pojawiło się w pewnym momencie, a wcześniej nie istniało – wszystko to kiedyś spotka koniec. Taka jest natura rzeczy. Jeśli czegoś nie było, to jest do pomyślenia sytuacja, gdy tego równie dobrze znów nie będzie. Ale czyż dobro nie zaistniało, podobnie, dopiero w pewnym momencie.

Istnieje opinia, że wszystko, co istnieje, każdy byt, jest mniej lub bardziej, ale jednak dobry. Już przez sam fakt, że jest – że stanowi coś pozytywnego wobec ewentualności niebytu. Nawet Pismo Święte mówi, że gdy Bóg stwarzał kolejne elementy świata, to patrzył na nie i widział, że są dobre. Problem w tym, że nie dla wszystkich Biblia stanowi autorytet. Niemniej z filozoficznego punktu widzenia, wszystkie byty są dobre, a różnią się jedynie stopniem owego dobra. Odwrotnie na to patrząc, mówi się, iż zło to brak dobra. Nie całkowity, bo całkowity brak dobra sprowadza byt do nieistnienia. Natomiast częściowe braki są właśnie przejawem zła. I dotyczy to jednako zła fizycznego oraz moralnego. Jak wiadomo otaczające nas byty fizyczne, czyli cała materia nieożywiona i ożywiona, pojawiły się w pewnym momencie dziejów i siłą rzeczy spotka je koniec. Zatem można stwierdzić, że dobro pojawiło się i kiedyś zniknie – wraz z nimi. Patrząc jednak z szerszej perspektywy, każdy byt fizyczny ma swe źródło w materii, która nie przestaje istnieć, a jedynie zmienia formę. W związku z tym jej właściwość, jaką jest dobro, będzie trwać, choćby w kosmicznym rozproszeniu. Przynajmniej aż do momentu, gdy Wszechświat skurczy się, zapadnie w sobie i przestanie istnieć, jak przed wielkim wybuchem. Pod warunkiem wszakże, iż taki los faktycznie go czeka. Czytaj dalej

1 2 3 4 13